MARCIN ŚWIETLICKI
DWANAŚCIE
Nakładem wydawnictwa EMG
w Krakowie w roku 2006
Rozdział pierwszy
- Prawdziwy bohater powinien być samotny.
Tak powiedziała ta pani, wstała i wyszła. Podszedł do okna i patrzył jak idzie. Szła pewnie, niosąc dużą, elegancką torbę. Szła przez ośnieżony plac, w stronę dworca, ta pani.
Nie obejrzała się, nie spojrzała w jego stronę, ani razu. Chociaż na pewno wiedziała, że patrzy.
No, całkiem samotny to nie pozostał. Tuż obok niego stanęła, opierając się obiema łapami o parapet, suka.
- Poszła - powiedział do suki.
- Widzisz, poszła - powiedział.
Ale nie dlatego poszła, że się pokłócili. Nie kłócili się nigdy. Ilekroć pojawiało się jakiekolwiek prawdopodobieństwo, zalążek kłótni, on wstawał, wychodził, szedł do Biura.
A potem wracał i zasypiał.
Nie pokłócili się wcale, zjedli obiad, dali jeść suce, ta pani znienacka po obiedzie umilkła, popatrzyła na zaniedbane mieszkanie, którego nie uratowały żadne jej zabiegi, usiłowania, wietrzenie, odkurzanie. Mieszkanie nie poddawało się jej. A i on się nie poddawał. Nadal chodził nieogolony, nadal palił papierosy w łazience, nadal wrzucał niedopałki do sedesu, nadal nie miał żadnej pracy, oprócz codziennego upijania się.
- To ze szczęścia - tłumaczył - to ze szczęścia, że pani ze mną jest.
Nie wierzyła. Jak można wierzyć czterdziestoczteroletniemu człowiekowi, który od dawna nie posiada dowodu osobistego, pracy, paszportu, który nie posiada telefonu, komputera, samochodu, karty do bankomatu, pretensji do bycia zdrowym, pogodnym i zapobiegliwym? Jak
5
można wierzyć człowiekowi, który nie czyta kolorowych warszawskich tygodników, nie chodzi ani do teatru, ani do operetki, jak można takiemu wierzyć?
Wcale się nie pokłócili, ona po prostu wreszcie spojrzała trzeźwym okiem na to mieszkanie, którego nie da się posprzątać, na tego mężczyznę, którego nie uda się ocalić, na sukę, która nigdy nie będzie normalna.
Więc wyszła do drugiego pokoju, spakowała się, a z maleńkiej zaniedbanej łazienki zabrała swoje różne kobiece łazienkowe przedmioty.
Powiedziała, że prawdziwy bohater powinien być samotny, i nie wdając się w szczegóły, wyszła. Ta pani.
Nie zostawiła po sobie w tym mieszkaniu niczego. Żadnego zapachu, żadnego włosa nawet. Przemieszkawszy tu cały niemal styczeń, nie zdołała w żaden sposób oznaczyć tego mieszkania. Nie udało się.
- Teraz słuszne i zbawienne byłoby na pewno wstać, wyjść, pójść doBiura i upić się - powiedział do suki.
Suka nie miała żadnego imienia, nazywała się suka.
- Ona pewnie, ta pani, w tej chwili tak myśli. Że się tak zachowam.Ale jej wyobrażenia o mnie zawsze były banalne. Gdyż my tak nie postąpimy. Gdyż my pójdziemy na spacerek. Gdyż my jesteśmy twardzielami.
Suka, usłyszawszy słowo „spacerek", podskoczyła, szczeknęła i za-merdała amputowanym ogonem. Ubrał się, otworzył drzwi, ona chwyciła smycz w zęby i runęła schodami w dół. Wyszli na Mały Rynek, minęli mieszkankę sąsiedniej kamienicy, okutaną w tysiące szmat staruchę w peruce, którą omijali z daleka, odkąd potwornie ich zwymyślała z powodu obwąchiwania jej szmat przez sukę. Co mnie wącha? Po co wącha? Kto jej pozwolił?
Ominęli staruchę wielkim łukiem i pobiegli Sienną na Planty w sprawie suczego sikania i robienia kup. Tam suka szarpnęła niespodziewanie, wyrwała mu smycz z ręki, popędziła przed siebie, w stronę Wawelu, krzyczał, biegł za nią, znikła w popołudniowej zadymce, jeszcze przez długi czas miał nadzieję, że gdzieś ją wypatrzy, ale nie, chodził kilka
6
godzin, łaził nad Wisłę i z powrotem, nic. Nagle zatrzymał się, jeszcze raz się rozejrzał dookoła, poczuł całą beznadziejność sytuacji, gwizdnął bezradnie, nic.
Więc poszedł się upić.
- Wróci - powiedział barman.
- No, mam nadzieję - odpowiedział barmanowi.
- One zawsze wracają - powiedział barman i bez pytania nalał mu setkę bułgarskiej brandy. - Jakby nie wracały, to nic nie miałoby sensu - dodał, podając mu kieliszek.
- No, mam nadzieję - uśmiechnął się do barmana.
- No, mam nadzieję - powiedział do wnętrza kieliszka.
- O, a tu karteczkę dla pana mam - przypomniał sobie barman. - Od paru dni wisi.
Podał mu różową, niewielką, niebudzącą zaufania karteczkę.
- Potem przeczytam - stwierdził mistrz i schował ją do kieszeni.Przesiadł się do swojego stolika i odwrócił plecami do sali. A potem
przesiadł się na drugie krzesełko. Przodem do sali. Napił się.
- A to kto? - tak oto zapytał mieszkaniec Warszawy, który w poszukiwaniu krakowskich magicznych atrakcji znalazł się w tym miejscu i w tym właśnie czasie.
- No nie wiesz? - żachnął się barman.
- No, ja od razu pomyślałem, że to on, ale trochę się zmienił, nie? Posiwiał, jakby spuchł, postarzał się. To jest na pewno on? On tu do was przychodzi?
- A niby gdzie ma przychodzić? Ten mały stolik jest jego, zawsze jest tam karteczka „rezerwacja", właściciel tak wymyślił, bo oni są koledzy z właścicielem, że on tu będzie jako atrakcja bywał, ma tu wódkę w rozsądnych ilościach za darmo, a w zamian przychodzi i siedzi, ale coraz mniej osób go rozpoznaje, a nawet jak go rozpoznają, to raczej mówią mu jakieś złośliwości, czepiają się go, to wszystko trochę jest bez sensu, ta wódka za darmo, to jego przesiadywanie tutaj, no ale z właścicielem są kolegami z dawnych czasów, kiedy jeszcze zajmowali się innymi rzeczami, nie tylko piciem wódki... - barman mówił bardziej do
7
siebie niż do mieszkańca Warszawy, który raczej nie pojął jego refleksyjnego monologu, bo przerwał:
- Piwo z red bullem poproszę.
Wziął piwo z red bullem, zapłacił i podszedł do stolika, najmniejszego w całym lokalu, dwuosobowego, stojącego niemal w oszklonych drzwiach wejściowych.
- Można się do mistrza przysiąść?
- Nie, nie można - odpowiedział człowiek siedzący przy stoliku.
- Nie będę przeszkadzał, posiedzę sobie tylko z mistrzem... - mieszkaniec Warszawy był człowiekiem namolnym. Pachniał jakimś niezmiernie męczącym dezodorantem.
- Idź pan sobie - warknął mistrz. - Idź pan sobie!
Tak naprawdę to dopiero ta pierwsza wódka dała mu jasność myślenia. Dopiero ta pierwsza wódka otrzeźwiła go.
- Ten młody nieprzyjemny człowiek nazwał mnie mistrzem. No możetak, może w jakimś tam sensie jeszcze jestem mistrzem. Pijanym mistrzem zazwyczaj. Dziś środa. Dziewiętnasta trzynaście. Nad barem wisidworcowy zegar. Krótka wskazówka na siódemce. Długa wskazówkatuż przed trójką. Dziewiętnasta trzynaście. Lokal nazywa się Biuro. Ulica nazywa się Świętego Jana. Lokal Biuro znajduje się pomiędzy GaleriąAndrzeja Mleczki a inną knajpą o nazwie Piękny Pies. Przyszedłem tutajz Małego Rynku. Tam mieszkam. Jest koniec stycznia 2005. Dziś byłemz suką na Plantach i suka uciekła. Szukałem jej przez kilka godzin. Wcześniej jeszcze z mojego mieszkania wyszła ta pani, która mieszkała ze mnąprzez kilka tygodni. Chyba się rozmyśliła, coś jej się nie spodobało. Przyszedłem tutaj, do Biura, ponieważ przychodzę tutaj codziennie. Tutaj przedlaty miałem kilku kolegów, romansowałem tutaj z wieloma dziewczętami,bardziej lub mniej udanie, do tej pory znam tu właściciela, który nie ma nicprzeciwko temu, żebym tu przychodził, nawet mnie do tego sam zachęca.Po prostu urzęduję tu. Tu mam swój stolik i swoich klientów, którzy odczasu do czasu mają dla mnie jakieś zlecenie. Nie jest tego za dużo, ale totakie czasy. W takich czasach trudno oczekiwać czegoś więcej. Kiedyśto by było zupełnie nie do pomyślenia.
8
- Utył, spuchł i posiwiał. Co to w ogóle jest? - powiedział człowiekz Warszawy do barmana.
Tyle wolnych stolików, pomyślał barman, tyle wolnych stolików, a ten musiał od razu usiąść przy barze...
Odwrócił się do klienta plecami, zaczął myć już raz umyte szklanki.
- Wszyscy mu to mówią - bardziej do siebie niż do mieszkańcaWarszawy zaczął mówić barman. - Wszyscy mu to mówią, dosiadająsię do niego i mówią: spuchłeś, utyłeś, posiwiałeś. Tak jakby niczegowięcej nie umieli powiedzieć. Tak jakby mieli do niego pretensje. Takjakby ich skrzywdził.
Warszawiak nie za bardzo słuchał barmana. Wyjął komórkę i jął wystukiwać esemesa o treści: A JA W KRAKOWKU WŁAŚNIE W TEJ CHWILI WIDZĘ TWOJEGO BOHATERA TWOJEGO PIERDOLONEGO MISTRZA SPUCHŁ UTYŁ POSIWIAŁ
Prawdę mówiąc, to prawie wszystkie klientki i prawie wszyscy klienci w tej chwili wysyłali esemesy. Szereg główek pochylonych nad aparacikami. Ten szczególny wyraz twarzy.
Skupienie psa robiącego kupę.
Pierwsza wódka skończyła się, podszedł do baru, postawił na kontuarze kieliszek i uśmiechnął się do barmana.
- Nie ma sensu brudzić nowego, do tego poproszę... A kierownictwo dzisiaj będzie?
- Jak przyjdzie, to będzie - uśmiechnął się barman.
- Utyłeś mistrzu, spuchłeś i posiwiałeś - zionął red bullem mieszkaniec Warszawy.
Barman wyszedł zza baru i stanął obok nich. Uśmiechnął się serdecznie.
- Wypierdaląj - zaproponował mieszkańcowi Warszawy.
Warszawiak szedł ulicą Świętego Jana. Szedł rozgoryczony.
Szkoda, że nie pracuję w dziale kulturalnym krakowskiej Wyborczej, bo bym ich zniszczył, myślał, ale i tak opiszę to na swoim blogu, ostrzegę kumpli. Nikt tam już nie pójdzie.
9
omijajcie Biuro na Jana w Krakowie wystrój wieśniacki jak w poczekalni dworcowej muza oldskulowa bez sensu obsługa nieprzyjemna jedyna wątpliwa atrakcja to ten pojebany pijany mistrz ale on się już dawno skończył posiwiał spuchł
Mistrz zamknął oczy.
A kiedy je otworzył, ona siedziała naprzeciw niego.
Mała dziewczynka w wielkiej kolorowej czapce.
O wyrazie przebiegłym.
Jakby krótkowzroczna, ale bez okularów.
Spod czapki wystawał jej jeden, zafarbowany na jakiś anormalny, nieistniejący kolor, kosmyk włosów. Przypatrywała mu się z obelżywym zainteresowaniem.
Zamknął ponownie oczy.
- Oj, tata, nie śpij - odezwała się nieoczekiwanie głębokim i matowym głosem, jakby w jakimś radiu pracowała, audycję nocną na tematy psychologiczne prowadząc.
- No nie śpij, tata, nie wypiłeś chyba jeszcze tyle, żeby spać... -powiedziała tym nieoczekiwanym głosem.
- Przepraszam, ja pani nie znam - zaprotestował.
- A czy ja mówię, że mnie znasz?
...
ms500