David Morrell (1994) - Totem.pdf

(1669 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl
David Morrell
Totem
(Przełożyli: Blanka Kuczborska i J.T. Mirkowicz)
 
TOTEM:
1. u ludów pierwotnych zwierzę albo przedmiot uważane za uosobienie przodka
danej rodziny lub klanu i stanowiące ich godło.
2. wizerunek tegoż.
Jest powszechnie wiadome, że Księżyc wywiera wpływ na ludzi i zwierzęta.
Zależności istnieją nie tylko miedzy okresem owulacji u kobiet a fazami Księżyca;
także najwięcej wypadków w fabrykach zdarza się w czasie pełni. Do pełnej tarczy
Księżyca wyją psy, kojoty i wilki, jego dziwną moc odczuwają lunatycy.
Podobnie jak starożytni, wierzymy w związki Księżyca z miłością i płodnością.
Zależne są od niego również przypływy i odpływy, a także ruchy tektoniczne skorupy
ziemskiej. Był natchnieniem dla poetów, obiektem kultu dla wielu ludów pierwotnych.
Dniem poświęconym Księżycowi jest poniedziałek, Lunae dies.
Jacob Steiger, Patologia obłędu
2
722351782.001.png
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
Slaughter wszedł do knajpy, starając się ukryć zdenerwowanie. Był czwartek, dziesiąta wieczorem. W na
wpół wypełnionej sali ludzie siedzieli przy stolikach i barze, z szafy grającej sączyła się tęskna muzyka
country, ale nikt nie rozmawiał. Wszyscy obrzucili komendanta policji ukradkowym spojrzeniem i szybko
przenieśli wzrok w róg sali. Siedział tam samotnie mężczyzna z butelką whisky w ręce, w kapeluszu
kowbojskim zsuniętym na tył głowy.
Najbardziej jednak rzucał się w oczy rewolwer leżący przed nim na stole.
Slaughter odetchnął głęboko, podszedł do baru i z pozorną niedbałością oparł się o blat. Miał ochotę na
piwo, ale wiedział, że potem nie mógłby sobie tego darować. Nie dlatego, że był na służbie, ale ponieważ
piłby dla ukojenia nerwów. Nie mógł sobie pozwolić na taką słabość, bo jeszcze ludzie zaczęliby coś
podejrzewać. Rzucił więc krótko:
- Colę, proszę.
Pomimo muzyki, jego słowa zabrzmiały tak głośno, jak gdyby panowała martwa cisza, i wszystkie pary oczu
znów skierowały się w jego stronę. Udając, że tego nie dostrzega, pociągnął łyk ze szklanki; barman był tak
wystraszony, że zapomniał dodać lodu. To i lepiej - kostki by tylko brzęczały. Slaughter rozejrzał się po sali
i, jakby dopiero teraz go zauważył, z uśmiechem skinął głową mężczyźnie w rogu.
- Cześć, Willie.
- Czołem, komendancie.
- Mogę się przysiąść?
- Proszę bardzo. Pod warunkiem, że nie zasłonisz mi drzwi.
- Jeśli tylko o to ci chodzi...
Slaughter podszedł do stolika i usiadł po prawej ręce Williego, żeby w razie czego móc chwycić rewolwer,
ale mężczyzna odsunął się szybko z krzesłem, zabierając broń.
Slaughter upił trochę coli i choć ręce nieznacznie mu drżały, położył je obie przed sobą na stole.
- Siedzisz tu tak sam, Willie?
- Właśnie. Siedzę tu całkiem sam. Hej, wy dwaj, gdzie leziecie, do kurwy nędzy?
Slaughterowi udało się zachować kamienną twarz, kiedy Willie chwycił rewolwer i skierował go w stronę
dwóch młodych kowbojów zmierzających do drzwi.
- Idziemy rano do pracy.
- Macie tu zostać. Napijcie się jeszcze po jednym. Ja stawiam.
- Ale nie możemy...
- Radzę wam posłuchać.
Willie odciągnął kurek. Kowboje spojrzeli po sobie i zawrócili w stronę kontuaru.
- O właśnie. Napijcie się.
Willie wolno odłożył rewolwer.
Slaughter obserwował go uważnie. Sam był nieźle zbudowany, ale nie aż tak potężnie jak Willie. W
zamglonych alkoholem oczach olbrzyma migotały złe błyski. Nie chciał z nim walczyć; wiedział, że Willie
dobrowolnie nie odda broni, a jeśli on wyciągnie swoją, wywiąże się strzelanina.
Wskazał głową na dwóch młodych kowbojów.
- O co chodzi, Willie? Chłopcy chcą się trochę przespać.
- Mają jeszcze wiele czasu na spanie. Są młodzi. Nie potrzebują tyle snu.
- Wygląda na to, że i tobie nie zaszkodziłoby walnąć się do łóżka.
Willie odwrócił się do niego.
- Jesteś pewien, że chcesz tu siedzieć?
- Próbuję tylko nawiązać rozmowę.
- A skąd wiesz, że chcę rozmawiać?
Komendant wzruszył ramionami i upił łyk coli.
- Jak sobie życzysz. - Odczekał chwilę. - Dlaczego siedzisz ze spluwą, Willie?
- Mam swój powód. Czekam sobie.
- Na kogoś, kogo znam?
Willie nie odpowiedział.
- Na kogoś, kogo...
- Jasne, że go znasz. Czekam na brata.
3
Oczy Williego zwęziły się; podniósł butelkę whisky do ust. Slaughter pochylił się, zamierzając chwycić
rewolwer, ale kiedy zobaczył, jak Willie, pijąc, patrzy na niego kątem oka, nie wyciągnął ręki.
- Mądra decyzja - pochwalił go olbrzym.
- Pewnie tak.
- Nie chciałbym cię zastrzelić.
- To miło. Ale ci ludzie...
- Zostaną tutaj.
- Jeśli twój brat przyjdzie...
- Przyjdzie, przyjdzie. Zawsze przychodzi. Już powinien tu być.
- Ale ci ludzie... jeśli dojdzie do rozróby... Nie chcesz chyba, żeby im się coś stało.
- Nie chcę, żeby wyszli i go ostrzegli.
- Tak, rozumiem... Musiał ci mocno...
- Nie będę o tym mówić. - Willie zwrócił się do mężczyzny stojącego przy szafie grającej. - Puść od nowa tę
piosenkę! Słyszysz chyba, że się skończyła! Puść ją, do jasnej cholery!
Mężczyzna szybko wrzucił monetę i nacisnął guzik. Ze zdartej płyty popłynęła ta sama smutna melodia.
- No, od razu przyjemniej.
Willie uśmiechnął się i pociągnął whisky.
Cóż mogę poradzić, że...
- Złapałeś go ze swoją żoną?
- Doszły mnie słuchy.
- Słuchy to jeszcze nie fakt.
- Powiedział mi recepcjonista z motelu przy autostradzie.
- To poważniejsza sprawa.
- Właśnie, do kurwy nędzy!
Slaughter wolno przeniósł wzrok z rewolweru na drzwi.
- Willie, przecież w gruncie rzeczy wcale tego nie chcesz.
Willie prychnął.
- Przypuśćmy, że go zabijesz.
- No, przypuśćmy.
- Potem będziesz jeszcze musiał rozprawić się ze mną i całą masą innych.
- Nie obchodzi mnie, co będzie potem. Jak go zabiję, to niech się dzieje, co chce.
- Pomyśl tylko przez chwilę. Gdybyś naprawdę chciał go zabić, czekałbyś w krzakach. Ale nie, przychodzisz
tutaj, żeby pokazać, że to nie żarty, a w głębi ducha masz nadzieję, że ktoś cię od tego odwiedzie.
- Wiesz, ją też powinienem zabić, ale ona zawsze była słaba. I zawsze jej się podobał.
- Nie przyniesie ci żadnej ujmy, jeśli...
- Slaughter, może byś się wreszcie zamknął, co?
Komendant poczuł ucisk w żołądku. Willie odsunął się gwałtownie od stołu, jednocześnie podnosząc
rewolwer.
Slaughter aż podskoczył; nagle zobaczył, że w drzwiach stoi brat Williego, Orval.
- Nie ruszaj się, ty bydlaku!
Ale Orval nie posłuchał, tylko ruszył przez salę; ludzie rozpierzchli się w popłochu. Olbrzym wziął brata na
cel.
- Willie! - krzyknął Slaughter.
Orval podniósł ręce. Slaughter poderwał się z krzesła i rzucił na Williego, szarpiąc się z nim, żeby mu
wyrwać broń, albo przynajmniej skierować lufą w sufit.
- W porządku, komendancie. Niech mnie zastrzeli - odezwał się Orval.
Obaj szamoczący się mężczyźni zastygli bez ruchu, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami.
- Co?
- Słyszałeś, Willie. Zasłużyłem na to.
- Właśnie, do kurwy nędzy!
- Wypieprzyłem ją. Do diabła, nie będę zaprzeczać, choć po prawdzie to ona wypieprzyła mnie. Prawie mnie
zgwałciła, jeśli chcesz wiedzieć.
Slaughter mocniej zacisnął rękę na nadgarstku Williego.
- To moja żona!
- No właśnie, o tym też chciałem pogadać. Siedzi teraz w autobusie. Na twoim miejscu dziękowałbym Bogu.
Slaughter wyszarpnął Williemu rewolwer. Cofnął się o krok, z nadzieją, że nikt nie zauważy, jak drżą mu
ręce.
4
Willie rzucił się do drzwi.
- Hej, pozwól jej wyjechać, na miłość boską. Gdzie ty byłeś, mały? Wszędzie cię szukałem.
Willie zatrzymał się i wlepił wzrok w brata.
- Czekałem tu na ciebie.
- Powinienem się domyślić. Zawsze tu jesteś po dziesiątej - powiedział Orval.
Willie nie spuszczał z niego oczu. A potem nagle zarechotał.
- Ty świński ryju.
- No, no, nie nazywaj mnie tak, bo pójdę do domu po własną spluwę. Albo nie. Użyję twojej. Hej,
komendancie, daj no na chwilę tę pukawkę.
- Nic ci po niej. Jest nie nabita - powiedział Willie.
- Co takiego?
Bracia wybuchnęli śmiechem.
Slaughter spojrzał w dół, na rewolwer w dłoni. Wypchnął bębenek i zobaczył, że rzeczywiście nie ma w nim
naboi.
Bracia nadal ryczeli ze śmiechu.
- Chciałem ci napędzić pietra.
Slaughter poczuł niemoc, która nie zostawiała nawet miejsca na złość. Patrzył bez słowa na rewolwer, a
potem wciąż drżącą ręką wsunął go za pas. Mógłby zabrać Williego na posterunek pod zarzutem zakłócania
spokoju, ale nie widział w tym sensu. Broń była nie nabita. Nikomu nic się nie stało. Klienci baru zaczynali
już się bawić całą sytuacją. Będą mieli się z czego śmiać przez ładne parę miesięcy. Machnął ręką i podszedł
do braci.
- Willie, właściwie powinienem...
- Bez urazy, komendancie.
- Ale jeśli jeszcze raz wytniesz taki numer, nie ujdzie ci to na sucho! - Udał, że śmieje się wraz z nimi.
Bracia podeszli do baru.
- Ja stawiam - powiedział Orval.
Slaughter ruszył do drzwi.
- Hej, co z moim rewolwerem?
- Możesz się z nim pożegnać, Willie.
- Niech go weźmie - wtrącił Orval. - Za ten numer mógł cię wsadzić do paki!
Slaughter podszedł do drzwi.
- Dobrze, że pan przyjechał - powiedział stojący przy nich właściciel knajpy. - To się mogło skończyć
inaczej.
- Tak, mieliśmy szczęście. - Slaughter kiwnął głową na pożegnanie. Wychodząc usłyszał jeszcze słowa
jednego z braci:
- Była naprawdę okropna. Jak mogłeś z nią wytrzymać tyle lat?
Zamknął za sobą drzwi i wyszedł na ulicę skąpaną blaskiem księżyca. Po uszy miał tych braciszków, ich
pijaństwa, ich kawałów. Już nieraz sprawiali mu kłopoty. Powinien się domyślić, że nic strasznego się nie
stanie. Będą teraz pili do zamknięcia lokalu, a potem pójdą do burdelu. Wóda i baby, jedynie to ich
interesuje. Żona Williego tylko im przeszkadzała, choć kto wie, czy nie przespała się z Orvalem wyłącznie
po to, żeby skłócić braci i w zamieszaniu dać nogę z miasta. Trudno powiedzieć. Slaughter nie przypuszczał,
że jest dość sprytna, by ukartować coś takiego. Ale był pewien, że Willie nigdy nie pozwoliłby jej uciec,
gdyby puściła się z kimś innym, nie z jego bratem.
Spojrzał znów na swoje trzęsące się ręce i pokręcił głową. Że też tych dwóch gówniarzy napędziło mu
stracha! Powinien się wstydzić. Podszedł do radiowozu, wsiadł i spojrzał przez szybę na migoczący w oddali
księżyc.
Tak, to miasto było pełne podobnych typów. Jesteśmy siebie warci - pomyślał. Do diabła, rewolwer nie był
nawet nabity. Nie mógł opanować drżenia rąk. Swego czasu nie dałbyś się tak łatwo nabrać - powiedział
sobie, mocując się z kluczykami, zanim wsunął właściwy do stacyjki. Tak, ale to było w innym mieście.
Wreszcie zapalił silnik i, choć nadal miał miękkie kolana, kiedy naciskał sprzęgło lub gaz, ruszył wolno w
kierunku przedmieścia.
Przyjechał tu z Detroit pięć lat temu. Nigdy nikomu nie zdradził, co go naprawdę do tego skłoniło. Mówił, że
miał dość życia w wielkim mieście, dość ustawicznej przemocy. Przyjechał do Wyoming w poszukiwaniu
lepszego, spokojniejszego życia, i za zaoszczędzone pieniądze próbował z początku swych sił jako hodowca
koni. Ale niezbyt mu to szło i kiedy zmarł dotychczasowy komendant policji, poddał się i wystąpił do rady
miejskiej o tę pracę. W końcu był wyszkolonym policjantem i nie sądził, aby w małej mieścinie czekały go
kłopoty, którym by nie podołał. Tak sobie przynajmniej mówił. Ale za każdym razem kiedy przerywał bójkę,
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin