Higgins Jack - Cena odwagi.doc

(1116 KB) Pobierz

 


 


 


 


Tytuł oryginału TOLL FOR THE BRAVE

Ilustracja na okładce PETER YOUILL

Redakcja MIRELLA REMUSZKO

Copyright © Harry Patterson 1971

For the Polish edition Copyright © 1993 by Mizar Sp. z o.o.

I'nblished in cooperation with Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 83-7169-108-4

Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

Warszawa 1996. Wydanie n

Druk: Zakład Poligraficzno-Wydawniczy Pozkal Inowrocław


PROLOG: koszmar

Bili Koreańczyka w sąsiednim pokoju. Zatłukli go na śmierć, ale za nic nie mogli go złamać. Był uparty i podobnie jak większość jego rodaków gardził Chińczykami, a oni odpłacali mu tym samym. Koreańczycy to twardziele, a ich oddziały miały najwyższy wskaźnik zabójstw w Wietnamie.

Na zewnątrz rozległy się kroki, drzwi się otwarły i wszedł młody chiński oficer. Strzelił palcami, a ja poderwałem się jak dobrze wytresowany pies i stanąłem na baczność. Kilku strażników wywlokło Koreańczyka za nogi, owinąwszy mu głowę kocem, żeby nie zabrudzić podłogi krwią. Oficer przystanął i zapalił papierosa, nie zwracając na mnie uwagi. Potem ruszył dalej korytarzem, a ja poczłapałem za nim.

Minęliśmy pokój przesłuchań, co przyjąłem z ulgą, i zatrzymaliśmy się na samym końcu, przed gabinetem komendanta obozu. Młody oficer zapukał, wepchnął mnie do środka i zamknął drzwi.

Pułkownik Chen-Kuen pisał coś pilnie przy biurku. Przez jakiś czas nie zwracał na mnie uwagi, potem odłożył pióro, wstał i podszedł do okna. Wyjrzał na zewnątrz.

              Deszcze spóźniają się w tym roku.

Nie wiedziałem, jak mam odpowiedzieć na to odkrywcze stwier­dzenie, nie wiedziałem nawet, czy należało coś odpowiadać. Zresztą pułkownik nie dopuścił mnie do głosu. Mówił dalej, wciąż odwrócony do mnie plecami:

              Obawiam się, że mam dla ciebie złe nowiny, Ellis. Otrzymałem
wreszcie instrukcje z Centralnego Komitetu w Hanoi. Ty i generał
St.Claire macie zostać straceni dziś rano.

Odwrócił się z poważną, zatroskaną miną i mówił jeszcze długo, ale nie wiedziałem, czy wyrażał swoje współczucie, ponieważ byłem

5


jak ogłuszony. Widziałem jego bezgłośnie poruszające się usta, ale nie słyszałem ani słowa.

Wyszedł. Wtedy widziałem go po raz ostatni. Kiedy drzwi znowu się otwarły, myślałem, że przyszli po mnie strażnicy, była to jednak Madame Ny.

Nosiła mundur wcale niepodobny do mundurów żołnierzy Re­publiki Ludowej, najwyraźniej skrojony przez dobrego krawca. Wyso­kie skórzane buty, koszula khaki, tunika z głębokim dekoltem, odsłaniającym wspaniałe piersi. Ciemne oczy, mokre od łez, wyglądały tragicznie w bladej twarzy.

— Tak mi przykro, Ellis — powiedziała.

Dziwne, ale prawie jej uwierzyłem. Prawie, lecz nie całkiem. Przysunąłem się dostatecznie blisko, żeby nie chybić, splunąłem jej w twarz, otworzyłem drzwi i wyszedłem.

Młody oficer zniknął, ale czekało na mnie kilku strażników. Wyglądali jak chłopcy, krępi mali rolnicy z pól ryżowych, którzy ściskali swoje zabójcze karabinki AK zbyt kurczowo, jakby do nich nie przywykli. Jeden z nich wystąpił do przodu, otworzył ostatnie drzwi i gestem kazał mi wyjść.

Obóz wydawał się opuszczony, ani jednego więźnia w zasięgu wzroku. Brama stała otworem, wieże strażnicze falowały w porannej mgle. Wszystko czekało. A potem usłyszałem odgłos maszerujących stóp i zza rogu wyszedł St.Claire, eskortowany przez młodego chińskiego oficera i dwóch strażników.

Nawet w dziurawych butach i podartym zielonym kombinezonie wciąż wyglądał jak wzór żołnierza. Miał energiczne, celowe ruchy zawodowego wojskowego. Każdy krok coś znaczył. Wydawało się, że to on prowadzi Chińczyka i strażników, nie na odwrót.

Zatrzymał się i spojrzał na mnie badawczo, a potem uśmiechnął się swoim słynnym st.claire'owskim uśmiechem, który sprawiał, że czułeś się najważniejszą osobą na całym cholernym świecie. Podszedłem do niego i dalej ruszyliśmy razem. Przyspieszył kroku, a ja ledwie za nim nadążałem. Zupełnie jakbyśmy wrócili do Benning na musztrę. Strażnicy musieli podbiegać, żeby nas dogonić.

Spóźniony deszcz pułkownika Chen-Kuena lunął nagle, kiedy wyszliśmy za bramę — gwałtowna ulewa, jaka towarzyszy monsunowi. St.Claire nie zwrócił na to uwagi. Dalej maszerował w tym samym szybkim tempie, aż wreszcie jeden strażnik musiał wybiec do przodu, żeby pokazać drogę.

W innych okolicznościach mógłbym się nieźle ubawić, ale nie teraz. W strumieniach deszczu dotarliśmy do lasu i ruszyliśmy ścieżką, która prowadziła do rzeki oddalonej o jakąś milę.

6


Kilkaset jardów dalej weszliśmy na rozległą polanę, opadającą stromo ku ścianie drzew. Całą polanę pokrywały kopczyki ziemi, schludny mały cmentarzyk, ale naturalnie bez nagrobków.

Młody oficer kazał nam się zatrzymać. Jego twardy głos głucho brzmiał w deszczu. Staliśmy i czekaliśmy, a on rozglądał się dokoła. Zostało już niewiele wolnego terenu, on jednak nie zamierzał prze­jmować się taką drobnostką. Wybrał miejsce na skraju polany, wskazał nam dwie zardzewiałe, dobrze już wysłużone łopaty, a sam stanął pod drzewem z dwoma strażnikami i palił papierosa, podczas gdy trzeci żołnierz pilnował nas przy pracy.

Ziemia była gliniasta, spulchniona deszczem, łatwa do kopania. Nabierałem pełne łopaty i wkrótce stałem już po kolana we własnym grobie. St.Claire pracował, jakby spodziewał się nagrody; jego potężne ramiona wyrzucały w powietrze trzy łopaty błota na moją jedną.

Deszcz wciąż się wzmagał, jakby chciał zatopić resztki nadziei. Wkrótce umrę. Strach przed śmiercią ścisnął mnie za gardło, a potem... Ściana wykopu obsunęła się nagle, pewnie z powodu wilgoci, i odsłoniła ludzką dłoń wraz z częścią przedramienia; sterczała z ziemi, przegniła, z ciałem odpadającym od kości.

Odwróciłem się gwałtownie, straciłem równowagę i upadłem płasko na twarz. W tej samej chwili zawaliła się druga ściana wykopu.

Walcząc o łyk powietrza, usłyszałem śmiech St.Claire'a, ten niezwykły, głęboki, dźwięczny śmiech, wydobywający się jakby z sa­mych korzeni jego istoty. Trupi fetor uderzył mnie w nozdrza i oczy. Otworzyłem usta do krzyku, a wtedy wypełniły się ziemią, która zdławiła we mnie życie i zgasiła ostatni promyk światła. Pogrążyłem się w ciemności...


1.  KONIEC ŚWIATA

Sen zawsze kończył się tak samo — siedziałem sztywno wypros­towany na łóżku, krzycząc jak dziecko, które boi się ciemności, a śmiech St.Claire'a wciąż dzwonił mi w uszach, i to było najgorsze.

I jak zawsze, kiedy zapadała cisza, czekałem z przerażeniem na coś, co ma się stać, czego lękałem się nade wszystko, ale nie potrafiłem nazwać.

Jak zwykle nic się nie stało. Tylko deszcz uderzał w okna starego domu, tylko północny wiatr hulał nad wrzosowiskami. Nasłuchiwałem z przechyloną głową, czekając na znak, który nie nadchodził. Dygo­tałem lekko i pociłem się obficie. Tak znalazła mnie Sheila, która przyszła po chwili.

Malowała — w lewej dłoni ściskała jeszcze paletę i trzy pędzle, a stary aksamitny szlafrok, jej zwykły strój, był upstrzony farbami. Odłożyła paletę i pędzle na krzesło, przysiadła na brzegu łóżka i wzięła mnie za ręce.

              Co się stało, kochany? Znowu ten sen?

Kiedy się odezwałem, głos miałem ochrypły i drżący.

              Zawsze ten sam... zawsze. Dokładny w każdym szczególe,
dopóki St.Claire nie zaczął się śmiać.

Pod wpływem napięcia zacząłem trząść się nieopanowanie i zgrzytać zębami. Sheila natychmiast zrzuciła szlafrok, wśliznęła się pod prze­ścieradła, objęła mnie ciepłymi ramionami i przycisnęła do swojego wspaniałego ciała.

Jak zwykle wiedziała, co robi, ponieważ strach podsyca sam siebie bez końca, jest niczym wściekły pies kręcący się za własnym ogonem. Całowała mnie i głaskała delikatnymi dłońmi. Odczułem ulgę, a po chwili, za sprawą jakiejś tajemniczej alchemii, Sheila

9


leżała na plecach i rozkładała uda, żeby mnie przyjąć. Ta sama stara historia, zawsze atrakcyjna i najlepsza terapia na świecie — tak sobie powtarzałem.

Niewielu Anglików służyło w amerykańskiej armii w Wietnamie, ale jest nas więcej, niż ludziom się wydaje. Jeżeli mówiłem to w mieszanym towarzystwie, żeby wyjaśnić, co robiłem przez ostatnie trzy lata, zwykle reagowano uniesieniem brwi, a niekiedy otwartą wrogością.

Przyjęcie, na którym poznałem Sheilę Ward, należało właśnie do tego rodzaju spotkań. Panowała tam sztywna, pseudointelektualna atmosfera. Umierałem z nudów. Nie znałem żywej duszy poza gospodynią. Zanim wreszcie znalazła dla mnie czas, zdążyłem zrobić najrozsądniejszą rzecz w takiej sytuacji — zalałem się w pestkę, co w tamtych czasach przychodziło mi bez trudu.

Na nieszczęście gospodyni nic nie zauważyła i postanowiła przed­stawić mnie pewnemu socjologowi z Londyńskiej Szkoły Ekonomicznej, który cudownym zrządzeniem losu, możliwym tylko w sferach akade­mickich, otrzymał doktorat za badania systemu walutowego w re­wolucyjnych Chinach, chociaż nigdy tam nie był.

Informacja, że poświęciłem trzy lata mojego młodego życia, służąc w Amerykańskich Siłach Powietrznych w Wietnamie (włączając w to dłuższą odsiadkę w obozie jenieckim na północy), podziałała na niego jak czerwona płachta na byka.

Powiedział mi, że jestem wart nie więcej niż gówno przylepione do podeszwy, co spodobało się grupce ludzi chłonącej jego słowa, ale na mnie nie zrobiło wielkiego wrażenia.

Wyjaśniłem mu, co może mi zrobić, posługując się płynnie dialektem kantońskim, którego chyba nie zrozumiał — dziwne jak na eksperta od spraw chińskich.

Ale ktoś inny zrozumiał i dzięki temu poznałem Sheilę Ward. Najbardziej efektowna kobieta, jaką widziałem w życiu. Marzenie każdego mężczyzny. Miękkie buty z czarnej skóry sięgające do ud, strzępek pomarańczowej wełny udający sukienkę, brązowe włosy spadające na ramiona, mocna chłopska twarz, usta szerokie co najmniej na pół mili. Te usta ratowały ją przed brzydotą. Były wyjątkowe.

    Nie możesz mu tego zrobić — odezwała się w dobrej chiń-szczyźnie. — Dostaniesz co najmniej pięć lat.

    Nieźle — przyznałem ponuro. — Ale akcent masz okropny.

    Yorkshire — wyjaśniła. — Pracująca dziewczyna z Doncaster.

10


Mój mąż był wykładowcą na uniwersytecie w Hongkongu przez pięć lat.

Rozmowę przerwał mój przyjaciel socjolog, który próbował ode­pchnąć Sheilę, więc stuknąłem go niezbyt delikatnie pięścią pod żebra. Upadł z przeraźliwym okrzykiem.

Nie bardzo pamiętam, co było potem, prócz tego, że Sheila wyprowadziła mnie i nikt nie próbował nas zatrzymać. Pamiętam, że padało, pamiętam, że oparłem się o mój samochód stojący w bocznej alejce, pod latarnią.

Zapięła mi płaszcz i powiedziała trzeźwo:

     Zachowałeś się paskudnie.

     Ostatnio nabrałem paskudnych zwyczajów.

     Często wdajesz się w bójki?

     Od czasu do czasu. — Usiłowałem zapalić papierosa. — Drażnię ludzi albo oni mnie drażnią.

     A potem czujesz się lepiej? — Potrząsnęła głową. — Nie przyszło ci do głowy, że są inne sposoby rozładowania napięcia?

Narzuciła na ramiona jasnoczerwoną ortalionową kurtkę dla osłony przed deszczem. Sięgnąłem pod kurtkę i pomacałem piękną, twardą pierś.

              Widzisz? — powiedziała spokojnie.

Oparłem się o samochód i wystawiłem twarz na deszcz.

     Umiem jeszcze kilka rzeczy oprócz bicia ludzi. Znam łacińskie deklinacje, bo chodziłem do odpowiedniej szkoły, i potrafię znaleźć północ ustawiając godzinową wskazówkę zegarka na słońce albo wbijając kij w ziemię. I umiem gotować. Wspaniale przyrządzam małpy, a szczury drzewne to moja specjalność.

     Facet dokładnie w moim typie — oświadczyła. — Widzę, że będziemy pasować do siebie.

 

     Jest tylko jeden haczyk — dodałem. — Łóżko. Zmarszczyła brwi.

     Chyba niczego ci nie obcięli?

 

     Wszystko mam na swoim miejscu i w pełnej gotowości, szanowna pani. — Zasalutowałem ponuro. — Po prostu nigdy nie byłem dobry w te klocki. Chiński psychiatra kiedyś mi powiedział, że to dlatego, iż mój dziadek przyłapał mnie w łóżku z fińską pokojówką, kiedy miałem czternaście lat, i sprał mnie swoją ulubioną laską z tarniny. Wiesz, on był generałem i przeniósł tę laskę przez całą pustynną kampanię, więc naturalnie nie mógł mi wybaczyć, kiedy się złamała.

     Na tobie? — upewniła się Sheila.

     Właśnie. Dlatego wątpię, czy będziesz zadowolona.

11


...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin