Szmidt Robert J - Umrzeć w Lea Monde.doc

(187 KB) Pobierz
Szmidt Robert J

 

Szmidt Robert J.

Umrzeć w Lea Monde

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Zaledwie ustały ostatnie dźwięki tęsknej ballady, drzwi karczmy otworzyły się z hukiem i razem z mroźnym powietrzem wszedł do izby postawny mężczyzna odziany w futra. W samym progu otrzepał śnieg z włosia na czapie i ramionach, po czym ignorując dziewkę; która zająć się osuszeniem rzeczy chciała, wystąpił na sam środek sali. Mrok już panował, jak to zwykle późną nocą bywa, gdy ogień na palenisku się dopala,, a zmęczeni podróżni spać idą. Wszyscy obecni jednako oczy na niego skierowali, gdyż energia bijąca z męż­czyzny oblicza wydawała się niemal materialna.

- Pomocy waszej, znamienici podróżnicy, potrzebuję - powiedział nowo przybyły głosem mocnym, acz niezbyt dobitnym, zdejmując czapę z wilczego futra i odsłaniając głowę. - Kobieta w potrzebie, dama serca mego, jedyna. Ona tam porwana...

Urwał na chwilę, a cisza, jaka zapadła po tych słowach, martwa była jako czaszki przybitych na krokwiach trofeów. Nikt się nie poru­szył, nikt nie odpowiedział. Przybysz po twarzach siedzących się ro­zejrzał i przestąpił kroków parę.

- Azaliż nie ma między wami męża, który wspomógłby damę? - Krzyknął tym razem głośniej, budząc nawet gawiedź, co w końcu izby do snu się ułożyła. Odpowiedzi nadal jednak nie było. Tu, na krańcu świata znanego, w Górach Ognistych, wiele złego działo się za dnia. Nocą nikt przy zdrowych zmysłach nie wystawiłby nosa, gdy pośród kniei grasowały wyrgule i wszelkie inne czarcie stworze­nie. Karczmarz, zażywny jegomość ó sinym licu - bowiem nigdy sobie z klientami nie folgował - wyszedł zza kontuaru i z rozłożo­nymi rękami ku przybyszowi podszedł, gdy ten stał w pozie pełnej wyczekiwania.

- Szanowny panie i dobrodzieju - powiedział nisko się kłaniając. - Toć nie widzisz, że to kupców gromada jeno, srodze drogą umę­czona. Nie znajdziesz tu bohaterów, a i sam nie idź w noc, bo żyw nie doczekasz kogutów piania. Tu pogranicze, tu inaczej rzeczy się mają. Rankiem wyślę umyślnego do grododzierżcy, on drużynę zbierze i za waści panią rychle wyruszy. Póki co, przyjmij ten garniec wina i og­rzej się przy ogniu.

- Nie mogę - jęknął nieznajomy, odsuwając karczmarza. - Zanim noc się skończy, ona z zimna może skonać albo rozszarpana leżeć. Leśni ją zabrali, gdym konia z lodu uwolnić próbował. Na zachód przez las ją powiedli nie dalej niż pacierz temu. Jeśli ruszymy za nimi już teraz, szansa jest ich dopaść. Proszę, zaklinam, jeśli nie ma mię­dzy wami takiego, co dla chwały czynu tego dokona, to dam tyle zło­ta, ile owa panna waży...

- Daj pokój, panie - rzekł znowuż karczmarz, wciskając przyby­szowi garniec z winem i powtarzając: - Nie masz tu bohaterów, jeno kupców samych.

- Zamilcz brusi pomiocie - dobiegło nagle z kąta sali głośne napo­mnienie. Spojrzał tam karczmarz, spojrzeli pozostali. Z kupy skór gramoliła się postać, zrazu nie bardzo widoczna, ale po chwili ktoś pochodnię podstawił i zgromadzeni ujrzeli przeciągającego się o1­brzyma. Takim zdał się bowiem barbarzyńca, któren dopiero co się obudził, a teraz ziewał. - Daj no ten garniec i zawrzyj paszczę, bo chcę posłuchać, co szlachcic ma nam do powiedzenia - rzekł, prężąc mięśnie godne posągu, a nie śmiertelnika.

- Niewiele więcej mogę rzec, niźli powiedziałem - rzekł przybysz. - Tyle złota oferuję, ile ona panna waży.

- Azaliż nie jest mała? - zapytał barbarzyńca, ku środkowi sali idąc i szczerząc zęby w uśmiechu. - Bo ja za byle grosz nie będę życiem ryzykował.

- Osiemdziesiąt pięć funtów, ani grama mniej - rzekł mężczyzna. - Czy zadowoli cię, mości wojowniku, taka waga? Stoi nasza umo­wa?

- Stać może będzie - odrzekł południowiec. - Sami jednako nie pójdziemy, a gdy dojdzie do podziału...

- Dla każdego tyle przeznaczę - powiedział przybyły. - Macie moje słowo.

- A kimże ty jesteś - odezwał się młodzieniec siedzący przy ławie z prawej strony, o wielki miecz oparty. - Oferujesz nam złota pełne kufry, a przecie nie wiemy, czy masz przy sobie choćby talara.

Zebrani w sali zgodnym pomrukiem wyrazili aprobatę dla słów młokosa. Przybysz nabierał właśnie powietrza, by dać odpowiedź, gdy inny głos z drugiego końca sali uprzedził go, wypowiadając następujące słowa:

- Znam ci ja tego człowieka. To omniarcha północnych krain, Reh­bert Czarny we własnej osobie. - Nieznajomy drgnął nieznacznie, słysząc swoje imię. Spojrzał w stronę, skąd chrapliwy głos dobiegał, ale mówcy nie dostrzegał. Ten zaś spokojnie z ukrycia kontynuował:

- Masz zapewne, mości panie, w swoich skarbcach tyle złota, że zdołasz ją bez trudu wykupić. Po cóż by leśni porywali pannę, jak nie dla korzyści swojej. Jeść oni dawno już nie jedzą człeczego mięsa, a i dziewicą - znając ciebie - pewnie nie jest owa dama...

- Znamli ten głos - powiedział Rehbert, kładąc dłoń na głowni miecza. - Jednakowoż nie pamiętam, z jakiego rynsztoka dobiegał, gdym ostatni raz go słyszał. Pokaż się parchu, niechże poznam twoją nikczemną facjatę.

- Z przyjemnością- odparł tamten i z cienia za filarem wynurzyła się postać niewiele niższa od barbarzyńcy, ale bardziej smukła, odziana w skóry także, na której piersiach połyskiwał medalion wiel­kości pięści i dziwnego kształtu. - Pamiętasz mnie panie teraz?

- Zaklinacz Gavein - mruknął omniarcha. - Wszystkich, ale nie ciebie bym się tu spodziewał.

- A gdzie niby to miałbym być po tym, jak z księżniczką mnie okpiłeś. Mandryk Hardy ścigać mnie kazał jako psa wściekłego i wrogiem królestwa ogłosił, a za nim wszy wasale jego. Tu tylko mogę znaleźć spokój, na rubieżach, gdzie nie sięga prawo królew­skich edyktów. Czyżby Katherine ktoś ci jednak odebrał, szkaradka pomiocie?

- W rzeczy samej - odpowiedział mu omniarcha. - Mas do mnie, panie zaklinaczu, żale, ale to nie ja ścigać cię kazałem. Co więcej, gdybyś gościny mej chciał zaznać, nie miałbyś źle, ale inaczej sam wybrałeś.

- Prawda to, ale..:

- Zamilcz, wypierdku kozi - ryknął barbarzyńca, do rozmowy się wtrącając, aż zadrżały naczynia na ławach. - Pan kominarcha ma dla mnie złoto, a ty przeszkadzasz. Chceszli zapoznać się z panią Trano­gową, co ma oba lica krwią skropione?...

Zapadła cisza, której nikt nie przerywał. Trzej mężczyźni mierzyli się wzrokiem. Nagi barbarzyńca o muskulaturze, która dziewki do szaleństwa przyprawiać musiała, omniarcha, któren władzę miał wielką jak mięśnie barbarzyńcy, a może i większą, oraz zaklinacz

1

 


 


stojący nieco z boku, w pozycji gotowej do skoku. Nie ruszyli się jednako na krok

- Z kim? - zapytał w końcu Gavein. - O kim mowa?

Wojownik z południa wyciągnął rękę i sięgnął do zawiniątka ze skór leżącego niedaleko ognia. Rozplątał rzemienie i wyjął z wnętrza topór bliźniaczy, którego ostrza na łokieć szerokie były. Trzonek się­gający mu do pasa wykonano z czarnego dębu, a na końcu wpra­wiono trzy klejnoty, błyszczące teraz w blasku dogasającego ogniska niczym oczy żywego stworzenia.

- Życzenie miałeś, panie, zapoznać się z istotą, która kryje się w tym zwiewnym kształcie - powiedział wolno, a klejnoty jaśniej zapłonęły, jakby zrozumiały, że topór zaraz pić krew będzie. - Zatem czas na przedstawienie...

- Zaczekaj - omniarcha stanął między nimi. - Nie pora na waśnie między dwoma znamienitymi wojownikami. Cóż z tego, że się posie­czecie, skoro tylko leśni coś na tym zyskają.

- Bronisz parcha, który cię obraża? - Tranog barbarzyńca opuścił topór, który jedną ręką trzymał, choć musiał z pięćdziesiąt funtów ważyć. - Ja bym go ubił bez wahania.

- Im więcej nas, tym i szanse większe mojej pani ratowania - odpowiedział mu omniarcha, w oczy patrząc. - Miarkuj gniew swój i dla leśnych go zachowaj, a ty zaklinaczu, co powiesz na przy­łączenie się do kompanii. Znam cię, wiem, żeś najlepszy w swojej profesji. Złoto też ci się przyda, jak mniemam...

Gavein spoglądał spode łba na wielmożę, z winy którego tyle czasu spędził na wygnaniu. Ale czy tak było naprawdę? Wszak cała afera nie taki podtekst miała. Miłość niespełniona i takie tam obce zaklina­czom terminy do tego miejsca go sprowadziły. Co ja, kurwać, wiem o kochaniu? - pomyślał koniec końców słowami od księżniczki zasłyszanymi. W jego pamięci stanęły jako żywe zapach perfumy i pieprzyk na szyi, twarz jej elvia w swojej nieziemskiej urodzie i śmiech perlisty. Cokolwiek się ongiś stało, nie mógł pozwolić, by ta twarz, to ciało...

- Pójdę, ale trzymaj swojego psa na uwięzi - powiedział zaklinacz. - Inaczej rzyć mu przefasuję w poprzek jego własnym toporem. I wiedz, że nie dla ciebie to czynię, ale dla Katherine, którą uwiodłeś, a potem na zatracenie, jak jaki głupiec ostatni, w las dziki powiodłeś.

- Daj pokój, panie zaklinaczu, i mnie, i barbarzyńcy - zaoponował Rehbert. - On pierwszy wszelako zgłosił swój akces do drużyny.

- Nie musisz mnie bronić, panie ominiarcho - odparł barbarzyń­ca. - Sam się obronić potrafię. Spójrz jeno na te opaski, toć skóra smoka górskiego, nie inaczej. Sam go ubiłem, panią Tranogową tro­chę jeno fatygując. ,

Rehbert skinął głową, smoki górskie do najtwardszych należały i ktoś, kto samotrzeć takiego pokonał, mógł mieć powód do wielkiej chwały. Wart był zatem barbarzyński wojownik swoich przechwałek. O ile prawda to była. A wyglądało, że w rzeczy samej.

- A co ten przeklinacz pokazać może, prócz paskudnego pyska? - zakończył swoją prezentację Tranog, zarzucając topór na ramię i z miną zwycięzcy środkiem sali się przechadzając.

Rehbert odsunął się nieco i Gaveinowi dał wyjść ku ogniowi, co pod kotłem dogasał. Zaklinacz poruszał się ostrożnie, ale z kocią gra­cją. Miecz miał przez plecy przewieszony na luźnym pasku, tak by wyjąć go było łatwo. Ale nie sięgnął po głownię, tylko rozwiązał rzemienie kaftana przy szyi i wyjął spod niego naszyjnik. Zgroma­dzeni w sali przysunęli się nieco, bowiem nie widzieli, czym są przedmioty na rzemień nanizane. Przybliżył się jeszcze Gavein i z lic barbarzyńcy rozradowanego uśmiech zniknął, ledwie ujrzał, z kim ma do czynienia. Naszyjnik bowiem zrobiono z kłów bruxsy, a jak wiadomo, każda z tych istot przewrotnych cztery tylko kły posiada charakterystyczne wielce, zakrzywione i podwójnym końcem obda­rzone. Nie to jednak podziw budziło, z jakiego potwora owe kły pochodziły, ale ich ilość. Na rzemieniu dziesiątki ich były.

Tranog splunął na klepisko i odłożył topór, opierając go o najbliż­szą ławę. Podszedł do Zaklinacza i wziął w rękę koniec naszyjnika.

- Ile ich jest? - zapytał.

- Sto dwadzieścia - odparł zaklinacz.

- Z ręki twojej padły wszystkie? - Skinienie głowy wystarczyło za odpowiedź. - W takim razie znaj, zaklinaczu - tym razem południo­wiec poprawnie wypowiedział miano profesji Gaveina - że ja, Tra­nog z Tormente, chylę przed tobą czoła, a nie masz na tym świecie wielu, przed którymi to uczyniłem. Sam żem bruxsę ubić próbował, ale jeno blizn się nabawiłem paru od takowych haczyków.

To mówiąc uściskał Gaveina niedźwiedzim chwytem, nieomal go nie dusząc. Na szczęście szybko tych umizgów zaprzestał i cofnął się ku swojej ławie, gdzie czekał pełen garniec wina. Dał tym zaklina­czowi do oddechu wrócić.

- Jest tu ktoś jeszcze, kto z nami ruszyć może? - zapytał Rehbert pozostałych gości. Zrazu zapadła cisza, a po chwili wstał podrostek, który czas jakiś temu o złoto się pytał. Jasne włosy jego twarz młodzieńczą okalały. Nosił zbroję skromną, czarną, wykonaną całą ze skóry, ale miecz jego niezwykle był okazały. Dwuręczne to ostrze, szerokie na dwie dłonie, z metalu jednako lekkiego było zrobione. Tak mniemał Gavein, bowiem szczupłej postury młodzieniec nie mógłby dźwigać miecza tej wielkości, a co dopiero wprawnie się nim posługiwać w boju.

- Pójdę z wami mości panowie - powiedział.

- Z kim mam przyjemność? - zapytał Rehbert, obchodząc go z boku.

Młodzieniec ukłon mu złożył prawie dworski, a potem odpowie­dział, dokładnie ważąc słowa, co w ustach tak młodej osoby rzadko­ścią było, zwłaszcza w tych okolicach:

- Zwą mnie Chmurny, bo takie mam oblicze. Pamięć straciłem, gdym w armii służył i nie pamiętam nawet krainy, z której pochodzę. Znam się wszelako na leczeniu i magii liznąłem trochę, a miecz mój na pewno przyda się tam, gdzie walczyć trzeba nie tylko z ludźmi, ale i bestiami. Wiem, co to ból po utracie ukochanej, wszak ma Aeris też zginęła, to jedno zapamiętałem...

Omniarcha skinął głową, za nim zaklinacz i na końcu Tranog. Czte­rech ich już było. Ale to wciąż mało. Rozglądali się po karczmie, lecz pośród gawiedzi nie widać było już nikogo, kto by nadał się do dru­żyny. Jednako znalazł się taki. Niedaleko szynkwasu na kawie siedział siwy mężczyzna, odziany jedynie w ozdobny strój skórzany. Nie miał przy sobie broni żadnej, jeno sakwę. Wstał powoli, a gdy sięgał po bagaże, uczynił to dość niezdarnie. Wszyscy na niego spo­glądali, jakby w niedowierzaniu, że ten kościsty i niemłody człek go­dzi się na takie wyzwanie. A on szedł już spokojnie ku środkowi sali. Gdy stanął przed członkami drużyny, ci zauważyli, że skóra na jego twarzy biała i pomarszczona była jako pergamin. Takoż i głos miał dziwny.

- Seeleon jestem - powiedział, co jak szelest zabrzmiało. - Nekro­manta z Ard Carraigh, do usług waszmości.

- Nekromanta - omniarcha cofnął się odruchowo. - Azaliż rozma­wiasz ze zmarłymi?

- Nie tylko panie - odparł tamten. - Potrafię też przyzywać ich do swojej obrony, a nawet więcej z nimi uczynić mogę. Władzę mam nad istotami z tamtego świata zaiste wielką.

Gdy to wypowiedział, szmer przeszedł po sali. Ludzie siedzący przy ławie, od której wstał nekromanta, podskoczyli jako oparzeni. Część pobiegła do swoich kwater, po relikwie zapewne, inni z prze­rażeniem na miejsce, gdzie przed chwilą siedział ich towarzysz spo­glądali.

- Pomogę ci, omniarcho, bom wiele o tobie słyszał, tam na północy. Mówili, żeś demon, ale ja nie czuję w tobie tej mocy, którą lśnią demony. Aczkolwiek coś jest w tobie, coś niezwykłego. Tyle że nie potrafię dokładniej określić tego.

- Pięciu nas i więcej nie będzie - powiedział Rehbert, gdy nekro­manta zakończył swoje orędzie. - Jesteśmy jako palce jednej ręki, każdy z nas inny, a zarazem w inności podobny. Razem stanowić jed­nako będziemy pięść, która mą lubą uwolni.


- Nie inaczej - odrzekli, a potem omniarcha z karczmarzem prze­prowadził targ krótki względem zapasów na drogę. W zasadzie polegał on na wymienieniu, czego drużynie potrzeba. Z szybkością, któ­rej nikt by nie podejrzewał u karczmarza, bardziej gnoma przypomi­nającego niźli człowieka, na kontuarze pojawiały się suszonego mię­sa płaty, bochny chleba i wina antały. Zapakowali wszystko to do to­reb i sakw, nałożyli wierzchnie odzienia - tylko nekromanta poszedł tak jak stał, ale jego ciało dawno już przestało odczuwać jakiekol­wiek wrażenia - i ruszyli ku drzwiom prowadzącym w świat, gdzie nawet wilk nie miał odwagi po zmierzchu dobyć. głosu z gardła na wysokiej grani.

Tropy były jeszcze świeże, gdy przybyli w pobliże przełęczy, gdzie koń Rehberta po niefortunnym kroku na kruchym lodzie stanął. Zsie­dli z wierzchowców, a zaklinacz - jako jedyny z tropiciela zdolno­ściami w drużynie - przyjrzał się uważnie śladom.

- Sześciu ich było, zda się wilkołacy - powiedział. - Powiedli Katherine do lasu, konia uprzednio zagryzłszy. Świadczyć to może, że daleko jej nie zabrali. Wszelako taszczyć musieliby księżniczkę, a w takim śniegu nawet i leśni szybko by stracili siły. - Tu spojrzał na nekromantę, znającego lepiej wilkowych obyczaje. Ten skinie­niem przyznał mu rację.

- Jeśli się pospieszymy, może przed świtem znajdziemy ich gniaz­do - dokończył tedy Gavein, na nogi stając. - Jednego nie rozumiem wszelako. Dlaczegóż wilkołacy panienkę porwali? Wszak nigdy przedtem rzeczy takich nie czynili...

- Tego i ja nie wiem - odparł omniarcha, poprawiając się w siodle. - Nie znam wilkołaków przecie, ani ich zwyczajów.

- Byli z twoimi armiami sprzymierzeni - zaklinacz mówiąc to, podszedł do konia Rehbertowego. - Pamiętam, że miałeś ich po swo­jej stronie pod Zielonym Lasem.

- Prawda to, ale było ich niewielu i raczej zawdzięczałem ich udział czarodziejom niźli swojej woli.

Zaklinacz nie ustąpił po tej odpowiedzi. Uchwycił uzdę rumaka i twardo ją trzymał nie pozwalając wyrwać się omniarsze.

- Co robiłeś tutaj, z dala od swoich siedzib, razem z Katherine? Samotrzeć z damą po nocy, w takiej okolicy. Sam się o problemy prosiłeś.

- Nie twoja to rzecz zaklinaczu, co tu robilim. Ważne, że ona zagi­nęła. Nic więcej się nie liczy.

- Zaraz, zaraz - wtrącił się Chmurny. - Wziąłeś nas do pomocy, to traktuj należycie. Za garść złota mamy narażać dla twojej pani życie. Należy się zatem wyjaśnienie. Tak dla mnie, jak i dla całej drużyny. Nie chcę zginąć, nie znając nawet sprawy tej przyczyny.

Rehbert zsiadł z konia i powiódł wzrokiem po pozostałych. Zbliżyli się do siebie, ustawiając wierzchowce w półokrąg, którego centrum omniarcha stanowił. Słuch wytężyli.

- Zatem dobrze, zdradzę wam, jak wyglądały sprawy - powiedział, stając między nimi. - Razem z Katherine wyruszyłem z misją ku miastu, co leży poza znanymi granicami. Władyka tamtej krainy, Sid­ney Losta'lot, któren magiem jest potężnym, zapragnął przymierza z mojemi ludami. Przymierze to miało zostać przypieczętowane w zamczysku na pobliskiej grani. Warunkiem było, że sam tu przyja­dę, jako i on przybyć miał, a gwarantem pokoju miała być Katherine. Przekonan wszelako jestem, że słudzy Losta'lota ją porwali.

- Losta'lot, znam ci ja to miano - powiedział nekromanta, cedząc słowa szeleszczące, jak miał to w zwyczaju. - Panem on jest twier­dzy Lea Monde, co na krańcu świata leży. Jeśli twoja pani w oko mu wpadła, trudna będzie to sprawa stamtąd ją wydobyć.

- On ci to, ten sam - przytaknął Rehbert. - Wielki wróg Valuzji. - Która i tobie nie jest mika - wtrącił się Chmurny, celnie rozmowę puentując. - Jako że jedyna na północy twojej władzy się sprzeciwiła. Nie licząc samego Lea Monde, aleć to jest jeno kultystów siedzi­

ba.

- Moc ich jest jednako - przytaknął Rehbert. - A teraz nie wiem, co począć, bowiem przeciw sobie mam potęgi obie. I Valuzję całą, i z Lea Monde odszczepieńców.

- Pięciu nas. Wszyscy niezwykli, aleć to za mało, by z taką potęgą wojować - powiedział barbarzyńca, kręcąc nosem. - Czy dla jednej dziewki warto takie ryzyko podejmować?

Rehbert chciał odpowiedzieć, ale zaklinacz go uprzedził:

- Warto, wierzaj mi. Warto iść na kraj świata i duszę swą zaprze­dać. Znałem ja ją dzień jeden, a jestem o tym przekonany. Zapewne i władyka Sidney też wrażeniu temu oprzeć się nie mógł.

- Takie tam dyrdymały o zakochanych = prychnął Tranog z pogar­dą.

- A co ty, kurwać, wiesz o kochaniu - razem powiedzieli Rehbert i Gavein, i na siebie spojrzeli ze zdziwieniem, że to samo pamiętają. Południowiec w osłupieniu na nich spoglądał i nic więcej nie wy­rzekł. Konia spiął i wyłamał się z szeregu. Chmurny zaś zdał się nie rozumieć całej sprawy, nikt jednako nie pospieszył mu z wyjaśnie­niami.

Czas było ruszać, póki trop świeży. Niebo zachodziło chmurami, a śnieg zniweczyłby wszelkie szanse na szybkie odnalezienie zguby. Niestety, nim minęko pół pacierza, z ołowianego nieba płaty gęste białego puchu padać zaczęły, grzebiąc pod sobą wszelkie ślady tak wilkołaków, jak i panny przez nich porwanej. Wkrótce zamieć taką osiągnęła siłę, że nie mieli wyjścia i stanęli przy skalnej ścianie. Obozowisko rozbić musieli i najgorsze przeczekać, pomimo złorze­czeń omniarchy i zaklinacza narzekań na nieskuteczność magii sto­sowanej wobec sił natury.

Trop stracony w świeżym śniegu był nie do odzyskania. Dzień cały strawili na szukaniu jakowych leśnych, by zasięgnąć języka, ale co którego zoczyli, ten się z matni wymykał. Tracić nadzieję zaczęli na sukces najmniejszy, gdy słońce pół drogi przebyło po szarym niebie. Ale nekromanta, wciąż trzymający się w tyle, znalazł na to radę.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin