Marek Nowakowski - Silna goraczka.pdf

(689 KB) Pobierz
41142081 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
41142081.001.png 41142081.002.png
Marek Nowakowski
Silna gorączka
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
KOCIOŁ
To śmieszne o tym pisać, tylko wstyd. To zaczyna się przeważnie od takich zajobów–kotłów w
środku, te żelazne szczęki, które trzymają człowieka w spokojnym nastroju, rozluźniają się i zaczy-
na się kołowanina, cały ciąg spraw wy- łazi ze spodu natrętnie, wszystkie drańskie i męczące. I to
jest szpas, nie można sobie z tym dać rady. Albo jeszcze inaczej – jest ze mną ktoś, dziewczyna,
liczę na nią, mój świat to również ona, duży kawał mojego świata, pozbyć się jej – to znaczy wy-
rwać coś z siebie, coś stracić – cholernie bolałoby to. Więc na początku są lekkie jakieś niepokoje
w środku, idziesz do swojej dziewczyny, liczysz na Bóg wie jaką jej wszystkowiedzę albo taką
mądrą, przenikliwą samiczą intuicję, przychodzisz do niej sztywny jak drut, taki szklisty, ostry,
wsłuchany w swoje drgania i winy cholerne i czekasz na tę jej wszystkowiedzę, z ogromnym na-
pięciem czekasz... Napięcie jest tak drańskie, że nigdy, choćby już dziewczyna dochodziła powoli,
po omacku do twego bólu – że nigdy nie przyjdzie wtedy spokój, to Coś jadowite, które siedzi w
tobie przyczajone, dopiero zaczyna wierzgać, odpychasz wszelką pomoc, ona, myślisz wtedy jak w
transie, ona jest w świetnym nastroju, ona nie może pomóc, ona jest obca, ona nic nie rozumie, ona
jest przeciw tobie ten łańcuch nie kończy się. To drańskie Coś, które zniszczy cię na długie tygo-
dnie, już się zaczęło... Najgorzej, że nie wiadomo, kiedy wyskoczy to z ciebie.
Bo wtedy było zupełnie dobrze i nic nie wskazywało na to, że zacznie się wielki klops. Wsta-
łem raniutko, pogwizdywałem nawet, ogoliłem się, zjadłem śniadanie i próbowałem zabrać się do
roboty, ale nic mi nie wychodziło, sprawa raczej prosta, ostatnio przez tydzień nad tą robotą sie-
działem, więc jestem wypluty i na razie nic z siebie nie wyduszę.
Poszedłem do pracowni galanterii plastykowej. Do tego Ładnego Współczesnego. On tam pra-
cował, właściciel tego interesu też młody, w ogóle wszyscy tam młodzi, modni, tacy życiowi
chłopcy, co po studiach postanowili nie bidę klepać, ale forsę zarabiać. Tego Ładnego Współcze-
snego poznałem niedawno, fajny facet, ostrzyżony krótko, jakby amerykański chłopak, a przy tym
nie krzykliwy, nie głupio pewny wszystkiego jak ci inni modni współcześni, co to takie rozróby
niby–bitnikowskie robią, niby zbuntowani, niby straceńcy, a w ciuchy drogie się ubierają i od sta-
rych niemało waluty dostają (bo kupa wśród nich jedynaków z zamożnych, solidnych domów –
więc te ich bitnikostwo gówniarskie i żenujące). Ten mój znajomek, Ładny Współczesny, też w
dżinsach niebieskich, krótki włos na bok i chód taki typowy miał, koci, przeginany, taki deanowski
chód. Ale polubiłem go, bo on bez tego wrzasku frajerskiego, uważny, bystry i bardzo na życie
ciekawy, bardzo na życie zachłanny, i wyczułem go, że nie tchórz, ryzykant raczej w odróżnieniu
od tych wszystkich w dżinsach, co to nigdy w niczym dupy nie umoczą. A przy tym był dla mnie
symbolem tych współczesnych chłopaków, i czułem się przy nim trochę jak mędrzec, stary
i doświadczeniem wyładowany, stary już choćby dlatego, myślałem czekając aż skończy wy-
krawać na maszynie duże, różowe damskie torby z plastyku, więc stary dlatego choćby, że bezzęb-
ny (ta górna, pusta szczęka) i bronchit chroniczny, typowy dla palaczy mam, maszyna do szycia
tych torebek terkotała sucho, do pracowni wpadły dwie furkoczące halkami dziewczyny, ładne i
pogardliwe, szczebiotały zalotnie z tym moim znajomkiem, on gadał z nimi niedbale, przymilały
się do niego, on z tą swoją taką jakby amerykańską urodą powodzenie u dziewczyn miał, impono-
wało mi to, bo za śmiały nie jestem.
Śmieszna ta nasza znajomość, myślałem, i to, że ja tak jak starzec, mędrzec czuję się wobec
niego, ale coś z prawdy w tym było, najważniejsze już to, że on zawsze trzymał z rówieśnikami,
czy to w domu, czy na studiach, czy teraz w tej plastykowej robocie, on ciągle wśród tych chłopa-
ków rosłych, dobrze ubranych, kocio chodzących; a ja miałem zawsze do starszych skłonności, w
dzieciństwie jeszcze do tego się rwałem, ci starsi jak tytany dla mnie, i odtąd tak mi się układało,
że ze starszymi ciągle – a chociażby ci węglarze albo ci z więzienia, te cwaniaki, zakapiory, po-
marszczone, siwe chłopy, i ja z nimi, na równi przez nich traktowany, taki mędrek małoletni, więc
4
siłą rzeczy mam w sobie coś starczego, coś od nich, nie zapalam się byle czym, mało mówię i nie
przepadam za efektownym pozerstwem, szumem, całą tą fanfaronadą młodych.
Wreszcie skończył szyć te w guście Chmielnej torebki i wyszliśmy z pracowni. Cieszył się, że
go odwiedziłem, on chyba też mnie lubi, może bawię go jako okaz nie znanego mu sortu, siedzimy
przy kawie, on mówi, co tam kawa, wypijemy coś, I zaszliśmy do knajpy. Chlupnęliśmy po dwie
pośpieszne. Poczułem się w niebie. To moje niebo to takie ożywienie, sprężystość większa, gadam
chętniej, a jak mam fajnych ludzi koło siebie, to trochę błaznuję, taką mowę na błysk mam, ten
sposób na błysk związany jest z moimi przeżyciami, które po wódce mocniej ciążą, właściwie czy-
stego aktorstwa w tym mało, może to być chęć pokazania się ludziom mało mnie znającym – do-
kładniej, barwniej, w ogóle jest to też jakaś rekompensata za stan przed wódką, bo wtedy nastro-
szony jestem, skryty, szary, nieśmiały też, ustępuję chętnie i daję się za nos jak wiejski Jasio wo-
dzić.
A więc gadka przy gorzale to pokazywanie takich błyskotek, kolorowych piórek, odgrzewanie
wszystkiego, co już dla mnie kolor straciło. On, Ładny Współczesny, pięknie słuchał, te oczy jego
wchłaniające moje miny, coraz taki dziwny ruch dłonią, takie zaciśnięcie dłoni w półpięść. Zresztą
niektóre moje gadki... Na przykład ta, jak w celi kapusia nocą w koc owijają i robią mu podrzut –
do góry i na beton, łup, łup, albo to rozprawiczanie małoletnich frajerków, te ohydne, pełne wspo-
mnień o dziwkach rozmowy starych wyrokowców i to ich
lubieżne spojrzenie na upatrzonych, i to, jak tych upatrzonych dokarmiają, dolewka, kawałek
chleba, więcej tłuszczyku, no weź, masz, popal se, i cały czas przy tym takie pożądanie gęste, nie-
cierpliwe... Więc te niektóre moje gadki, z dobrze wymierzonym szczegółem, gwarą więzienną
nieco szpikowane – nieźle nadają się do słuchania. A on słuchał pięknie.
Chlupnęliśmy jeszcze po większej. Potem zaczęło się tempo. Do kumpli moich, postanowiłem;
do tych, co poświadczą sobą moje opowieści, no, jasne, do nich. Taka trasa cyrkowa, taki obchód
menażerii (i w tym jestem śmierdzący błazen, bo przecież sam mógłbym tam...)
Początek przy dworcu, tam pod rozkładem jazdy wózek z czeską biżuterią, przy tym wózku
baba z gębą jak sagan, taka warszawska Mamuńcia, cwaniara jak licho, o oczkach okrutnych, chy-
trych, co to w niedzielę popielice, wkłada i dwadzieścia deka złota na łapy, przy Mamuńci krząta
się Genek Łapka, czarniawy, o żydowskiej twarzy, taki złodziej–emeryt, kochanek Mamuńci, jej
pokorny pomagier i pochlebca. To etap pierwszy. Lubimy się z Genkiem, siedzieliśmy kiedyś ra-
zem – więc wypijamy teraz ćwiartkę w bramie. Mamuńcia przykazuje surowo, tylko ćwierć i ani
łyka więcej, Mietek, też niezły aktorek, rozpoznał w tym moim Ładnym Współczesnym wdzięcz-
nego słuchacza i od razu błyskotki swoje wyciągnął, gada kminą, wspomina więzienne pierepałki,
wspomina siebie z czynnego życia, był wtedy z niego niezły złodziejski fachowiec, rozstajemy się
wreszcie, bo Mamuńcia pokrzykuje niecierpliwie, Ładny Współczesny chce żegnać się z Mietkiem,
lecz ten cofa swą dłoń, mówi z namaszczeniem, lepiej się witać niż żegnać, odchodzimy, Ładny
Współczesny oszołomiony, tłumaczę mu z zadowoleniem, to taki zwyczaj fatalistyczny urków, bo
żegnać się pachnie wpadką... Zmierzamy teraz do budki z piwem, ten punkt niedaleko Mamuńci,
trasa doskonale zorganizowana. Ta budka w dobrym miejscu, zawsze przy niej jakieś okazy. Teraz
na beczce przegniłej siedzi Adolf Jąkała, taki staruch, co nocą handluje kwiatami, pijany jak bąk,
gada z trampem, zbieraczem śmietnikowym, obaj fioletowi, brodaci, Adolf pomachuje naręczem
kluczy do wind, kluczami handluje w dzień, a nocą wtyka rozbawionym parom pęczki fiołków i
róże pod kawiarnią.
Wchodzimy do kiosku od tyłu, to tylne wejście tylko dla zaprzyjaźnionych, znam doskonale
tego w kiosku; facet jak góra, z wąsikiem maleńkim, zupełnie jak szynkarz z powieściowej spelu-
ny, wizerunek klasyczny, bo i brzuch baloniasty, i fartuch brudny, i łapy jak kloce, porośnięte ru-
dawym włosem. Przyjaźnimy się od dawna, popijamy porter, fajnie siedzieć w kiosku i spoglądać
na korowody ludzi zdmuchujących pianę, wypijających zachłannie tę najtańszą zaprawkę – duże
jasne.
Adolf krzyczy cienko: – Nie mmam, nnie...
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin