Bunsch Karol - Trylogia Antyczna 01 - Olimpias.rtf

(1791 KB) Pobierz
Karol Bunsch

 

Karol Bunsch

 

OLIMPIAS

Trylogia Antyczna

Tom I


 

„...jak bajka będzie brzmiało to, na co my własnymi patrzyliśmy oczyma."

Ajschynes

 


ROZDZIAŁ I

Na samym krańcu portowej dzielnicy Efezu, przed rozpadającym się domkiem o jednospadowym dachu, troje nagich, brudnych i wynędzniałych dzieci darło się zgodnym chórem. Matka, młoda jeszcze kobieta o zniszczonej, czerwonej z rozdrażnienia twarzy, ocierała oczy wierzchem dłoni. Dzieci od rana bez przerwy nagabywały ją o pożywienie, a nie miała w domu ani obola , ani nawet garści bobu. Bliska rozpaczy, nie mogąc zaspokoić ich głodu, chciała przynajmniej je uciszyć, ale na próżno; dzieci rozkrzyczały się na dobre, zaś winowajca ich nędzy, małżonek jej, Herostratos, zniknął jeszcze w nocy, nie było więc na kim wywrzeć rozdrażnienia, które przeszło w gniew. Inni ojcowie też pobiegli do pożaru, ale ich dzieci miały co jeść. Zresztą wracali już; nadchodzili jeden za drugim, rozprawiając w podnieceniu. Nie myślała o tym, że powrót męża niewiele zmieniłby położenie. Całymi nocami, zrywając oczy, potrzebne do pracy, i wypalając oliwę, której brakło na okrasę nędznego pożywienia, zaczytywał się wszystkim, co mu wpadło w ręce, 'we dnie zaś podrzemywał przed demem na swym szewskim, trójnogim stołku, obojętny na wszystko, a zwłaszcza na coraz rzadziej trafiającą się pracę.

Ongiś, gdy się pobrali, bywało inaczej. Miał pracownię w mieście, a że był zdolnym rzemieślnikiem, powodziło im się nie najgorzej. Zrazu robił sandały i trzewiki z czarnej skóry dla pospolitych ludzi, ale raz i drugi nadarzyła mu się robota wymyślnych trzewików różnokolorowych i ozdobnych. Wywiązał się z zamówienia tak dobrze, iż stroić się u niego jęły najbardziej wzięte w mieście hetery i bogaci nicponie, którzy zamawiali buty do konnej jazdy. Wówczas Herostrates nabył dwóch biegłych w rzemiośle niewolników i zdało się, że jest na drodze do majątku. Ale to go właśnie zgubiło. Uczęszczając do domów próżniaczej klienteli, zetknął się z życiem, którego nigdy przedtem nie widział, a własne wydało mu się jałowe i nędzne. Zaczął czytać poezje i rozprawy filozoficzne i opętał go demon. Coraz bardziej zaniedbywał swą pracownię, a nie pilnowani niewolnicy pracowali coraz mniej i coraz gorzej. Gdy małżonka czyniła mu wyrzuty, odpowiadał wyniośle, że nikt nie stał się wielkim człowiekiem szyjąc buty. Całymi dniami wylegiwał się z księgami w ręku, które skupywał, póki starczyło /pieniędzy. Potem sam usiłował pisać poezje, a gdy wyśmiano jego utwory, zamierzył zostać mówcą. Pobierał naukę u najsławniejszego w mieście sofisty, a ten póty umacniał szewca w wierze w jego niezwykłe uzdolnienie, póki dług za naukę nie urósł do sumy, której spłata stała się nieprawdopodobna. Wówczas dopiero wyjaśnił Herostratosowi, że właśnie szewstwo jest najodpowiedniejszym dla takiego głupca zajęciem. Proces, w którym sofista publicznie wydrwił i ośmieszył swojego ucznia, wykazując mu na tym przykładzie, że nie nadaje się na adwokata, pozbawił Herostratesa resztek zasobów, ale nie wewnętrznej pewności, że stworzony jest do wyższych przeznaczeń. Gdy wyzuty wyrokiem z mienia znalazł się w nędznej chacie stanowiącej odpowiedniejsze schronienie dla kóz niż dla ludzi, i zamiast robić wymyślne obuwie dla wytwornych heter, zmuszony został łatać cuchnące, przepocone sandały niewolników i robotników portowych, szare życie obrzydło mu do reszty. Opanowany jedną myślą, zdał się nie widzieć braków, nie słyszeć płaczu dzieci i wyrzekań żony. Gdy usnęły i miał wreszcie spokój, upajał się wielką poezją, a nieśmiertelna sława jej bohaterów wydała mu się jedyną godną pożądania rzeczą, dla której warto życie poświęcić.

U żony jednak nie znalazł zrozumienia. Powiedziała mu wprost, że woli chleb od sławy, do której mu zresztą, nie bliżej niż do gwiazd. Wówczas Herostrates zamknął się w sobie i myślał. Poprzedniego wieczoru, po zwyczajnej sprzeczce z żoną, powiedział:

      Dzisiaj sięgnę do gwiazd.

Przywykła, że gada głupstwa, więc nie zwróciła na to uwagi. Zauważyła natomiast, że wcześniej niż zwykle zgasił światło. Zasnęła znużona. Wkrótce obudził ją gwar na przystani. Gdy wyszła na pole, niebo na wschodzie czerwieniło się łuną wielkiego pożaru. Płonęło Artemizjon, a kto żył, biegł na ratunek, bowiem najuboższy nawet wyrobnik zdawał sobie sprawę ze znaczenia klęski.

Lekki podmuch z zachodu wydymał żagle trójrzędowca, cicho furkocąc napiętym płótnem. Szum rozpieranej dziobem fali był drugim odgłosem, który zakłócał nocną ciszę nad ciemną powierzchnią Egejskiego Morza, a wlokąca się za okrętem biała smuga piany świecić się zdała własnym, przytłumionym światłem od chwili, gdy blada bogini księżyca zatoczyła swój rydwan za dalekie góry, by odwiedzić w grocie Latmosu śpiącego Endymiona .             

Trierarcha Onesikritos stał na rufie okrętu i spogłądał sennym wzrokiem ku ginącym w mroku zarysom wyspy Samos, której przystań opuścił wieczorem, korzystając z pomyślnego wiatru. Wioślarze odłożyli wiosła, cisza więc panowała na okręcie, nie zakłócana chrobotem ich o burty ni krzykami rozkazów lub stukiem młotka wybijającego takt wioślarzom. Jednostajny szum wody i furkot żagli usypiał Onesikritosa, który oparty o pomost zdrzemywał się chwilami. Morze spokojne było jak dziecko, przy słabym wietrze Macedończycy zawiną przed świtem do przystani efeskiej, u ujścia Kajstrosu, dokąd wieźli dary dla bogini Artemidy od królowej Olimpiady z prośbą o wróżbę i błogosławieństwo. Onesikritos spojrzał na niebo, by w iskrzących się na ciemnym jego granacie gwiazdach sprawdzić czas, i znów zapadł w drzemkę.

Ocknął się na odgłos kroków dudniących po deskach pokładu. Biegł Ajgistos wołając:

      Obacz, co się dzieje!

Rękę wyciągnął ku wschodowi, ale żagiel zasłaniał widnokrąg. Onesikritos wychylił się i spojrzał: niebo różowiło się na wschodzie.

      Jutrzenka otwiera wrota dnia — powiedział zaspanym głosem.

      O tej porze? — Ajgistos wskazywał na gwiazdę Arktosa, z której żeglarze miarkują czas. — Dziś mamy dzień szósty miesiąca Loos, czyli jak w Attyce mówią — Hekatombajon . Do świtu daleko.

      Prawda! — przytaknął Onesikritos uprzytamniając sobie, że spał jeno przez mgnienie oka. — Niezwykły to jakiś znak, świt o tej porze.

Patrzył na ciemną toń, z której różowa poświata zgarniała iskierki gwiezdnego światła. Ajgistos odezwał się:

      To nie świt. Blask się rozszerza, ale nie podnosi. Pożar chyba.

      Tedy Efez płonie, skoro łunę widać z tak daleka. Stali długo, aż brzask rozjaśniać zaczął nieboskłon na wschodzie, gasząc łunę, natomiast w spokojnym powietrzu dźwigały się nad widnokręgiem dymy, zaciągając go półprzejrzystą zasłoną, przez którą rude i zmalałe słońce rzuciło pierwsze promienie na niedaleką już przystań i miasto. Efez leżał spokojnie na swym miejscu odwiecznym, natomiast położone na wschód od niego wzgórze nad Kajstrosem wyglądało jak olbrzymi stos, na którym płonie heros nadludzkiej piękności i siły, wielkości i sławy. Z dymem ulatywała największa świętość ludów Hellady i Azji Mniejszej, siódmy cud świata, skarbiec kultury nawarstwionej tu od zamierzchłych czasów, kiedy ręce zapomnianego mistrza wyciosały z oliwnego pnia posąg księżycowej bogini, patronki łowów i porodów — Artemidy. Cokół jego obryzgiwała niegdyś krew ludzkich ofiar, a pierwszą świątyńkę o drewnianych kolumnach zdobiły wota królów, których imiona żyły jeszcze w poezji i legendzie. Dziesiątki wieków składały się na wspaniałość i bogactwo tej świątyni, aż w czasie osiemdziesiątej trzeciej olimpiady budowlę w jej najświetniejszej postaci ukończyli mistrzowie z Knossos — Pajonios i Demetrios. A starczyło jednej żagwi i jednego dnia, by zamieniła się w ogromny stos, by arcydzieła największych mistrzów obrócić w stertę palonego wapna, zdatnego już jeno na wysypanie polepy lub obielenie ścian.

Gdy Onesikritos dobił do brzegu, ruchliwa zawsze przystań niezwykły przedstawiała widok. Okręty leżały opuszczone przez ludzi, tu i ówdzie jeno na statku handlowym stał dozorca, czuwający, by niewolnicy przykuci do wioseł, korzystając z zamętu, nie wyrwali się na wolność. Zamknięci w dusznych wnętrzach, nie pojeni i nie karmieni od wczoraj, pomiarkowali już bowiem, że dzieje się coś niezwykłego, coś, co wzbudziło w nich nadzieję, że uda im się zrzucić jarzmo, od którego cięższe dźwigał chyba tylko niewolnik w kopalni.

Onesikritos wysiadł na ląd. Składy i pracownie również opustoszały; tu i ówdzie kręciły się rzezimieszki, dla których dzień powszechnego nieszczęścia jest porą żniw. Przed małymi domkami na krańcach przystani stały zaniepokojone niewiasty; od nich Onesikritos dowiedział się, czego był i tak już pewien: w nocy pożar wszczął się w Artemizjon, a kto jeno ręce miał zdatne, pobiegł na ratunek.

Ale próżne były chęci i trudy. Onesikritos, biegnąc przez przysiadłe w milczeniu pod obuchem klęski, na poły opustoszałe miasto, wydostał się na łąki nad Kajstrosem. U stóp świątynnego wzgórza stały głuche tłumy z oczyma wlepionymi w przerażający widok. Świątynia tajała w oczach jak lód pod słońcem. Gdy już płomień strawił rzeźbione, malowane i złocone stropy, bogate sprzęty wykładane kością słoniową i złotem, barwne szaty, zasłony i kobierce — czarne dymy rozwiały się. Teraz powietrze drgało żarem rozpalonych kolumn z białego marmuru, trzyłokciowej grubości u podstaw, okrytych bogatą płaskorzeźbą, daru króla Krezusa. Słynny fryz przedstawiający walkę Lapitów z Centaurami, zdał się w ogniu nabierać życia. Przeciągły krzyk przeleciał przez tłumy, gdy południowa ściana — ruchem zrazu niewidocznym — zaczęła się chylić coraz szybciej, aż runęła z trzaskiem, po czym zaległa głucha cisza, w której wyraźnie słychać było tylko zjadliwy syk płomienia.

Gdy opadła wrzawa iskier, zasłaniająca przez chwilę zarysy świątyni, oczom tłumu ukazało się otwarte wnętrze. Rzeźby Eudajosa, Skopasa, Dajdalosa, Rojkosa i innych mistrzów zdały się w płomieniach nabierać życia jak posągi dziewic sporządzone w kuźni przez chromego boga Hefajstosa, by wspierały jego kroki. Gdy podmuch wiatru zgarnął na chwilę zasłonę ognia, tłumy ujrzały jeszcze malowidła zdobiące ściany: Menelaos Zeuksisa po raz ostatni składał pośmiertną ofiarę za brata Agamemnona. Ogień ofiarnego stosu ożył, by strawić nie tylko ofiarę, ale i ofiarnika. Mignęło jak we śnie malowidło Timantesa, przedstawiające scenę zabójstwa Palamedesa, by zniknąć na zawsze. Ze ścian jak wosk skapywały złote i srebrne wota, arcydzieła sztuki złotniczej zapomnianych już mistrzów z Krety i Myken, dowody wdzięczności wiernych za wypełnienie próśb.

Onesikritos, nadbiegłszy, nie wmieszał się w tłum, lecz stanął nieco opodal. Zastanawiał się, co mu teraz uczynić należy z przywiezionymi darami. Żar, bijący od olbrzymiego ogniska, był nieznośny, zatykał dech w płucach, zwłaszcza że i słońce doskwierało już nieźle. Onesikritos obejrzał się za jakąś zasłoną i zauważył, że niewysoki mur, otaczający okręg świątyni na północnym stoku wzgórza, daje nieco cienia. Oblepiony był teraz ludźmi, którzy stamtąd w niezwykłym milczeniu patrzyli na ponure widowisko. Gdy się zbliżył, dostrzegł siedzącego pod murem człowieka, który odwrócony plecami do pożaru, z całą obojętnością pożywiał się gotowanym bobem, wypluwając łupiny. Onesikritos podszedł do niego i rzekł:

      Pozdrowienie ci, Diogenesie, synu Hikesiasa.

      Witaj, Onesikritosie — odparł zagadnięty, nie przerywając swego zajęcia. — Czy do mnie przyjechałeś uzupełnić swoją naukę?

Niestety, nie. Przywiozłem dary od królowej dla bogini i właśnie się zastanawiam, co z nimi uczynić.

      Możesz je cisnąć do ognia, skutek będzie ten sam, zarówno dla królowej, jak i dla bogini. Gdyby dary składali ci, których prośby zostały nie spełnione, nie pomieściłaby ich świątynia, choćby większa była od egipskich piramid. Bogowie jednak, w przeciwieństwie do swych kapłanów i innych darmozjadów, albo nie dbają o nasze ofiary, albo nie umieją bronić swej własności. W obu wypadkach szkoda im coś dawać.

      A jednak ludzie wierzą w opiekę bogów — rzekł cicho Onesikritos, patrząc ponad mur na stojący w posępnym skupieniu tłum. Istotnie, teraz, gdy ginęła owiana wiekami legendy świętość, wszyscy przejęci byli wiarą w skuteczność orędownictwa bogini. Nie czas było jeszcze myśleć o innych stratach, jakich przyczyni klęska: o zaniku dochodów płynących rzeką wraz z rzeszami pielgrzymów ze wszystkich stron ówczesnego świata, zarówno dla miasta jak i dla świątyni, która była zarazem największym bankiem na ruchliwym wybrzeżu Azji Mniejszej. Złożyć w niej można było bezpiecznie choćby największą sumę lub pożyczyć za stosownym zabezpieczeniem i odsetkami. Ale teraz serca ściskał żal za ginącym pięknem i świadectwem odwiecznej sławy dumnego miasta. Załzawione i czerwone od żaru i żalu oczy spoglądały w niebo, jakby stamtąd oczekiwały ratunku. Ale niebo było przeraźliwie pogodne i tylko stada gołębi, gnieżdżących się zazwyczaj w portykach i załomach murów świątyni, krążyły niespokojnie nad pożarem, lśniąc w słońcu białym upierzeniem.

Koło południa przepalone mury sypać się jęły w wielkie rumowisko, które niczym już nie przypominało zarysów wspaniałej świątyni. Milczący dotąd tłum zaczął szemrać. Oczy już nie żalem błyszczały, lecz gniewem, żądzą pomsty nad sprawcami bezprzykładnej klęski, o której wieść biegła już od miasta do miasta, od wyspy do wyspy, budząc wszędzie przerażenie. Świat helleński, zazwyczaj skłócony i rozdarty, jednoczył się we wspólnym bólu. Runął szczyt wspaniałej budowli, którą wysiłkiem najlepszych mózgów i rąk jako wieczysty pomnik swej chwały wzniosła Hellada. Magowie babilońscy potwierdzali przepowiednię kapłana Artemidy, że nocy tej zażegnięta została gdzieś pochodnia, która strawić ma cały Wschód.

Sprawcy nieszczęścia nie trzeba było szukać. Gdy kapłani, ochłonąwszy, dopytywać jęli w tłumie, kto pierwszy zauważył pożar, który z czterech rogów naraz ogarnął świątynię, uniemożliwiając wszelki ratunek, wystąpił mizerny człeczyna i rzekł:

      Ja pierwszy widziałem.

Porwano chudziaka, wiodąc go do naczelnego kapłana, który przed skwarem schronił się w domku odźwiernego, jedynym, jaki ocalał z zabudowań świątyni. Gdy stawiono przed nim pierwszego świadka pożaru, znużony Diotimos krzyknął:

      Coś robił w nocy koło świątyni?!

      Przyszedłem ją podpalić — odparł spokojnie Herostrates.

Obecni osłupieli. Zarówno sam czyn, jak i dobrowolne przyznanie się do niego były niesłychane. Zrazu myśleli, że świadek oszalał. Ale on jeden był spokojny wśród podnieconego tłumu. Chwila upłynęła, zanim arcykapłan zdołał wydobyć z siebie głos:

      Jak się zowiesz?

      Herostratos.

      Czy wiesz, coś powiedział?

      Wiem. To prawda. Ja spaliłem Artemizjon.

Głos jego nabrzmiały był dumą. Diotimos krzyknął z rozpaczą:

      Przeczżeś to uczynił?!

      Chciałem pozyskać sławę.

Tłum zaszumiał jak morze poruszone uderzeniem wichru. Najbliżej stojący rzucili się ku podpalaczowi, ale Diotimos skinął na straż świątyni, która otoczyła przestępcę, by go uchronić przed zbyt lekką śmiercią. Potem wszystko ruszyło w stronę miastaNa czele pochodu dumnie kroczył Herostratos. Szedł jak triumfator, uśmiechając się z zadowoleniem: dokoła słyszał powtarzane swe imię. Osiągnął, czego pragnął.

Na tyłach zaś pochodu wlókł się Diogenes, przystając co chwila i gadając wpół do siebie, wpół do Onesikritosa:

      Zamęczą biedaka, a w końcu za co? Pożar też jest piękny, a świątynia nie pierwszy raz spłonęła. Stratę poniosło kilku kapłanów i nie ma się co o nich troszczyć. Dorobią się znowu. Czy nie tańsza taka sława niż jakiegoś zdobywcy, który spaliłby całe miasto, połowę ludności wyrżnął, a resztę sprzedał w niewolę? Wówczas nikt by nawet nie pomyślał o świątyni. Ludzie zawsze bardziej się troszczą o rzeczy mało ważne niż o istotne.

      Sądzę jednak, że zdobywcy prócz sławy chcą osiągnąć coś jeszcze — zauważył Onesikritos.

      Zastanów się, co i dla kogo? Czy wasz Filip jest głodny, czy brak mu kobiet, czy nie ma co włożyć na grzbiet lub gdzie się schronić?

      Zapewne, dla siebie nie potrzebuje już niczego i mógłby żyć jak sybaryta . Ale to przecież nie jest celem dzielnego człowieka. A dla Macedonii jest w każdym razie dobroczyńcą. Zaprzestano nas łupić.

      Za to teraz wy łupicie innych. Czy oddać głodnemu chleb, zabrany innemu głodnemu, jest uczynkiem godnym dzielnego męża?

      Bez wątpienia — nie.

      Widzisz więc. Ludzie po to naprawiają świat, by o nich mówiono, nie zaś po to, by lepszy był. Gdyby im na tym zależało, naprawialiby samych siebie. Ale to jest trudniejsze niż zburzyć miasto lub spalić świątynię. Wolą zaś, by o nich mówiono żle, niż bv nie mówiono wcale.

Gdy minęło południe, cierpliwość małżonki Herostratesa wyczerpała się do cna. Niech płonie cały Efez, byle jej dzieci miały co jeść. W kącie chaty sterta cuchnącego obuwia czekała na naprawę. Niewiasta zerwała się i pobiegła szukać nicponia.

Tłumy ciągnęły już od pożaru. Raz za razem padało imię jej męża. Zaczepiła jakiegoś nieznajomego, pytając:

      Co zrobił Herostratos?

      Nie wiesz jeszcze? Spalił Artemizjon, przeklęty głupiec! Sąd się właśnie głowi nad wymiarem kary, która by choć w przybliżeniu dorównywała przestępstwu.

Nie słuchała dalej i pobiegła. W rynku tłum był tak gęsty, że z najwyższym wysiłkiem przepychać się musiała, narażając się na szturchańce i wyzwiska, zanim zobaczyła męża. Stał spokojnie przed sądem. Postać jego, zwykle zgarbiona od ślęczenia na szewskim zydlu, wyprostowana była dumnie, obojętna zazwyczaj twarz promieniała, jakby prytan , odczytujący wyrok, deklamował najpiękniejszą poezję:

      Herostratos, syn Herostratesa z Efezu, za zbrodnię świętokradztwa i podpalenia skazany zostaje na śmierć pod kijami. Ciało jego, jako ciało zdrajcy, pozbawione ma być pogrzebu i wbite na krzyż na łup ptakom. Żona i dzieci sprzedane zostaną w niewolę. Gdy zaś, jak wyznał, do zbrodni skłoniła go żądza sławy, przeklęte jego imię wymazane ma być z ludzkiej pamięci. Ktokolwiek by je wymówił, ukarany zostanie utratą mienia i wygnaniem.

Wśród powszechnego milczenia zabrzmiał głos Herostratesa:

      Brzemię sławy zostało rozwiązane tej nocy. Nie w waszej mocy wymazać moje imię z ludzkiej pamięci.

Półobłąkany szewczyna mówił jak w natchnieniu, jakby wiedział w godzinę śmierci, że imię jego przeżyje wieki. Jego żona wracała do domu, zataczając się jak pijana. W uszach jej brzmiały słowa męża, a dokoła nawet kamienie zdały się szeptać:

      Herostratos! Herostratos!

Nad dziełem jego zaś, o którym wieść leciała już w świat, dogasała łuna, a przez drgające od żaru powietrze migotać zaczynały gwiazdy.

Te same gwiazdy, które nad Efezem zgasiła łuna płonącego Artemizjonu, świeciły spokojnie królowej, leżącej na dachu zamku Fakos w Pelli. Światła w mieście pogasły i w zamku spało już wszystko, bo Filip, jak zwykle, bawił gdzieś daleko na wojennej wyprawie. Królowa utkwiła oczy w nocne, wyiskrzone niebo i z ulgą chłonęła wilgotny powiew, który ruszył od Zatoki Termajskiej. Chwilami pociągnął z południa, niosąc chłód wiecznych śniegów, majaczących błękitnawym poblaskiem na szczytach Olimpu — i wówczas głębszy oddech poruszał pierś królowej. Miniony dzień był upalny, dziecię w łonie Olimpiady rzucało się niespokojnie, jakby wyrwać się już chciało na świat. Nadchodził jego czas.

Spokój i cisza nocna zdały się przenikać udręczone jej ciało, wyzwalając myśl, która zwróciła się do przeszłości, do krótkiej jak lot spadającej gwiazdy i płomiennej jak ona miłości Filipa.

Wołano wówczas królową dziecinnym imieniem Myrtale, które pozostawiła jej matka, iliryjska księżniczka. Pamiętała matkę jak przez sen. Piękna była i dzika niczym Mimallona z orszaku Dionizosa, a jej drapieżne pieszczoty budziły w dziecku trwogę. Zniknęła, gdy zjawił się braciszek, Aleksander. Ojciec, król Neoptolemos, zajęty walką, niewiele czasu dzieciom poświęcał. Jedno, co pozostało w pamięci dziewczyny po zmarłym też wkrótce ojcu, to kult, jakim darzył legendarnego przodka rodu królów Epiru, trojańskiego bohatera Achillesa. Stał się on dla Olimpiady ideałem męskiej piękności i siły i zakorzenił się w jej wybujałej wyobraźni, od; dziecięcych lat nie znającej granic między własnymi wytworami a rzeczywistością. Tracka niewolnica Eufemele, na której po śmierci rodziców niemal wyłącznie spoczywał ciężar wychowania dzieci, karmiła dziewczynkę opowieściami o dziwach i czarach dzikiej przyrody górskiej, pojąc ją mieszaniną helleńskiej wiary w bogów i trackiego kultu natury. Wróżebny szum świętego dębu Zeusa Naiosa w stolicy Epiru — Dodonie — wcześnie stał się dla dziewczyny zrozumiałą mową, przez którą obcowała ze światem nadprzyrodzonym. Bliższy był jej on niż otaczający ją ludzie, na których patrzyła z pogardliwą wyższością, gdy rozkwitająca z wolna kobiecość ciągnąć zaczęła ich oczy niezwykłą urodą dziewczyny. Drobne jej stopy nosiły lekko śmigłe jak topola ciało, gładkie, bez skazy jak pentelikoński marmur, i miękkie niby płatek róży. Ze smukłej szyi wykwitała główka o delikatnych, regularnych rysach twarzy i ogromnych ciemnofiołkowych oczach, tchnących ogniem i życiem, ukoronowana ciężkim węzłem złotoszarych włosów, godna dłuta Fidiasza, pieśni Homera i pędzla Parrhasiosa. Z podziwem otoczenia łączyła się jednak zabobonna trwoga, jakby płonący w niej ogień groził zagładą temu, kto zbliży się do niej.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin