Sheckley Robert - Odlamki kosmosu.rtf

(410 KB) Pobierz

Robert Sheckley

 

 

 

Odłamki kosmosu

 

Tytuł oryginału Shards of Space

Przełożyli Grażyna Grygiel Piotr Staniewski


Ale co to wszystko znaczyło? Dlaczego składali statek w takim pośpiechu? Dlaczego umieścili w nim właśnie jego — tylko jego — i wystrzelili? I ta cała niezwykle ważna misja — jeśli była tak istotna, dlaczego jej staranniej nie zabezpieczyli?

Może wybuchła jakaś epidemia. Był jedyną nie zarażoną osobą. Zbudowali statek i wystrzelili go w przestrzeń. Misja? Skontaktować się z inną planetą, znaleźć antidotum, sprowadzić je.

Śmieszne. Spojrzał znów na konsolę i nacisnął guzik „Widok z tyłu”.

I prawie zemdlał.

Jaskrawe, oślepiające światło wypełniało cały ekran, paląc oczy. Pośpiesznie zmniejszał skalę do momentu, gdy obraz na ekranie zmienił się na tyle, że Ran był w stanie zorientować się, co to jest.

Nova. A list wspominał moment błysku.

Wiedział, że Novą było Słońce. I że Ziemia została pochłonięta.


Superdrink poszukiwaczy

 

Piaskochód sunął gładko po falistych wydmach. Sześć grubych kół podnosiło się i opadało niczym ciężkie zadki idących parami słoni. Skryte za chmurami słońce biło z trupiobladego nieba, oblewając żarem płócienny dach pojazdu. Również spalone piaski wokół zionęły odbitym ciepłem.

— Nie śpij — powiedział sobie Morrison, naprowadzając pojazd z powrotem na wyznaczony kompasem kurs.

To już dwudziesty pierwszy dzień na wenusjańskiej Pustyni Skorpionów, dwudziesty pierwszy dzień walki ze snem, gdy piaskochód kołysał się na wydmach, sunąc powoli przez małe garbate fale. Nocą podróżowałoby się wprawdzie łatwiej, ale należało unikać licznych parowów o stromych ścianach i omijać częste głazy wielkości domu. Teraz rozumiał, dlaczego ludzie udawali się na pustynię zespołami: jeden prowadził, a drugi potrząsał nim, by towarzysz nie zasnął.

— W pojedynkę jest jednak lepiej — zapewniał siebie głośno Morrison. — Wystarczy dwa razy mniej zapasów. I nie ma przypadkowych morderstw.

Głowa zaczynała mu opadać. Wyprostował się gwałtownie. Przed nim roziskrzony krajobraz tańczył w polaryzującej szybie przedniej. Piaskochód przechylał się i kołysał ze zdradziecką łagodnością. Morrison potarł oczy i włączył radio.

Był to silnie zbudowany opalony długonogi mężczyzna o krótkich czarnych włosach i szarych oczach. Przybył na Wenus z zaliczką dwudziestu tysięcy dolarów, by szukać szczęścia na Pustyni Skorpionów, tak jak czyniło to już wielu przed nim. Ekwipunek nabył w Presto, ostatnim mieście na skraju pustkowia, i wydał wszystko na pojazd i sprzęt. Zostało mu jedynie dziesięć dolarów.

W Presto suma ta wystarczyła dokładnie na drinka w jedynej w mieście knajpie. Morrison zamówił więc żytniówkę z wodą, pił ją z górnikami i poszukiwaczami i śmiał się z opowieści weteranów o stadach wilków piaskowych i o eskadrach żarłocznych ptaków, które mieszkały w głębi pustyni. Wiedział wszystko o ślepocie słonecznej, udarach cieplnych i awariach telefonów. Był przekonany, że jemu nic takiego się nie przydarzy.

Ale teraz, po dwudziestu jeden dniach i trzech tysiącach kilometrów nauczył się szacunku dla tej bezwodnej pustyni z kamienia i piasku, o powierzchni trzy razy większej od Sahary. Naprawdę można tu było umrzeć!

Ale można było również zostać bogaczem i właśnie to planował Morrison.

Radio brzęczało. Gdy nastawił je na cały regulator, słyszał bardzo słaby szmer muzyki tanecznej z Venusborgu. Potem dźwięki te ucichły i pozostał tylko szum.

Morrison wyłączył radio i chwycił mocno kierownicę. Spojrzał na zegarek. Kwadrans po dziewiątej rano. O wpół do jedenastej przerwie jazdę i trochę się prześpi. Człowiek musi odpoczywać w tym upale. Ale tylko półgodzinna drzemka. Skarb leżał gdzieś przed nim, a on chciał go znaleźć, zanim poziom zapasów drastycznie spadnie.

Drogocenne, wychodzące na powierzchnię żyły złotytu muszą leżeć przed nim! Już od wielu dni spotykał ślady tego minerału. Może natknie się na prawdziwą bonanzę, tak jak Kirk w osiemdziesiątym dziewiątym lub Edmonton i Arsler w dziewięćdziesiątym trzecim. Jeśli tak się stanie, zrobi to co tamci. Zamówi Superdrinka Poszukiwaczy i niech diabli wezmą koszty.

Piaskochód sunął naprzód ze stałą prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę i Morrison próbował się skupić na wypalonym żołtobrązowym krajobrazie. Tamta odległa, brunatna plama piaskowca przypominała kolorem włosy Janie.

Kiedy stanie się bogaty, pobiorą się z Janie, a on powróci na Ziemię i nabędzie farmę oceaniczną. Wystarczy jedno bogate znalezisko — wtedy kupi sobie przestwór głębokiego, niebieskiego Atlantyku i koniec z poszukiwaniem skarbów. Może niektórzy ludzie sądzą, że hodowla ryb jest nudna; dla niego będzie ciekawa.

Wyobrażał to sobie teraz. Płyną stada makreli, pasą się w planktonowych zagrodach, a on ze swym wiernym delfinem wypatrują srebrnego błysku drapieżnej barakudy albo stalowoszarego rekina, skradającego się za rozgałęzionym koralem…

Morrison poczuł, że piaskochód się przechylił. Rozbudzony złapał kierownicę i mocno nią skręcił. W czasie gdy sobie przysnął, wóz przepełzł za kruszącą się grań wydmy. Piasek i kamyki wyskakiwały spod grubych opon, gdy piaskochód usiłował znaleźć oparcie na podłożu. Pojazd niebezpiecznie się przechylił. Opony zapiszczały na piasku, odzyskały przyczepność i zaczęły wciągać pojazd z powrotem na zbocze.

Nagle cały stok wydmy runął.

Wóz przewrócił się i potoczył po zboczu. Morrison pluł piaskiem wypełniającym mu usta i oczy, a pojazd obracał się i obracał, opadając w pustkę.

Przez sekundy Morrison wisiał w powietrzu. Wóz wylądował dokładnie na kołach. Pękły dwie tylne opony i Morrison usłyszał podwójny huk. A potem uderzył głową w przednią szybę.

Kiedy odzyskał przytomność, popatrzył przede wszystkim na zegarek. 10:35.

— Czas na drzemkę — rzekł do siebie — ale chyba najpierw zbadam sytuację.

Przekonał się, że jest na dnie płytkiego uskoku zasłanego kamykami o ostrych jak noże krawędziach. Dwie opony eksplodowały przy uderzeniu, przednią szybę diabli wzięli, pękły jedne drzwi. Ekwipunek leżał rozrzucony dookoła, ale wydawał się nie naruszony.

— Mogło być gorzej — rzekł Morrison. Schylił się, aby staranniej zbadać koła.

— Już jest gorzej — stwierdził.

Dwie pęknięte opony były w strzępach i nie nadawały się do naprawy. Nie dałoby się z nich zrobić nawet dziecięcego balonika. Swoje zapasowe opony wykorzystał dziesięć dni temu, przekraczając Diabelski Ruszt. Poprzednie zużył i wyrzucił. Nie mógł się dalej posuwać bez opon.

Rozpakował telefon. Otarł kurz z jego czarnej plastykowej obudowy, a potem wykręcił Warsztat Ala w Presto. Po chwili na małym ekraniku pojawiła się długa, żałosna, poplamiona smarem twarz mechanika.

— Warsztat Ala. Mówi Eddie.

— Cześć, Eddie. Tu Tom Morrison. Kupiłem od was piaskochód miesiąc temu. Pamięta pan?

— Jasne, że pana pamiętam — rzekł Eddie. — To pan jest tym facetem, który wyruszył samotnie na Szlak Południowozachodni. Jak się sprawuje autobus?

— Doskonale. Wspaniały samochodzik. Dzwonię, gdyż…

— Ale co się stało z pana twarzą? — spytał Eddie.

— Nic takiego — odparł Morrison — Zwaliłem się z wydmy i uszkodziłem dwie opony.

Odwrócił aparat tak, by Eddie mógł zobaczyć opony.

— Nie do naprawienia — stwierdził Eddie.

— Tak myślałem. Zapasowe zużyłem, kiedy przekraczałem Diabelski Ruszt. Niech pan posłucha, Eddie, chciałbym, by mi pan przeportował parę opon. Mogą być bieżnikowane. Bez nich nie mogę ruszyć wozu.

— Jasne — rzekł Eddie. — Tylko że nie mam żadnych opon bieżnikowanych. Będę musiał przeportować panu nowe, po pięćset za sztukę. Plus czterysta dolarów opłaty za solidoportację. Razem tysiąc czterysta dolarów, panie Morrison.

— W porządku.

— Dobrze, proszę pana. Jeśli okaże mi pan gotówkę albo czek, który mógłby pan wysłać z pokwitowaniem odbioru, natychmiast się tym zajmę.

— W danym momencie — rzekł Morrison — nie mam przy sobie ani centa.

— A rachunek bankowy?

— Opróżniony do czysta.

— Obligacje? Własność? Cokolwiek, co może pan zamienić na gotówkę?

— Nic prócz tego wozu, który mi sprzedaliście za osiem tysięcy dolarów. Kiedy powrócę, wyrównam rachunek tym piaskochodem.

— O ile pan powróci. Przykro mi, panie Morrison. Nic nie mogę zrobić.

— Co pan chce przez to powiedzieć? — spytał Morrison. — Wie pan przecież, że zapłacę za opony.

— A pan zna reguły na Wenus — rzekł Eddie, a na jego smutnej twarzy pojawiły się zmarszczki uporu. — Nie ma kredytu! Płać i bierz!

— Nie mogę prowadzić samochodu bez opon — powiedział Morrison. — Czy macie mnie zamiar tu zostawić?

— Kto, do cholery, chce pana tam zostawić? — spytał Eddie. — Takie rzeczy przytrafiają się poszukiwaczom każdego dnia. Wie pan, co musi pan zrobić, panie Morrison. Trzeba wezwać Służby Publiczne i ogłosić się bankrutem. Przekazać to, co zostało z piasko — hodu, sprzęt i wszystko, co znalazł pan po drodze. Wyciągną pana.

— Ja nie zawracam — rzekł Morrison. — Niech pan spojrzy! — Przysunął telefon do ziemi. — Widzi pan ślady, Eddie? Widzi pan te czerwone i fioletowe plamki? Drogocenne minerały są niedaleko!

— Wszyscy poszukiwacze widzą ślady — odparł Eddie. — Ta cholerna pustynia jest pełna śladów.

— Te są bogate — oświadczył Morrison. — Prowadzą prosto do skarbu, to obfite złoże. Eddie, wiem, że to poważna prośba, ale jeśli mógłby mi pan odpalić ze dwie opony…

— Nie mogę — rzekł Eddie. — Ja tylko tu pracuję. Nie mogę przeportować panu żadnych opon, dopóki nie pokaże mi pan najpierw pieniędzy. Gdybym to zrobił, wyrzuciliby mnie z pracy i prawdopodobnie zapudłowali. Zna pan prawo.

— Płać i bierz — powiedział ponuro Morrison.

— Właśnie. Niech pan będzie rozsądny i natychmiast zawróci. Może będzie pan mógł spróbować kiedy indziej.

— Dwanaście lat zbierałem na tę zaliczkę — rzekł Morrison. — Nie wracam.

Wyłączył telefon i próbował skupić myśli. Czy mógł jeszcze zadzwonić do kogoś na Wenus? Tylko do Maxa Krandalla, który skupował szlachetne kamienie. Ale Max nie zdołałby zebrać tysiąca czterystu dolarów w tym swoim nędznym biurze, metr na półtora, obok venusborskiego rynku klejnotami. Max ledwo wyskrobywał na własne utrzymanie, a cóż dopiero mówić o wspieraniu zagubionych poszukiwaczy.

— Nie mogę prosić Maxa o pomoc — zdecydował Morrison. — Przynajmniej dopóki nie znajdę złotytu. Prawdziwego złotytu, a nie jedynie śladów. Jestem zdany na samego siebie.

Otworzył tył wozu i rozpoczął wyładunek ekwipunku, układając go na piasku w stertę. Selekcja powinna być staranna — wszystko, co weźmie, będzie musiał dźwigać na plecach.

Telefon trzeba wziąć, a także lekki sprzęt probierczy. Koncentraty żywnościowe, rewolwer, kompas. I nic prócz wody, tyle wody, ile udźwignie. Resztę gratów musi zostawić.

Nim zapadł zmierzch, Morrison był gotów. Patrzył z żalem na dwadzieścia pozostawionych pojemników z wodą. Na pustyni woda była najcenniejszym dobrem, ustępującym jedynie telefonowi. Ale nic nie można na to poradzić. Napił się do woli, podniósł plecak i ruszył na południowy zachód w głąb pustyni.

Trzy dni wędrował w tym kierunku. Potem, na czwarty dzień, skręcił na południe za coraz bogatszą żyłą. Słońce, wiecznie schowane, lało na niego żarem, a trupioblade niebo wydawało mu się dachem z rozpalonej blachy. Morrison szedł śladem skarbu, a coś szło jego śladem.

Szóstego dnia wyczuł jakiś ruch tuż na skraju swego pola widzenia. Siódmego dnia zobaczył, kto towarzyszy mu z daleka.

Wenusjański wilk, mały, chudy, pokryty żółtym futrem. Z długich szczęk wystawały mu zęby. Był to jeden z niewielu ssaków, które zadomowiły się na Pustyni Skorpionów. Gdy Morrison go obserwował, obok pojawiły się dwa inne wilki piaskowe.

Odpiął kaburę rewolweru. Wilki nie próbowały podejść bliżej. Miały mnóstwo czasu.

Morrison szedł naprzód. Żałował, że nie zabrał strzelby. Ale oznaczałoby to cztery kilogramy więcej, co z kolei oznaczało cztery litry wody mniej.

Kiedy o zmierzchu ósmego dnia rozbijał obóz, usłyszał trzaski. Obrócił się i zlokalizował ich źródło: trzy metry na lewo i nieco w górze. Pojawił się tam mały lejek, maleńka trąba powietrzna jak wir w morzu. Obracał się i wydawał charakterystyczne trzaski solidoportacji.

— Któż mógłby mi coś portować? — zadał sobie pytanie Morrison, gdy wir powoli się rozszerzał.

Solidoportacja z bazowego projektora do adresata w terenie — to podstawowy sposób transportu towarów przez ogromne odległości na Wenus. Można było przeportować każdy przedmiot nieożywiony. Istot żywych portować się nie dawało, gdyż proces powodował pewne nieznaczne, lecz katastrofalne zmiany protoplazmy. Gdy wprowadzono portowanie, kilka osób przekonało się o tym z fatalnym skutkiem.

Morrison czekał. Trąbka powietrzna stała się lejem o metrowym przekroju. Z leja wyszedł chromowany robot, trzymając wielki worek.

— Och, to ty — rzekł Morrison.

— Tak, proszę pana — rzekł robot, gdy całkowicie wyłonił się z pola. — Williams Cztery do pańskich usług, Poczta Wenusjańska.

Robot był średniego wzrostu, cienkonogi i płaskostopy. Wyglądał jak humanoid i miał miłe usposobienie. Od dwudziestu trzech lat załatwiał całość wenusjańskich usług pocztowych: sortował, doręczał i archiwizował. Zbudowano go solidnie i przez dwadzieścia trzy lata poczta zawsze dochodziła.

— Proszę, panie Morrison — rzekł Williams 4. — Z przykrością stwierdzam, że poczta odwiedza pustynię tylko dwa razy w miesiącu, ale na szczęście dostarczana jest bezwłocznie. To jest dla pana. I to. Myślę, że jest jeszcze coś. Piaskochód nawalił, co?

— Całkowicie — rzekł Morrison, biorąc swe listy.

Williams 4 grzebał nadal w torbie. Chociaż był niezwykle sprawnym pocztowcem, znano go jako najgorszego plotkarza na trzech planetach.

— Gdzieś mam jeszcze jeden — ciągnął Williams 4. — To bardzo źle, że wóz nawalił. Nie buduje się ich tak, jak za mojej młodości. Niech pan posłucha dobrej rady, młody człowieku. Niech pan zawraca, póki jeszcze pan może.

Morrison potrząsnął głową.

— To głupie, po prostu głupie — rzekł stary robot. — Szkoda, że pan nie ma mojej perspektywy. Zbyt wiele razy natykałem się na was, chłopcy, jak leżeliście na piasku w wysuszonych workach z własnej skóry, a wasze kości ogryzały wilki piaskowe i obrzydliwe czarne ptaszyska. Dwadzieścia trzy lata dostarczałem pocztę do przystojnych młodych ludzi jak pan i każdy z nich myślał, że jest jedyny w swoim rodzaju, inni niż wszyscy.

Komórki oczne robota zamgliły się od wspomnień.

— Ale oni nie są inni niż wszyscy — rzekł Williams 4. — Są wszyscy jednakowi, tak jak roboty z jednej taśmy montażowej… zwłaszcza gdy wilki skończą już z nimi. I wtedy muszę odsyłać listy i rzeczy osobiste do ich ukochanych na Ziemi.

— Wiem o tym — rzekł Morrison. — Ale niektórym się udaje, prawda?

— Naturalnie — rzekł robot. — Widziałem, jak mężczyźni zdobyli jedną, dwie, trzy fortuny. A potem umierali na piaskach chcąc zdobyć czwartą.

— To mnie nie dotyczy — rzekł Morrison. — Ja chcę tylko jedną. A potem mam zamiar kupić sobie podmorską farmę na Ziemi.

Robot wstrząsnął się.

— Mam lęk przed słoną wodą. Ale niech każdy dostaje swoje. Powodzenia, młody człowieku.

Robot starannie obejrzał Morrisona — prawdopodobnie by stwierdzić, jakie rzeczy osobiste ma on przy sobie — a potem wszedł z powrotem w powietrzny wir. Po chwili zniknął. Po następnej chwili zniknął sam wir.

Morrison usiadł, by przeczytać pocztę, list był od jego pośrednika handlowego, Maxa Krandalla. Mówił o kryzysie panującym w Venusborgu. Zawierał aluzję, że Krandall zbankrutuje, jeśli żaden z jego poszukiwaczy nie natrafi na coś naprawdę cennego.

Następny list od Wenusjańskiej Kompanii Telefonicznej zawiadamiał, że Morrison jest winien dwieście dziesięć dolarów i osiem centów za dwumiesięczne usługi telefoniczne. Jeśli natychmiast nie wpłaci tej sumy, jego telefon zostanie wyłączony.

Ostatni list pochodził aż z Ziemi, od Janie. Pełen nowin o kuzynach, ciotkach i wujkach. Opowiadała mu o działkach na Atlantyku, które obejrzała, i o cudownym małym zakątku, jaki znalazła niedaleko Martyniki na Morzu Karaibskim. Błagała go, by dał spokój poszukiwaniu złotytu, jeśli jest to przedsięwzięcie niebezpieczne; że znajdą inny sposób sfinansowania farmy. Przesyłała ucałowania i życzyła wszystkiego najlepszego z okazji nadchodzących urodzin.

— Urodzin? — zdziwił się głośno Morrison. — Zaraz, zaraz, dzisiaj mamy dwudziestego trzeciego lipca. Nie, dwudziestego czwartego, a moje urodziny są pierwszego sierpnia. Dziękuję za pamięć, Janie.

Tej nocy śnił o Ziemi i błękitnych przestworach Oceanu Atlantyckiego. W miarę jednak jak zbliżał się świt, kiedy upał stawał się dotkliwszy, śnił o biegnącej kilometrami żyle złotytu, o szczerzących zęby wilkach piaskowych i o Superdrinku Poszukiwaczy.

Morrison wszedł na dno dawno wyschniętego jeziora. Skała ustąpiła miejsca piaskowi. Potem znowu pojawiła się skała — pozgniatana i poskręcana w tysiące ponurych kształtów. Czerwień, żółć i brąz płynęły mu przed oczyma. Na całej pustyni nie było ani jednej plamy zieleni.

Wędrował przez labirynty zwalonych kamieni pustyni wewnętrznej, a wilki sunęły z dala po obu stronach, dotrzymując mu kroku.

Nie zwracał na nie uwagi. Wystarczająco absorbowało go pokonywanie przeszkód w marszu na południe — sterczących skał i pól potłuczonych kamieni.

Jednak jedenastego dnia po porzuceniu piaskochodu ślady złotytu były prawie tak bogate, że można by go wypłukiwać. Wilki wciąż szły trop w trop, a woda prawie się wyczerpała. Jeszcze jeden dzień wędrówki i koniec z nim.

Morrison odpiął telefon i wykręcił numer Służb Publicznych w Venusborgu.

Ekran ukazał poważną, surowo odzianą kobietę o stalowoszarych włosach.

— Służby Publiczne — rzekła. — Czym możemy służyć?

— Cześć — rzekł radośnie Morrison. — Jaką macie pogodę w Venusborgu?

— Upał — poinformowała go kobieta. — A tam u pana?

— Nawet nie zauważyłem — odparł z uśmiechem. — Zbyt jestem zajęty liczeniem swego majątku.

— Znalazł pan złotyt? — spytała kobieta. Wyraz jej twarzy złagodniał.

— Jasne, że tak — rzekł Morrison. — Ale niech pani jeszcze o tym nikomu nie opowiada. Wciąż ogradzam moją działkę. Myślę, że przyda mi się napełnienie tego.

Uśmiechając się swobodnie, podniósł pojemniki na wodę. Czasami ten numer przechodził. Czasami, jeśli okazywałeś dosyć pewności siebie, Służby Publiczne wlewały do pełna, nie sprawdzając rachunku bankowego. Oczywiście było to sprzeniewierzenie, ale nie czas na drobiazgi.

— Mam nadzieję, że pana rachunek jest w porządku? — zapytała kobieta.

— Oczywiście — rzekł Morrison, czując, jak sztywnieje mu uśmiech. — Moje nazwisko Tom Morrison. Może pani po prostu sprawdzić…

— Och, nie robię tego osobiście — odparła kobieta. — Niech pan trzyma mocno ten pojemnik. Nalewamy.

Trzymając kanister w obu rękach Morrison patrzył, jak woda, przeportowana siedem tysięcy kilometrów z Venusborgu, pojawia się w postaci wąskiego krystalicznego strumyczka nad otworem pojemnika. Strumyczek wlewał się do środka wydając cudowny, bulgoczący dźwięk. Morrison patrzył i czuł, jak w wyschniętych ustach pojawia mu się ślina.

Potem woda nagle przestała cieknąć.

— Co się stało? — spytał Morrison.

Jego ekran sczerniał. Potem pojaśniał znowu, a Morrison ujrzał mężczyznę o wąskiej twarzy. Napis przed nim głosił: Milton P. Reade, Wiceprezes. Księgowość.

— Panie Morrison — powiedział Reade. — Pańskie konto ma debet. Uzyskał pan wodę podając fałszywe fakty. To przestępstwo.

— Mam zamiar zapłacić za wodę — rzekł Morrison.

— Kiedy?

— Natychmiast gdy powrócę do Venusborgu.

— Czym zamierza pan zapłacić? — spytał Reade.

— Złotytem — rzekł Morrison. — Niech pan spojrzy tu dokoła, panie Reade. Ślady są bogate! Bogatsze, niż były u Kirka! Natrafię na złoże powierzchniowe za dzień…

— Tak myślą wszyscy poszukiwacze — stwierdził Reade. — Każdy poszukiwacz na Wenus jest o dzień drogi od złoża. I wszyscy oczekują kredytu od Służb Publicznych.

— Ale w moim przypadku…

— Służby Publiczne — ciągnął nieubłaganie Reade — to nie organizacja filantropijna. Jej statut wyraźnie zabrania udzielania kredytu. Wenus — to rubieże, panie Morrison, dalekie, rozciągnięte rubieże. Każdy wyrób przemysłowy trzeba tu importować obłędnym kosztem z Ziemi. Mamy własną wodę, ale jej znalezienie, oczyszczenie i portowanie jest kosztowne. Nasza kompania, tak jak wszystkie kompanie na Wenus, z konieczności działa z bardzo wąskim marginesem zysku, który natychmiast jest inwestowany w dalszy rozwój. Dlatego właśnie na Wenus nie udziela się kredytu.

— Wiem o tym wszystkim — rzekł Morrison. — Ale mówię panu, potrzebuję tylko dzień czy dwa…

— Absolutnie niemożliwe. Zgodnie z zasadami już teraz powinniśmy odmówić panu pomocy. Czas na zameldowanie o pańskim bankructwie był tydzień temu, kiedy uszkodził pan piaskochód. Człowiek z warsztatu zameldował o tym, tak jak wymagają tego przepisy. Ale pan nie. Mamy całkowite prawo tam pana pozostawić. Czy pan to rozumie?

— Tak, oczywiście — rzekł ze znużeniem Morrison.

— Jednakże kompania zdecydowała naciągnąć przepisy na pańską korzyść. Jeśli natychmiast wyruszy pan w drogę powrotną, będziemy pana zaopatrywać cały czas w wodę.

— Jeszcze nie wracam. Jestem już niemal przy prawdziwej żyle.

— Musi pan zawrócić. Niech pan będzie rozsądny, Morrison! Jak wyglądalibyśmy teraz, gdyby każdy poszukiwacz błądził po pustyni, a my zaopatrywalibyśmy go w wodę. Byłoby tam dziesięć tysięcy ludzi, a my byśmy zbankrutowali w ciągu roku. Już teraz naciągam przepisy. Niech pan zawróci.

— Nie — rzekł Morrison.

— Niech pan lepiej przemyśli to jeszcze raz. Jeśli nie zawróci pan teraz, Służby Publiczne nie biorą dalszej odpowiedzialności za zaopatrzenie pana w wodę.

Morrison kiwnął głową. Jeśli pójdzie dalej, istnieje niebezpieczeństwo, że umrze na pustyni. Jeśli zawróci, co wtedy? Wyląduje w Venusborgu, bez grosza przy duszy i z długami, szukając pracy w przeludnionym mieście. Będzie spał w miejskim schronisku i jadł zupę dla ubogich razem z innymi poszukiwaczami, którzy zawrócili. W jaki sposób zdoła zebrać na bilet powrotny na Ziemię? Kiedy zobaczy znów Janie?

— Chyba pójdę dalej — rzekł Morrison.

— Wobec tego Służby Publiczne nie biorą na siebie dalszej odpowiedzialności za pana — powtórzył Reade i rozłączył się.

Morrison spakował telefon, pociągnął łyk ze szczupłych zapasów wody i poszedł dalej.

Wilki piaskowe galopowały po obu stronach, podchodząc coraz bliżej. Z góry wytropiła go deltoskrzydła kania. Balansowała dzień i noc na prądach powietrznych, czekając, aż wilki go załatwią. Potem stadko małych latających skorpionów zobaczyło czekającą kanię. Przepędziły wielkiego ptaka na górę, w warstwę chmur. Latające skorpiony czekały przez dzień. Potem je z kolei przegoniła eskadra czarnych orłów.

Piętnastego dnia po wypadku wozu ślady stały się bardzo bogate. Według wszelkich prawideł powinien był już spacerować po złotycie. Złotyt powinien być wszędzie dookoła. Ale Morrison nadal go nie widział.

Usiadł i potrząsnął swym ostatnim kanistrem. Nie usłyszał chlupotu. Odkorkował pojemnik i odwrócił nad ustami. Dwie krople wpadły do spieczonego gardła.

Upłynęło około czterech dni od rozmowy ze Służbami Publicznymi. Musiał jakoś zużyć ostatki wody wczoraj. A może było to przedwczoraj?

Zatkał pusty pojemnik i rozejrzał się po spalonym gorącem krajobrazie. Nagle wyciągnął telefon z opakowania i wykręcił numer Maxa Krandalla w Venusborgu.

Okrągła zmartwiona twarz Krandalla ustaliła się na ekranie.

— Tommy — rzekł Krandall — wyglądasz okropnie.

— Nic mi nie jest. Troszkę wyschłem, ale to wszystko. Max, jestem tuż przy żyle.

— Na pewno? — zapytał Krandall.

— Sam zobacz — rzekł Morrison, obracając telefonem. — Popatrz na formacje kamieni! Czy widzisz dokoła czerwone i fioletowe znaki?

— Ślady jakieś są — przyznał Krandall z powątpiewaniem.

— Świadczą o bogatym złożu tuż za nimi. Musi tam być! Posłuchaj, Max, wiem, że nie masz pieniędzy, ale poproszę cię o przysługę. Przyślij mi pół litra wody. Tylko pół litra, tak żebym mógł iść przez dzień czy dwa. Możemy obydwaj stać się bogaci za cenę pół litra wody.

— Nie mogę tego zrobić — rzekł smutno Krandall.

— Nie możesz?

— Właśnie. Tommy, posłałbym ci wodę, nawet gdybyś wokół miał tylko granit i piaskowiec. Czy sądzisz, że pozwoliłbym ci umrzeć z pragnienia, gdybym mógł coś na to poradzić? Ale nie mogę nic zrobić. Spojrzyj!

Krandall obrócił swym telefonem. Morrison zobaczył, że krzesła, stół, biurko, segregator i sejf zniknęły z biura. W pomieszczeniu pozostał tylko telefon.

— Nie wiem dlaczego nie zabrali telefonu — rzekł Krandall. — Zalegam z dwumiesięczną opłatą.

Ja też — rzekł Morrison.

— Jestem spłukany — rzekł Krandall. — Nie mam nawet dziesięciu centów. Nie martwię się o siebie. Mogę zawsze jeść w kuchni dla ubogich. Ale nie mogę przeportować ci wody. Ani tobie, ani Remstaaterowi.

— Jimowi Remstaaterowi?

— Tak. Szedł szlakiem na północy, przez Zapomnianą Rzekę. Jego pojazd złamał w zeszłym tygodniu oś, a on nie chciał zawrócić. Wczoraj skończyła mu się woda.

— Wyciągnąłbym go z tego, gdybym mógł — rzekł Morrison.

— I on wyciągnąłby ciebie z tego, gdyby mógł — odparł Krandall. — Ale nie możesz i on też nie może. Tommy, masz tylko jedną szansę.

— Jaką?

— Znajdź złotyt. Nie po prostu ślady — znajdź prawdziwe złoże, warte prawdziwych pieniędzy. Potem zadzwoń do mnie. Kiedy naprawdę będziesz miał złotyt, zadzwonię do Wilksa z Tri–Planet Mining i zmuszę go, by dał nam jakąś zaliczkę. Zechce prawdopodobnie pięćdziesiąt procent wartości złoża.

— To czysta grabież!

— Nie, to po prostu wysokie koszty kredytu na Wenus — odrzekł Krandall. — Nie martw się, nadal pozostanie masa pieniędzy. Ale musisz najpierw znaleźć złoże.

— W porządku. Powinno być gdzieś tutaj. Max, którego dziś mamy?

— Trzydziestego pierwszego lipca. Dlaczego pytasz?

— Po prostu byłem ciekaw. Zadzwonię, kiedy coś znajdę.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin