McNab Andy -- Odrzut broni.pdf

(1277 KB) Pobierz
682688819 UNPDF
ODRZUT BRONI
682688819.001.png
Część pierwsza
Zair, Afryka Środkowa,
2 października 1985,
godzina 14.27
1
avy rozładował swoją yamahę 175 i pojechał w dolinę na
przeszpiegi. Powinien wrócić niebawem, chyba że wpadł w łapy
rebeliantów. Szkoliliśmy żołnierzy Mobutu do walki z
takimi facetami, wiedzieliśmy więc, że robienie na dru-
tach dziecięcych kapcioszków lub kolekcjonowanie
porcelanowych naparstków nie należało do ich
ulubionych zajęć.
Kiedy masz do czynienia z ludźmi, którzy rutynowo odcinają
maczetami wargi mieszkańcom całej wioski, gdyż doszły ich słu-
chy, że jeden z nich wyraził się niepochlebnie o prezydencie, to
wiesz, że trzeba być przygotowanym na wszystko.
Nasze cztery przedpotopowe, zardzewiałe ciężarówki marki
Renault stały rozproszone u podnóża wzniesienia. Gdy tylko
dotarliśmy na miejsce, kierowcy natychmiast wyłączyli silniki.
Normalnie nie robi się tego w tak starych wozach jak te, bo mogą
nie zapalić ponownie, lecz nie mieliśmy wyboru. Zairczycy byli
w stanie załatwić dla nas na łapu-capu jedynie dwa tuziny kani-
strów paliwa, a te ciężarowy chlały jak Szwedzi na wieczorze
kawalerskim.
Było wczesne popołudnie, słońce grzało niemiłosiernie. Muchy
gryzły. Te cholery znalazły nas w parę minut i zaczął się nieustan-
ny tajski taniec rąk, aby utrzymać je z dala od twarzy. Wytarłem
pot z oczu rogiem przedartego na pół obrusa w czerwoną kratkę,
który osłaniał mi głowę i ramiona. Drugą połówkę wykorzysta-
łem do przykrycia mego ukaemu.
-7-
D
 
Otworzyłem pojemnik i wsunąłem taśmę z nabojami 7,62 mm.
Podniosłem podajnik, zajrzałem do pustej komory nabojowej i
palcem usunąłem kilka ziarenek piasku. Telepaliśmy się po
piaszczystych drogach aż z samej Kinszasy i nawet lniany obrus
ambasadora nie był w stanie zatrzymać pyłu wciskającego się w
każdy najmniejszy zakątek. Nie miało znaczenia, że mój nos i
oczy pełne były piasku, ale gdyby dostał się do środka broni,
mógł spowodować zacięcie się ukaemu w chwili, w której właś-
nie bardzo bym chciał, aby wystrzelił.
Uspokojony, że podajnik i komora wolne były od tego syfu,
wsadziłem lewą ręką koniec taśmy do podajnika, zatrzasnąłem
pokrywę i przywaliłem w nią pięścią; teraz taśma siedziała jak
należy. Na koniec potrząsnąłem jeszcze zharataną drewnianą
kolbą, aby sprawdzić, czy dwójnóg zaklinował się odpowiednio
między dwoma workami piasku ułożonymi na masce samocho-
du. Nie wiedzieliśmy, ilu rebeliantów znajduje się w dolinie ani
jak są uzbrojeni, ale jeśli zainteresują się moimi kraciastościami,
chciałem być gotów do odpowiedzi.
Usiadłem i aż skrzywiłem się z bólu. Pokrycia foteli były roz-
palone, gorąca też była karoseria i kierownica - po prostu wszyst-
ko. Cały przód samochodu był wystawiony na słońce. Mieliśmy
tylko godzinę, aby się przygotować, ale zdołaliśmy obnażyć cię-
żarówki niemal do kości, aby jak najmniej rzucały się w oczy.
Zerwaliśmy osłony kabin, usunęliśmy tylne obramowanie i
plandekę. Na miejscu przedniej szyby były teraz worki z
piaskiem, służące za platformę strzelniczą i iluzoryczną osłonę
przed ostrzelaniem z broni lekkiej.
- Wściekłe psy i Angole... - mamrotał Sam za kierownicą. W
jego angielszczyźnie wprost z Glasgow nawet zwyczajne „dzień
dobry" brzmiało jak śmiertelna groźba.
-1 raczej wściekli Szkoci - poprawiłem go.
Sam i ja nosiliśmy tanie okulary przeciwsłoneczne i stare
wełniane rękawiczki, które miały chronić ręce przed
promieniowa-
-8-
niem ultrafioletowym. Sam szpanował również markowym prze-
poconym kapeluszem z szerokim rondem, jaki nosi się w buszu;
gdybym i ja był bladolicym facetem biegającym w kilcie i wy-
chowanym na owsiance, postąpiłbym tak samo. Sam miał tak
jasną karnację, że już promienie światła z lodówki mogły go opa-
rzyć.
Sprawdził czas na zegarku, który zwisał mu z szyi na kawałku
sznurka. - Nie ma go już godzinę - powiedział. Trzymał zegarek
pod koszulką, więc słońce nie spowodowało błysku szkiełka i nie
zdradziło naszej pozycji. Jedna z podstawowych zasad taktycz-
nego poruszania się w terenie mówi, że nic nie może błyszczeć.
Kolejną zasadą jest wtopienie się w otoczenie - dlatego znajdo-
waliśmy się u podnóża wzniesienia, a nie na nim.
Miałem nadzieję, że Davy nie rozkraczył się tam na dole. Jego
yamaszka nie była raczej w pokazowym stanie; ukradliśmy ją
sprzed jakiegoś baru na przedmieściach stolicy. Mam nadzieję, że
motocykl nie był głównym źródłem utrzymania jego nieszczęs-
nego właściciela.
W oddali kilka obłoków upstrzyło niebo. Zastanawiałem się,
czy będą w stanie zebrać się w sobie i spowodować ulewę albo
przynajmniej coś, co oczyściłoby mgiełkę drgającą nad buszem.
Gdzieś w dole, w martwej strefie widzenia, znajdowała się stara
plantacja opuszczona przez belgijskich kolonistów, którzy dali
stąd ostatecznie dyla w latach sześćdziesiątych. Za jej opatrzo-
nym bramą murem stała kawalkada merców w drodze na zachód,
by gdzieś na trzydziestosześciokilometrowej linii wybrzeża połu-
dniowego Atlantyku, należącej do Zairu, spotkać się z motorówką
amerykańskiej Trzeciej Floty. Pasażerowie mieli za sobą kawał
drogi, lecz dalej jechać już się nie dało. Jedyną drogę zamykali
rebelianci, a nikt nie wiedział, ilu ich tam było.
Informacje mieliśmy nader skąpe. Wiedzieliśmy tylko, że w
bagażnikach limuzyn znajduje się coś, o czym nikt nie chciał nic
powiedzieć, oraz że utknęło tam z nimi trzech urzędników
-9-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin