Sandemo Margit - Saga o Ludziach Lodu 35 - Droga w ciemnościach.rtf

(868 KB) Pobierz
_____________________________________________________________________________

 

_____________________________________________________________________________

Margit Sandemo

                                          SAGA O LUDZIACH LODU

                                                                      Tom XXXV

                                          Droga w ciemnościach _____________________________________________________________________________

                            ROZDZIAŁ I

              Drobne kamyki chrzęściły pod stopami idących, gdy


posuwali się naprzód wąskimi korytarzami. Karbidowe

lampy syczały cichutko. Gdy któryś się odezwał, głos dudnił długo za nimi i przed nimi albo odbijał się głucho od niewidocznych ścian.

              Od czasu do czasu odpowiadało im zdumiewająco


głośne echo. Tak było wówczas, gdy szli pod ogromnymi sklepieniami, wznoszącymi się wysoko, na co najmniej pięćdziesiąt metrów nad nimi.

              Sceneria niezwykłej piękności otworzyła się przed oczyma idących, gdy posuwając się mozolnie naprzód, dotarli do obszaru pełnego fantastycznych formacji. Niektóre mogą przywodzić na myśl wypalone do połowy świece w przytłumionych, a mimo to intensywnych barwach. Inne przypominają drzemiące trolle. U stropu

zwieszają się stalaktyty, połyskliwie białe, mieniące się żółcią lub czerwienią, gdzie indziej znowu całkiem prze­zroczyste. Podłoże groty jeży się sterczącymi w górę stalagmitami. Mogą one osiągać zawrotne wysokości,

niektóre są tak cienkie, że wydaje się, iż mogą się w każdej chwili złamać.

              Trwają tak od tysięcy lat.

              Trzej młodzi wędrowcy jednak odnosili się z umiar-

kowanym zainteresowaniem do tych kwarcowo-wapien-

nych formacji. Znajdowali się w takiej części systemu


grot, który dostępny był dla turystów, który został dokładnie zbadany i opisany, wszystko naniesiono na mapy. Trzej badacze chcieli oglądać inne okolice.

Szedł z nimi pochodzący stąd przewodnik. W przeciw-


nym razie nie dostaliby zezwolenia na wędrówkę w wiecz­nym mroku. I ten przewodnik znał ich bardzo dobrze, bo nie pierwszy raz wędrowali razem przez ciemne korytarze.

Trzej młodzi ludzie wciąż widzieli przed sobą jego

plecy. Był bardziej niż oni przyzwyczajony do chodzenia po wyboistym podłożu. Wskutek trwającej setki wieków erozji skały były wyżłobione, nierzadko wkraczali w rejo­ny, gdzie zalegały drobne kamienie. Gdzie indziej jakaś rzeka płynąca tu w praczasach zmyła wszystko i zostawiła tylko nagą skałę.

              Prawie ze sobą nie rozmawiali. Szli w milczeniu, chcąc jak najszybciej zostawić za sobą dobrze znane rejony, skupieni i świadomi celu. Bo tym razem odkrywać mieli obszar, którego nawet przewodnik nie znał.


 

              Działo się to w Adelsbergu w Słowenu.

              Był rok 1914.

              Adelsberg to austro-węgierska nazwa miejscowości. Właśnie tutaj w roku 1779 został stracony Solve Lind

z              Ludzi Lodu, a jego nieszczęśliwy syn, Heike, płakał nad

losem ojca. Heike był jedyną istotą na świecie, która opłakiwała Solvego z Ludzi Lodu.

              Słoweńska nazwa osady brzmi: Postojna.

              Tutaj znajdują się największe w Europie i najpiękniej­sze tereny krasowe, a jaskinia Postojna należy do najsłyn­niejszych. Już w wieku trzynastym znano tę "starą grotę". W              chwili swej śmierci Solve spojrzał prosto w jej otwór


i              zrozumiał.

              W roku 1918 odkryto, że system grot jest znacznie większy, niż początkowo sądzono. Przed wiekami płynąca tędy rzeka Piuca wymywała skały, a woda rozpuszczała wapień, tworząc potężne puste komory. Teraz Piuca znika w              szerokiej szczelinie i wypłukuje podłoże na niższym

poziomie, nieco dalej od tej rozległej sieci korytarzy, przesmyków i grot u podstawy góry.

              Turyści i grotołazi znaleźli, oczywiście, wejście do wnętrza. Postarano się o "przejezdną" drogę dla zwiedza­jących, żeby nie błądzili w ciemnych sztolniach i nie wpadali w bezdenne szyby.

              Eksploratorom zostawiono więcej swobody. Lecz


także oni musieli zawsze mieć ze sobą przewodnika, silnego chłopa z tutejszych okolic.

              Wielu z tych, którzy odwiedzili jaskinie Postojny, twierdzi, że nie zna świata, kto tego nie widział.


I trzeba powiedzieć, że jest to pogląd bliski prawdy.

Można do Postojny zrobić przejażdżkę kolejką wąsko-

torową, jakieś półtora kilometra w głąb, jest to fantastycz­ne przeżycie nawet dla najbardziej wymagającyeh. Ale

łączna długość podziemnych korytarzy, przecinających się


i              krzyżujących na różnych poziomach, jest wielokrotnie

większa. Mówi się o dziesiątkach kilometrów jedynie

w              odniesieniu do znanych i opisanych przejść.

              Tamtego roku, 1914, kiedy trzej młodzi grotołazi ze swoim przewodnikiem wędrowali w ciemnościach, więk­szość terenu pozostawała jeszcze nie zbadana i żadnej kolejki, rzecz jasna, nie było.

Przewodnik przystanął i zaczekał na idących z tyłu.

              Kiedy go dogonili, powiedział po niemiecku:

- Wejdziemy teraz do bardzo wąskiego szybu. Dob-

rze, że wszyscy jesteście szczupli i niewysocy. Będziemy

używać liny, bo chociaż okolice wejścia wydają się płaskie, to potem jest ostry spad, a szyb ma znaczą głębokość.

Kiwali w skupieniu głowami i przygotowywali się do

zejścia.

              Przyzwyczajeni byli do opuszczania się w głąb nie­znanych mrocznych sztolni. Jeden po drugim ostrożnie wchodzili do wąskiego szybu i posuwali się za przewod­nikiem w ciasnym, dość nieprzyjemnym pasażu, w którym stalagmity zagradzały im drogę.

              Przewodnik znowu przystanął.

- Do tego miejsca jaskinia jest znana - rzekł cicho. - Ja

i              jeszcze jeden poszliśmy kiedyś kawałek dalej, ale...

musieliśmy zawrócić.

              - Nie było przejścia?

              - W postaci korytarza, nie.

              Więcej nie powiedział. To znaczy o grocie. Dndał natomiast:

- Ludzie gadają, że jacyś inni też próbowali wejść.

Dwadzieścia pięć lat temu. Też musieli zawrócić.

              - Z tego samego powodu?


              - A z jakiego by innego? Oni potem pomarli, bardzo szybko jeden po drugim, i nikt nie zdążył ich zapytać.

Najmłodszy z trzech grotołazów powiedział hardo:


              - Ale my pójdziemy dalej, co?

- Oczywiście - potwierdzili towarzysze z przekonaniem.

              Przewodnik milczał.

              Bardzo trudno było forsować następne wzniesienie, pokryte stalagmitami, czyli formacjami wznoszącymi się

ku górze. Niekiedy przejście było tak ciasne, że musieli się przeciskać, w jednym miejscu dostrzegli, że ktoś starał się wyrąbać skalne występy, żeby zrobić sobie przejście.


- To pewno ci, którzy tu wtedy przyszli - mruknął

przewodnik.

              Jedna z latarek zgasła i mimo starań nie dawała znaku życia. Jej właściciel poczuł się niemal osamotniony.

Gdy po omacku przesuwali się dalej, ocierając sobie

kolana i biodra do krwi o wystające skały, nagle przy­stanęli wszyscy.

              - Co to jest? - pytali z niedowierzaniem.


- Ja myślę... - zastanawiał się przewodnik. - Myślę, że

to tkwi gdzieś w środku.

              Wszyscy ze wstrętem pociągali nosami.


              - Boże drogi - mruknął któryś.

- Nie jest to zbyt silne, ale smród ohydny - dodał

trzeci.

              - Idziemy dalej!

Ruszyli przed siebie, ale jakoś wolniej i z mniejszym

zapałem.

Odór stawał się coraz silniejszy. W końcu jeden

z              wędrowców przystanął.

- Nie, już dalej nie dam rady, zaraz zwymiotuję!

              Pozostali zanosili się kaszlem.

- Poprzednim razem doszliście aż tutaj? - zapytał

jeden przewodnika.

- Nie, skąd? Nawet się nie zbliżyliśmy do tego

miejsca.

              - Co to może być?

              Ostrożnie wciągali dławiący smród.

              - Nigdy przedtem nie czułem czegoś podobnego

-              mruknął któryś z grotołazów. - Jest tu gdzieś coś

starego, może zgniłego, stąd ten okropny odór, który przesyca ściany. Może to jakiś związek chemiczny?


              - W każdym razie to nie padlina, choć smród przypo-

mina zgniliznę.

Przewodnik, który był prostym, ale kulturalnym czło-

wiekiem, powiedział:

- To, oczywiście, zabrzmi głupio, ale mnie się zdaje,

że to śmierdzi... złem... w jakiś sposób. To znaczy złością. Zachichotał, jakby chciał zatrzeć nieprzyjemne wraże-


nie swoich słów, ale grotołazom nie było do śmiechu.

              - Ja bym powiedział to samo - rzekł któryś.

              - Gdyby nie to, że czas smoków minął, mógłbym uwierzyć, że dotarliśmy do jamy jakiegoś smoka - powie­dział najmłodszy.

- Zawracamy - zaproponował niepewnie jeden z jego

towarzyszy.

              - Jeszcze parę metrów - prosił inny.

- Ja nie idę - oświadczył przewodnik. - Dalej możecie

sobie iść sami.

              Dyskutowali przez chwilę. Najmłodszy zrobił kilka kroków naprzód i poświecił sobie latarką.

              - Dalej nie przejdziemy - szepnął bezbarwnie.

              Wszyscy podeszli do niego.

W blasku latarki zobaczyli ciemny otwór szybu tuż

u              stóp kolegi. Reszta ginęła w gęstym mroku.

To stamtąd wydobywał się odór. Później, kiedy już się


znaleźli na świeżym powietrzu, mogliby przysiąc, że z              czarnej jamy szybu wydobywał się dziwny kurz.

              Nigdy dalej nie poszli. Nikt inny zresztą też nie. Bo przewodnik zamknął przejście już w tym miejscu, gdzie musieli używać liny. "Teren zbadany. Bez wartości. Wejście grozi śmiercią lub kalectwem".

              Najdziwniejsze było to, że żaden z nich nie miał ochoty rozmawiać o przeżyciach w podziemnych korytarzach. Zresztą, nie bardzo też mieli czas na rozmowy. Jeden zapadł na jakąś okropną chorobę, ciało pokryło się ropiejącymi wrzodami, obrzmiałe gruczoły limfatyczne

sprawiały, że nie mógł się poruszać i wkrótce zmarł. Drugi dostał zawrotu głowy podczas kolejnej wyprawy do

jaskiń, spadł do głębokiego szybu i zginął na miejscu. Trzeci zapadł na ciężką chorobę płuc, uszkodzonych

odorem w jaskini, i także umarł. Podobny los spotkał przewodnika.

              A zatem żadnych świadków.

              Nowe stulecie przyniosło wielkie przemiany we wszys­tkich dziedzinach życia. Przeważnie dobre, lecz także złe; mnóstwo pięknych rzeczy przepadło. Jak to powiada


Verner von Heidenstam w poemacie "Szwecja" i "I podzwaniają dzwoneczki, gdzie pożar ziemię złocił..."

Ach, jak to dawno temu dzwoneczki dźwięczały


w              górach i lasach Szwecji!

              Wszystko przeminęło tak szybko, przemiany nadeszły

tak nagle, że ludzie, zwłaszcza starsi, z trudem za nimi nadążali.

              Także w dziedzinie kultury zmiany przybierały charak­ter eksplozji. W muzyce, na przykład, wszelkie ustalone pojęcia zostały postawione na głowie. Pojawiły się okreś­lenia w rodzaju: elementy politonalne, skala chromatycz­na czy atonalny ekspresjonizm. W roku 1910 Arnold Schonberg ogłosił swoje "Trzy utwory na instrument klawiszowy, opus II", czym zapoczątkował rewolucję


w              muzyce. W roku 1913 Igor Strawiński wywołał

w              Paryżu skandal premierą "Święta Wiosny". Dzikie,

pogańskie dźwięki i rewolucyjna rytmika, to było za wiele dla uroczyście wystrojonej paryskiej publiczności, słucha­cze wstawali z miejsc i opuszczali salę.

              Ale nowa muzyka pojawiła się po to, by zostać. Wielu poszło śladem łamiących tradycje, byli wśród nich i wielcy kompozytorzy, i pospolici naśladowcy. Popłynęła fala szalonych eksperymentów, z najrozmaitszymi brzmienia-

mi, dwunastotoniczną skalą i przenikliwymi, mistycznymi zgrzytami.

Dla Ludzi Lodu miało to mieć katastrofalne następ-

stwa, ale oni jeszcze o tym nie wiedzieli; nigdy się specjalnie muzyką nie zajmowali i rzadko kiedy miewali czas, żeby pójść na koncert.

Pojęcia nie mieli o tym, że dzieją się straszne rzeczy. Aż do czasu, gdy młody szaleniec Vetle miał nocną

wizytę.

Wiele się jednak wydarzyło, zanim ta noc nadeszła.

              Tam gdzie wielka hiszpańska rzeka uchodzi do morza, utworzyła się w ciągu tysiąca lat ogromna delta, mokradła tak rozległe, że z jednego brzegu drugiego nie było widać.

Na mokradłach, to tu, to tam, znajdowały się wzgórza


i              suche wzniesienia, wysokie, porośnięte trawą, lub nagie

skały.

              Na jednym z takich wzniesień rozłożyło się stare zamczysko. Zabudowania kryły się pośród niewielkiego, obumarłego lasu, otoczonego ze wszystkich stron wodą. Gdzieniegdzie tylko widziało się małe wysepki, a poza tym


jedynie mokradła. Obecnie las już całkiem wyginął, zamczysko zamieniło się w ruinę, ledwie z daleka widoczną, a              bagna zostały w dużej mierze osuszone. Ale wtedy, w roku

1914, zamczysko pośród bagien wciąż służyło ludziom. Budowla nosiła znamiona charakterystyczne dla czasów,

kiedy w Hiszpanii panowali Maurowie, ale z zewnątrz wyglądała na podupadłą; odłupane od ścian kamienie zalegały w bagnie. W środku jednak wszystko było równie

wspaniałe jak dawniej, a liczna służba spełniała najbardziej nawet ekscentryczne zachcianki właściciela i jego rodziny.

Nie tak znowu straszna odległość dzieliła zamek od

Sewilli, więc pan na zamku, który był melomanem

i              człowiekiem bardzo pod względem muzycznym uzdol-

nionym, często odwiedzał sale koncertowe miasta.

              Pan ów grywał na flecie. Zajmował się także trochę kompozycją, choć tego akurat nie powinien był robić, bo


w              tej dziedzinie sztuki poruszał się jak słoń w składzie

porcelany. Bardzo się jednak interesował nowymi prąda­mi tonalnymi i przyswajał sobie wszystko bez wyjątku. Mógł godzinami eksperymentować na swoim flecie, przelatywał po całej skali z góry na dół i z powrotem, wydobywał przenikliwe piski i zgrzyty, zużywał mnóstwo papieru nutowego, ale nigdy niczego nie wyrzucał w prze­konaniu, że wszystko, co pisze, ma nadzwyczajną wartość.

Zdarzało mu się, oczywiście, napisać czasem coś

niezłego, przeważnie jednak była to sieczka, nie dokoń­czone frazy bez stylu i znaczenia.

              Mokradła wokół zamku prezentowały się naprawdę paskudnie. Trzeba było dobrze znać okolicę, by mieć odwagę się tam zapuścić. Do wzgórza zamkowego wiodła prosta droga, a u jej początku znajdował się domek

strażnika, trzymającego duże, złe psy. Tak więc zamek był bardzo dobrze chroniony; o to właśnie don Miguelowi chodziło. Był to, jako się rzekło, człowiek ekscentryczny, wyobrażał sobie, że jest postacią znaną na świecie, przez co narażoną na zawiść innych, którzy mogliby go nawet zamordować. Służbę miał zaufaną, zwłaszcza starannie dobierano strażników, wybierano chętnie ludzi posługu­jących się bronią i nie nazbyt wścibskich.

              Don Miguel wmówił sobie, że jest geniuszem, nie


mającym w tym stuleciu równych. Co tam Schonberg albo Strawiński! Płotki! Ale nuty don Miguela nie mogły nikomu wpaść w ręce, nikt nie mógł grać ani słuchać tej muzyki! Nikt nie był jej godzien!

Rozumowanie don Miguela było, jak powiedzieliśmy,

nieco dziwne.

I oto któregoś dnia zdarzyło się, że zaczął grać na

swoim flecie pewien temat.


              Bardzo dziwny temat.

              Główna idea utworu wywodziła się, oczywiście, ze stylu dodekafonistycznego, ściągniętego od Schonberga,

ale jej rozwinięcie było już własnym dziełem don Miguela. Szczególnie daleko się w pracy nie posunął, nie miał

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin