Dethlefsen T. - Poprzez chorobe do samopoznania.doc

(1193 KB) Pobierz
Poprzez chorobę do samopoznania

Thorwald  Dethlefsen, Rudiger Dahlke

PRZEZ  CHOROBĘ  DO  SAMOPOZNANIA

Przedmowa

Jest to książka niewygodna, gdyż odbiera człowiekowi chorobę jako alibi dla jego nie rozwiązanych problemów. Chcemy w niej pokazać, że chory nie jest niewinną ofiarą jakichś niedoskonałości natury, lecz także sam jest sprawcą swej choroby. Nie mamy przy tym na myśli jakiegoś zanieczyszczenia środowiska, cywilizacji, niezdrowego try­bu życia lub tym podobnych znanych „winnych”; chcieliby­śmy natomiast na plan pierwszy wysunąć metafizyczny aspekt „bycia chorym”. Symptomy widziane od tej strony okazują się cielesnymi formami wyrazu konfliktów psychi­cznych, a poprzez swą symbolikę wskazują każdorazowy problem pacjenta.

W pierwszej części książki przedstawimy teoretyczne przesłanki i filozofię choroby.

Gorąco polecamy staranne i dokładne, a nawet kilkakrot­ne przeczytanie pierwszej części przed przystąpieniem do lektury części drugiej. Tę książkę można by określić mianem kontynuacji czy też egzegezy naszej pierwszej książki zatytu­łowanej Schicksal als Chance (Przeznaczenie twoją szansą), chociaż staraliśmy się nadać jej własny wymiar i odrębność. Niemniej uważamy lekturę książki Schicksal als Chance za dobry wstęp lub uzupełnienie zwłaszcza gdyby część teoretyczna miała sprawić trudności.

W części drugiej przedstawiamy najczęstsze objawy chorobowe w ich symbolicznym znaczeniu, odczytując je jako formy wyrazu problemów psychicznych. Indeks po­szczególnych symptomów zamieszczony na końcu książki umożliwi czytelnikowi w razie potrzeby szybkie odnalezie­nie określonego symptomu. Niemniej naszym pierwszorzęd­nym zamiarem jest nauczenie czytelnika – poprzez inter­pretacje – nowego sposobu widzenia, które ma mu umoż­liwić samodzielne rozpoznawanie oraz rozumienie sensu i znaczenia symboli.

Jednocześnie posłużyliśmy się tematem choroby jako pretekstem do poruszenia wielu tematów światopoglądo­wych i ezoterycznych, których znaczenie rozsadza węższe ramy choroby. Ta książka nie jest trudna, ale też nie jest tak prosta i banalna, jak może się wydać tym wszystkim, którzy nie rozumieją naszej koncepcji. Ta książka nie jest naukowa, gdyż brak w niej ostrożności cechującej „naukową prezenta­cję”. Została napisana dla ludzi gotowych pójść drogą zamiast usiąść na jej skraju i spędzać czas na żonglowaniu nie wiążącymi i pustymi frazesami. Ludzie, których celem jest oświecenie, nie mają czasu na naukę – oni potrzebują wiedzy. Ta książka natrafi na bardzo wielki opór – jedno­cześnie mamy jednak nadzieję, że trafi także do ludzi (niewielu lub wielu), którzy zechcą ją potraktować jako pomoc na swej drodze. Bo właśnie dla nich ją napisaliśmy!

Autorzy


CZĘŚĆ I

Teoretyczne przesłanki rozumienia choroby i zdrowia

1. Choroba i symptomy

 

Rozum człowieka

Nie jest w stanie uchwycić prawdziwej nauki.

Wszakże gdy wątpi

I nie rozumie,

Możecie ze mną spokojnie o tym Podyskutować.

Yoka Daishi „Shodoka”

 

Żyjemy w czasach, w których współczesna medycyna stale prezentuje zdumionym oczom laika świadectwa swych graniczących z cudem możliwości i umiejętności. Jednocześ­nie coraz donośniejsze stają się głosy tych wszystkich, którzy wyrażają zasadnicze votum nieufności pod jej adresem. Coraz większa jest liczba tych, którzy znacznie większym zaufaniem darzą po części bardzo stare, po części także nowoczesne metody przyrodolecznictwa czy sztuki homeo­patii niż metody naszej wielce naukowej medycyny akade­mickiej. W przypadku tej ostatniej nie brak rozlicznych podstaw do krytyki – skutki uboczne, zamazanie różnicy między objawem i przyczyną, zagubienie wymiaru ludz­kiego, eksplozja kosztów – ale znacznie ciekawszy od samego przedmiotu krytyki jest fakt, że się w ogóle pojawiła. Krytyka bowiem ma to do siebie, że nim pojawi się w racjonalnym kształcie, wypływa z niejasnego odczucia, że coś jest nie w porządku i że obrana droga mimo, a może właśnie z powodu konsekwentnej realizacji nie prowadzi do oczekiwanego celu. Niezadowolenie z medycyny odczuwa niemało ludzi – łącznie z wielu młodymi lekarzami. Ale ta jednomyślność ginie gdzieś z chwilą, gdy zaczyna się wska­zywać nowe alternatywne sposoby rozwiązań. Jedni widzą zbawienie w socjalizacji medycyny, inni w zastąpieniu chemioterapeutyków na­tu­ral­ny­mi środkami roślinnymi. Gdy jedni widzą rozwiązanie wszelkich problemów w bada­niu promieniowania ziemskiego, inni zaklinają się, że nie ma nic skuteczniejszego niż homeopatia. Specjaliści od akupunktury i poszukiwacze ognisk zapalnych w organiz­mie żądają odejścia od patrzenia na wszystko w perspek­tywie morfologicznej i zwrócenia się ku sferze energetycznej procesów zachodzących w organizmie. Wszystkie te alter­natywne kierunki i metody chętnie określa się mianem medycyny holistycznej, które to pojęcie oznacza dążenie do tego, by obok otwartości na różnorodność sto­so­wa­ny­ch metod nie tracić z oczu całego człowieka jako jedności cielesno-duchowej. Fakt, że medycyna klasyczna straciła z oczu człowieka, stał się już zresztą widoczny prawie dla każdego. Daleko posunięta specjalizacja i analiza jako podstawowa koncepcja ba­daw­cza, prowadzona równolegle z coraz większym i dokładniejszym rozpoznaniem detalu, musiały nieuchronnie doprowadzić do utraty z po1a widze­nia całości.

Gdy się śledzi tę bardzo odświeżającą dyskusję i procesy zachodzące w medycynie, zwraca uwagę fakt, jak bardzo owa dyskusja ogranicza się do metod i ich fun­k­cjo­no­wa­nia i jak niewiele dotychczas mówi się o teorii czy też filozofii medycyny. Choć, co praw­da, medycyna w znacznym stop­niu żyje konkretnym działaniem praktycznym, to przecież w każdym działaniu wyraża się – świadomie lub nie – stojąca za nim filozofia. Współczesna medycyna ponosi fiasko nie z powodu braku możliwości swego działania, lecz z powodu sposobu widzenia świata, sposobu, na którym – często milcząco i bez­ref­lek­syj­nie – opiera swe działania. Medycyna ponosi fiasko z powodu swej filozofii lub – ściś­lej rzecz biorąc – z powodu braku tej filozofii. Działania medycyny kierowały się dotychczas jedynie funkcjonaliz­mem i skutecznością; brak wszelkich głębszych as­pek­tów wewnętrznych wywołał w końcu pod jej adresem krytykę, że jest nieludzka. Wprawdzie owa nieludzkość wyraża się w wielu konkretnych sytuacjach zewnętrznych, ale prob­lemu nie da się rozwiązać poprzez sięganie po dalsze funkcjonalne zmiany sytuacji. Wiele symptomów dowodzi, że medycyna jest chora. I jak każdego innego pacjenta tak i „pacjenta medycyny” nie da się wyleczyć majstrowaniem przy sym­pto­mach. Tymczasem większość krytyków medy­cyny klasycznej i zwolenników al.­ter­na­tyw­nych sposobów leczenia przejmuje jako oczywistość jej światopogląd i cele, koncentrując całą swą energię wyłącznie na zmianie form (metod).

W książce tej pragniemy na nowo zastanowić się nad problemem choroby i leczenia. Nie zamierzamy bynajmniej przyjmować przy tym jej tradycyjnych i podstawowych wartości, uważanych przez wszystkich za niepodważalne. Ta postawa czyni wszakże nasze przedsięwzięcie dość trud­nym i niebezpiecznym, gdyż w tej sytuacji musimy postawić kilka niewygodnych pytań także w sprawach będących przedmiotem zbiorowego tabu. Zdajemy sobie sprawę, że tym samym czynimy krok, który z pewnością nie będzie następnym krokiem medycyny na drodze jej rozwoju. Pomijamy w tych rozważaniach pewną liczbę kroków, które medycyna będzie musiała jeszcze uczynić. Zapewne dopiero ich głębokie zrozumienie dostarczy przesłanek dla meryto­rycznego przyswojenia sobie koncepcji, która legła u pod­staw tej książki. Dlatego niniejszą prezentacją nie myślimy pobudzać rozwoju medycyny jako pewnej zbio­ro­wo­ści, zwracamy się raczej do tych jednostek, których indywidual­ne możliwości ro­zu­mie­nia sytuacji wyprzedzają nieco jej (zawierający sporą dozę inercji) rozwój jako całości.

Procesy funkcjonalne jako takie nigdy nie są obarczone znaczeniowo. Sens wydarzeń wynika z ich interpretacji. Dopiero ona umożliwia nam odczytanie ich znaczenia. Tak więc podniesienie się słupka rtęci w szklanej rurce, widzia­ne w izolacji, nie ma absolutnie żadnego sensu; dopiero gdy ten proces zinterpretujemy jako wyraz zmiany temperatu­ry, rzecz cała nabierze znaczenia. Gdy ludzie zaprzestają interpretowania wydarzeń zachodzących w świecie i biegu własnego losu, ich byt pogrąża się w miałkości i bezsensie. By umieć coś zinterpretować, potrzeba układu odniesienia, układu istniejącego na zewnątrz, poza obszarem, wewnątrz którego manifestuje się rzecz interpretowana. Tak więc procesy tego materialnego i formalnego świata stają się interpretowalne dopiero wtedy, gdy sięgnie się po metafi­zyczny system odniesienia. Dopiero gdy widzialny świat form „stanie się alegorią” (Goethe), nabierze on dla ludzi znaczenia i sensu. Tak jak litera i cyfra są formalnymi nośnikami kryjącej się za nimi idei, tak też wszystko, co widzialne, wszystko, co konkretne i funkcjonalne, jest jedynie wyrazem idei, a tym samym łącznikiem ze światem niewidzialnym. W uproszczeniu można te dwie sfery na­zwać także formą i treścią. W formie wyraża się treść i to przez nią formy stają się pełne znaczeń. Znaki pisma, nie przekazujące żadnych idei ani znaczeń, pozostają dla nas bezsensowne i puste. I nic tu nie zmieni choćby naj­skrupulatniejsza analiza znaków. Wyraźnie i w sposób dla każdego zrozumiały wyraża się ten związek w sztuce. Wartość obrazu nie wynika z jakości płótna i farb; materialne składniki obrazu są jedynie nośnikami i pośred­nikami idei, którą w swym wnętrzu nosił artysta. Płótno i farba umożliwiają uwidocznienie tego, co zwykle pozo­staje nie­wi­docz­ne, a tym samym stają się fizycznym wyrazem metafizycznej treści.

Te proste przykłady są jedynie próbą zbudowania mostu ułatwiającego zrozumienie prezentowanej w tej książce metody interpretującego traktowania tematu choroby i le­czenia. Tym samym opuszczamy, jednoznacznie i rozmyśl­nie, obszar „medycyny naukowej”. Nie rościmy sobie pretensji do „naukowości”, gdyż punkt, z którego wy­chodzimy, jest zupełnie inny – z czego wynika również, że nie tyczy nas naukowa argumentacja ani sięga krytyka naszego sposobu podejścia do tematu. Z rozmysłem wy­chodzimy poza ramy nauki, gdyż ta ogranicza się przecież do szczebla funkcjonalnego, tym samym jednocześnie unie­możliwiając zamanifestowanie się znaczenia i sensu. Po­stępując w ten sposób, nie wychodzimy naprzeciw oczekiwa­niom zagorzałych racjonalistów i materialistów; zwracamy się do ludzi gotowych podążać krętymi i bynajmniej nie zawsze logicznymi ścieżkami ludzkiej świadomości. Dobrą pomocą w takiej podróży przez ludzką duszę są: obrazowe myślenie, fantazja, umiejętność kojarzenia, ironia i słyszenie podtekstów językowych. Nasza droga będzie wymagać – i to w znacznej mierze – umiejętności radzenia sobie z paradoksami i dwuznacznościami bez natychmiastowego wymuszania jednoznaczności poprzez niszczenie jej biegunów.

W medycynie jak i w języku potocznym mówi się o najróżniejszych chorobach. W tym językowym niechlujst­wie uwidacznia się bardzo wyraźnie szeroko rozpowszech­nione niezrozumienie faktu, który legł u podstaw pojęcia zwanego chorobą. Choroba jest słowem, które w zasadzie może być używane tylko w liczbie pojedynczej – liczba mnoga, choroby, jest równie bezsensowna jak liczba mnoga od słowa zdrowie – zdrowia. Choroba i zdrowie są pojęcia­mi wymagającymi liczby pojedynczej, ponieważ odnoszą się do stanu człowieka, a nie – jak się to przyjęło w dzisiejszym języku – do organów czy części ciała. Ciało nigdy nie jest chore lub zdrowe, gdyż wyrażają się w nim jedynie informa­cje pochodzące ze świadomości. Ciało samo z siebie niczego nie czyni, o czym każdy może się przekonać, obserwując zwłoki. Ciało żywego człowieka zawdzięcza swe funkcje właśnie owym dwóm instancjom niematerialnym, które zazwyczaj nazywamy świadomością (duszą) i życiem (du­chem). Świadomość przedstawia przy tym informację, która objawia się w ciele i podlega transpozycji do sfery widzialnej. Świadomość ma się do ciała tak jak program radiowy do odbiornika. Ponieważ świadomość stanowi jakość niemate­rialną i samodzielną, więc oczywiście ani nie jest produktem ciała, ani nie zależy od jego istnienia.

To, co nieustannie dzieje się w ciele istoty żywej, jest wyrazem odpowiedniej informacji ewentualnie zagęszczenia odpowiedniego obrazu (obraz to po grecku eidolon, od­powiada mu zatem również pojęcie „idei”). Gdy puls i serce podążają określonym rytmem, temperatura ciała zachowuje stałą wartość, gruczoły produkują hormony lub gdy tworzą się przeciwciała (antygeny), to są to funkcje niewytłumaczal­ne na bazie samej tylko materii, są natomiast w całości zależne od odpowiedniej informacji, której punktem wyjścia jest świadomość. Gdy różnorakie funkcje ciała w określony sposób współgrają, powstaje wzorzec, który odczuwamy jako harmonijny i dlatego nazywamy go zdrowiem. Gdy jakaś funkcja wymyka się spod kontroli, w mniejszym lub więk­szym stopniu zaczyna zagrażać harmonii całości, wtedy mówimy o chorobie.

Choroba oznacza więc odejście od harmonii czy też zakwestionowanie zrów­no­wa­żo­ne­go dotychczas porządku (później przekonamy się, że, widziana pod innym kątem, choroba jest właściwie ustanowieniem równowagi). Za­kłócenie harmonii dokonuje się jednak w świadomości na płaszczyźnie informacji i objawia się jedynie w ciele. Ciało jest zatem sferą objawiania się i urzeczywistniania świado­mości, a tym samym także wszystkich procesów i zmian, które dokonują się w świadomości. Tak jak cały świat materialny jest jedynie sceną, na której przyjmuje kształt gra archetypów, stając się w ten sposób alegorią, tak i materialne ciało jest sceną, na której obrazy świadomości pragną uzyskać swój wyraz. Dlatego gdy świadomość człowieka popada w stan nierównowagi, staje się to widoczne i od­czuwalne w jego ciele jako symptom. Stąd wprowadzającym w błąd jest twierdzenie, że ciało jest chore – chory może być jedynie człowiek – natomiast owo bycie chorym objawia się w ciele jako symptom. (Gdy wystawia się tragedię, przecież nie scena jest tragiczna, lecz utwór!)

Symptomów jest wiele – ale wszystkie są wyrazem jednego i tego samego zdarzenia, które nazywamy chorobą, a które zawsze dokonuje się w świadomości człowieka. Tak jak ciało nie może żyć bez świadomości, tak też bez świadomości nie może „chorować”. W tym miejscu zapewne zrozumiałe stanie się zastrzeżenie, że nie akceptujemy przyjętego dziś powszechnie podziału na choroby somatycz­ne, psychosomatyczne, psychiczne i umysłowe. Tego rodza­ju koncepcja raczej utrudnia niż ułatwia możliwość rozu­mienia istoty rzeczy.

Nasz sposób widzenia sprawy odpowiada do pewnego stopnia modelowi psy­cho­so­ma­tycz­ne­mu, z tą wszakże róż­nicą, że odnosimy go do wszystkich symptomów, nie czyniąc żadnych wyjątków. Rozróżnienie „somatyczny” / ”psychicz­ny” można w najlepszym razie odnieść do płaszczyzny, na której symptom się manifestuje – ale jest ono bezużyteczne, gdy idzie o lokalizację choroby. Starożytne pojęcie chorób ducha jest zupełnie mylące, gdyż duch nigdy nie może zachorować – w tym wypadku chodzi wyłącznie o sym­ptomy, które manifestują się na płaszczyźnie psychicznej, a więc w świadomości człowieka.

Tak więc będziemy tu próbować rozwinąć jednolity obraz choroby, w którym rozróżnienie „somatyczny”/ ”psy­chiczny” w najlepszym razie będzie się odnosiła do dominu­jącej płaszczyzny wyrażania się symptomu.

Wraz z pojęciowym rozróżnieniem między chorobą (płaszczyzna świadomości) a symptomem (płaszczyzna cielesna) nasz sposób widzenia choroby nieuchronnie ulegnie przemieszczeniu, odchodząc od dobrze znanej ana­lizy wydarzenia cielesnego w stronę słabo nam dziś jeszcze w tym kontekście znanego widzenia go w płaszczyźnie psychicznej. Działamy zatem jak krytyk, który próbuje poprawić złą sztukę teatralną nie poprzez analizę i zmianę kulis, rekwizytów i aktorów, lecz od razu zabiera się do samego tekstu.

Konsekwencją pojawienia się symptomu w ciele człowie­ka jest (w mniejszym lub większym stopniu) zwrócenie nań uwagi i przerwanie w ten sposób, niekiedy gwałtownie, dotychczasowej jednostajności życia. Symptom jest syg­nałem, który ściąga na siebie uwagę, zainteresowanie i ener­gię, a tym samym powoduje zakwestionowanie normalnego, równomiernego toku życia. Symptom wymusza na nas uwagę – czy chcemy tego, czy też nie. To pochodzące z zewnątrz zakłócenie odczuwamy jako pewnego rodzaju dyskomfort i dlatego mamy zazwyczaj tylko jedno prag­nienie: spowodować, by czynnik zakłócający zniknął. Czło­wiek nie lubi, gdy mu coś zakłóca normalny tok życia – dlatego podejmuje walkę z symptomem. Walka absor­buje, jest zajęciem przykuwającym uwagę – w ten spo­sób symptom powoduje sytuację, w której musimy się nim zająć.

Od czasów Hipokratesa medycyna szkolna próbuje wmawiać chorym, że symptom jest wydarzeniem mniej lub bardziej przypadkowym, którego przyczyn należy szukać w procesach funkcjonalnych. By je zbadać, dokłada się znacznych starań. Medycyna szkolna starannie unika nada­wania symptomowi znaczenia, odsyłając tym samym zarów­no sam symptom, jak i całą chorobę w obszar pozbawionej znaczenia błahości. Ale tym sposobem sygnał traci swą właściwą funkcję – symptomy zostają pozbawione znacze­nia sygnalnego.

W celu lepszego zrozumienia tej sytuacji posłużmy się porównaniem: samochód ma na desce rozdzielczej różne lampki kontrolne, które zapalają się tylko wtedy, gdy jakaś ważna funkcja mechanizmu przestaje prawidłowo działać. Jeśli podczas jazdy zapali się taka lampka kontrolna, bynajmniej nas to nie ucieszy. Przecież to znak, że powinniś­my przerwać jazdę. Czujemy to. Mimo zrozumiałego niepo­koju bardzo głupio byśmy postąpili, wyładowując naszą złość na lampce, w końcu to dzięki niej dowiedzieliśmy się o czymś, z czego wcale nie tak szybko zdalibyśmy sobie sprawę, gdyż to coś znajduje się na obszarze dla nas „niewidocznym”. Tak więc zapalenie się owej lampki po­traktujemy jako bodziec do wezwania mechanika, który spowoduje, że lampka przestanie świecić, a my, teraz już spokojni, pojedziemy sobie dalej. Ale niewątpli...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin