Robert Wagner - Zabijcie ich wszystkich=.rtf

(2052 KB) Pobierz
Ziw

 

Robert Wagner

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ZABIJCIE

ICH

WSZYSTKICH

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

v. 2.17

 

 

 

 

 

Copyright © Robert Wagner 1999 – 2002r.

 

Wszystkie opisane w powieści wydarzenia miały lub dopiero będą miały miejsce w rzeczywistości. Jakiekolwiek podobieństwo do wszystkich, występujących w niej miejsc i postaci jest przez autora celowe oraz jak najbardziej zamierzone.

 

Sprawdź czy nie ma nowszej wersji poniższej powieści na stronie:

www.robertwagner.prv.pl

lub

www.robertwagnerhomepage.republika.pl

http://robertwagner.w.interia.pl

 

 

 

 

LICENCJA

 

              Powieść „Zabijcie ich wszystkich” w poniższej postaci jest free. Oznacza to, że autor wyraża swoją zgodę na jej dalsze powielanie, kopiowanie, drukowanie, przesyłanie drogą elektroniczną oraz wszelkie inne rozpowszechnianie, pod warunkiem nie pobierania za nią żadnych opłat!

              Na wykorzystywanie jej do innych celów autor nie wyraża swojej zgody.

Jednocześnie autor nie bierze na siebie żadnej odpowiedzialności za ewentualne złe wrażenia, urażone uczucia, obrażone wartości oraz inne negatywne czynniki w tym nawet te, mogące wystąpić dopiero po jej przeczytaniu.

              Uwaga! W żadnym wypadku nie powinni czytać jej; miłośnicy zwierząt, pacyfiści, ekolodzy, wegetarianie oraz osoby o skłonnościach samobójczych.

              Ponadto autor ze swej strony gwarantuje, że poniższy plik pt. „Zabijcie ich wszystkich” nie zawiera żadnych wirusów ani też innych szkodliwych programów.

              Jeżeli jesteś nadwrażliwy lub nie akceptujesz powyższych warunków – żegnaj i nie wracaj!

              Jeśli akceptujesz je – smacznego!

Robert Wagner

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Książka ta poświęcona jest wszystkim kochającym wolność.

Przede wszystkim zaś,

Bezdomnym i włóczęgom rasy białej.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

”Jeszcze nigdy tak wielu,

nie zawdzięczało tak wiele,

tak niewielu.”

Grubas z cygarem

 

 

 

 

 

 

* PROLOG *

 

 

 

Coata – PERU  17 czerwca 2003 r

 

Dwukołowy wóz ciągnięty przez dwie chude lamy wykonał swój ostatni konwulsyjny podskok na brukowanej polnymi kamieniami drodze zatrzymując się ostatecznie. Silny wiatr w mgnieniu oka uporał się z obłokiem kurzu, który wzbiło moje poruszenie przy wysiadaniu. Pył podróżny, jaki przez ostatnich dwadzieścia kilometrów zbierał się i osiadał we wszystkich dostępnych zakamarkach ubrania oraz mojego skromnego ekwipunku, teraz w jednej chwili wzbił się i uleciał.

Cóż, tak już jest. Ledwie tylko człowiek się do czegoś przyzwyczai a już tego nie ma.

              Życie jest wredne.stwierdziłem w myślach z trudem prostując zdrętwiałe z zimna kości.

Człowiek, który mnie podwiózł na to bezludne, zimne, suche i wichrowe zadupie trzymał rękę wyciągniętą w jakiejś nieokreślonej nadziei. W końcu, po krótkim namyśle przybiłem mu piątkę po to, aby ostatecznie spławić wieśniaka. Zdegustowany popatrzał na mnie dziwnie, po czym kierując się w stronę pobliskiego targu pojechał sobie w cholerę. Chyba dotarło do niego, że gdybym miał na samolot nie łapałbym go na łebka. Zresztą nieważne. Rozmasowałem sztywne z zimna ręce i niezdarnie zarzucając plecak wyruszyłem w stronę widocznych nieopodal zabudowań.

Było wysoko, zimno i wiał suchy, przenikliwy wiatr. Wiał już od jakiegoś czasu i obecnie z każdą chwilą w coraz większym stopniu przybierał na swej sile. Miało być inaczej, zupełnie inaczej i dlatego czułem się cholernie zawiedziony. Ameryka Południowa zawsze kojarzyła mi się z ciepłem, palmami oraz brązowymi dziewczynami o południowych temperamentach. Tymczasem tam gdzie stałem nie było palm w ogóle a mieścina widoczna w oddali przejawiała temperament, co najwyżej pogrążonego w śpiączce żółwia.

Idąc więc przed siebie tak żwawo jak było to możliwe i pozwalały na to zesztywniałe nogi, wkrótce minąłem jakiegoś odpornego na zimno człowieka, który siedział na kamiennym progu jakiegoś domu i patrzał beznamiętnym wzrokiem gdzieś przed siebie. Człowiek ten odziany był jedynie w coś przypominającego podarty koc narzucony na ramiona. Posiadał też pomięty kapelusz zsunięty głęboko na oczy. Nawet nie spojrzał na mnie, kiedy go mijałem. Wywnioskowałem, że albo śpi albo już zamarzł jakiś czas temu, ponieważ nawet nie drgnął, kiedy w ciszy przerywanej jedynie przez wyjący w górach wiatr przechodziłem tuż obok niego.

              No i gdzie jest to słoneczko, kurwa?westchnąłem spoglądając na zegarek.

Było dokładnie południe. A jeśli to właśnie miała być najcieplejsza pora dnia to znaczy, że najwyższa pora wynosić się stąd w cholerę nim skończę jak on, w jakimś mroźnym letargu. Tutaj nawet psy nie szczekały. One zapewne powymarzały już dawno. Widok ołowianego nieba, które dodatkowo ciemniało z każdą minutą coraz bardziej kurczył moje zapasy optymizmu. Idąc w coraz bardziej ponurym nastroju w pewnej chwili w mojej głowie rozległy się tryumfalne fanfary. Oto, bowiem na horyzoncie pojawił się budynek z wydrapanym na ścianie cudownym słowem: BAR.

Nareszcie. Ciepła kawa, coś do żarcia i co najważniejsze, cztery chroniące przed wiaterkiem ściany.

              Życie jest wspaniałe!oznajmiłem milczącemu wszechświatowi.

Przyśpieszyłem odrobinę kroku w obawie, że jeżeli będę się ociągał lub choćby tylko mrugnę okiem, oaza zniknie natychmiast i bezpowrotnie. Już po kilku kolejnych minutach znalazłem się w cieplutkim i zatłoczonym aczkolwiek dziwnie pachnącym wnętrzu. Chrzanić zapach. Dotychczasowe życie w brutalny sposób nauczyło mnie, że lepszy ciepły smrodek, niźli zimny chłodek. A to było właśnie to. Prędko więc znalazłem sobie wolne krzesełko i w oczekiwaniu na barmana zapaliłem papierosa.

Ktoś życzliwy już mnie kiedyś ostrzegał, aby uważać z paleniem na tych wysokościach ale w najgorszych snach nie byłem przygotowany na to, co nastąpiło. Już po pierwszym, płytkim zaciągnięciu się camelem przed oczami pojawiła się natychmiastowa ciemność. Usłyszałem jeszcze jak moja głowa stuka czołem w blat a potem już niczego nie słyszałem.

Ocknąłem się po kwadransie. Pierwszym odczuciem było to, że twarz mam mokrą. Namokła, kiedy ktoś ją oblał szklanką lodowatej wody. Był to barman. Ocierając powieki zauważyłem mimochodem, że on również był ubrany w dziwny strój. Skorzystałem więc z okazji naszego spotkania i ocierając twarz rękawem złożyłem zamówienie. Duża czarna kawa i coś gorącego do jedzenia. Kiedy już sobie poszedł rozejrzałem się po wnętrzu baru.

Tajemnica zaginięcia mieszkańców nareszcie wyjaśniła się. Wyglądało bowiem na to, że w tym lokum obecni byli wszyscy. Oni również byli dziwnie ubrani.

              To pewnie jakaś lokalna moda.pomyślałem sobie w czasie kiedy moje samopoczucie błyskawicznie poprawiało się.

Z każdą chwilą wracało czucie w zgrabiałych dłoniach a i palce u nóg były na swoim miejscu, co stwierdziłem przebierając nimi z radością.

Rozglądając się dyskretnie dostrzegłem, że przy sąsiednim stoliku siedzi jakiś nieogolony gość pod czterdziestkę. Zwrócił moją uwagę tym, że jako jedyny prócz mnie oczywiście, ubrany był normalnie. To znaczy nie miał na sobie podartego koca. Jego wygląd w jednej chwili skojarzył mi się z sylwetką zimnego rewolwerowca z Dzikiego Zachodu. Złego rewolwerowca. Takiego z tych naprawdę złych, siejących smutek, strach i spustoszenie czarnych charakterów. Ponadto, gość ten był po prostu olbrzymem. Garbiąc się przy stoliku, który przy nim wyglądał jakby go przemocą wyrwano z domku Barbie, siedział mocno pochylony nad swym piwem i patrzał nienawistnym wzrokiem gdzieś na zewnątrz. Facet miał spojrzenie. To jego okrutny wzrok właśnie, zdawał się chyba wyjaśniać przyczynę pustki panującej przy jego stoliku, który jako jedyny był bowiem wolny. Poza tym, oprócz mnie był jedynym białym w barze. Po krótkiej chwili postanowiłem nie przyglądać mu się dłużej z obawy, że to zauważy. A jak już zauważy, z pewnością wyciągnie colta i zginę marnie na tym zadupiu a na moim grobie ktoś później wyskrobie, że umarłem ponieważ wtykałem nos w nie swoje sprawy. Odwróciłem zatem głowę obserwując resztę baru.

Przy moim stoliku nie było pustki. Oprócz mnie siedziała przy nim cała miejscowa rodzina oraz ich brzydki do niemożliwości pies. Jedli z milczącym zapałem coś podejrzanego zapatrzeni w swe talerze. Sam więc również rozejrzałem się za barmanem, który chyba zapomniał o mnie już na dobre. Po kwadransie pojawił się niosąc kawę. Była znakomita. Nie zważając na gorąco wypiłem ją zachłannie jednym haustem i natychmiast odzyskałem utraconą chęć do życia. Już po następnym kwadransie było także żarcie. Zamówiłem również drugą kawę.

Do dzisiaj nie wiem co wówczas zjadłem. Kota, szczura czy może węża albo kreta ale to nieistotne ponieważ jedzenie było gorące. Gorące a więc dobre. Już po posiłku, z pełnym żołądkiem z którego na całe moje ciało rozchodziło się przyjemne ciepełko zaryzykowałem kolejnego papierosa.

Tym razem wszystko poszło znacznie lepiej. Prócz lekkich zawrotów głowy wszystko było OK. Zapłaciłem barmanowi, dokończyłem swoją kawę i już wstałem z zamiarem wyruszenia w dalszą drogę, lecz widok jaki dostrzegłem za oknem powstrzymał mnie w miejscu niczym kotwica.

Brukowaną ulicą, niemal poziomo kroczył jakiś siny z zimna człowiek. Kiedy się zbliżył natychmiast rozpoznałem w nim owego zahartowanego twa...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin