Maria Rodziewiczówna
Nowele
1890
Ueber allen Gipfeln ist Ruh!
Goethe
Sukcesja! O słodki wyraz! Ideał marnotrawców i próżniaków, smaczny kąsek dla wierzycieli i urzędników, marzenie ludzi zdolnych i ambitnych, literatów pragnących zostać redaktorami dziennika, bankrutów i nędzarzy.
Tak, każdy z nich byłby upojony radością po otrzymaniu telegramu o zgodnie starej ciotki lub bezdzietnego stryja, snułby najzuchwalsze projekta, a w każdym razie nie miałby tak znudzonej i obojętnej miny, z jaką pan Ksawery Bobrowski czytał pewnego letniego wieczora list zwiastujący mu o śmierci panny Heleny Bobrowskiej, dziewicy pięćdziesięcioletniej, rodzonej siostry jego ojca, po której pozostałe ruchomości i nieruchomości do niego wedle prawa należą.
Zachodzące słońce wdzierało się przez otwarte okna domu i oświecało, jaskrawo, ciemną ogorzałą twarz właściciela i ubogą, pustą wielką izbę.
Był to człowiek młody jeszcze, znać zmęczony upałem, pracą, troską gospodarczą czy życiem. Oczy jego ciemne spod szerokiego czoła przebiegały machinalnie papier, rysy miały wyraz przykrości.
Na co mu ten spadek? Czy miał sumiennie prawo do niego, on, co swej ciotki nie znał, nie odwiedzał? Może odbierał go komuś, co ją kochał, osładzał jej starość, co dla niej pracował?
Rzadką może była ta delikatność, lecz pan Ksawery był tak niepodobny do swych rówieśników! Syn utracjusza, a kochał pracę i od lat najmłodszych, w pocie czoła, sam zdobywał naukę i chleb. Przykład ojca, kolegów, życie w stolicy, młodość, nic go nie zbiło z raz powziętej drogi, szedł wciąż naprzód z jakimś cichym, kamiennym uporem, dopóki nie dobrnął do celu. Zdał egzamin na adwokata, znalazł klientów, sprawy. Odetchnął, zapomniał w krótkim czasie o niedostatku i trudach. Życie uśmiechnęło mu się na małą, krótką chwilkę; młodość upomniała się o swe prawa — był szczęśliwy.
I znowu zgasło wszystko, jak spadająca gwiazda. Ojciec mu umarł zostawiając mnóstwo długów, procesów, największy bezład w rachunkach, chaos interesów, wśród którego Ksawery rzucał się jak ryba w sieci, aż w końcu z dóbr został mu jeden folwark, gniazdo rodzinne, okruchy magnackiego mienia.
I na tym zostały długi, i to mu radzono sprzedać. Zmilczał; lecz po niejakim czasie zwinął swe bagaże i wyjechał z miasta do tego szmatu rodzinnej ziemi, który mu obowiązek kazał ratować dla idei narodowej, ratować choćby kosztem własnych upodobań, kariery i szczęścia.
Milczał żegnając stolicę i życie swe dawne, milczał też, stanąwszy na dziedzińcu Wysokiej Woli; lecz od tej chwili nic nie zostało mu z optymizmu młodości: sponurzał, zdziczał, nie uśmiechnął się nigdy.
W Wysokiej Woli znalazł dwa koty, bociana, parę jaskółczych lepianek i miriady myszy a szczurów rozwielmożnionych w mieszkalnym domu. Budynki nie miały strzech, płoty popalone ze szczętem, narzędzia gospodarcze, okna, nawet drzewa w sadzie pokradli sąsiedni chłopi. Woda nawet powysychała w studniach. Odtąd minęło lat ośm i nikt by nie poznał owej rudery. Jakby cudem zjawiły się wysokie słomiane dachy i pługi na zachwaszczonych ugorach, i kosy znów dzwoniły po łąkach, i pieśń żniwiarzy niósł wiatr od łanów zbóż. Podwórzec zarósł, zaszumiał, bocian klekotał na pełnej stodole, jaskółki świergotały radośnie, nawet szczury uznały nowego, godniej—szego nad nie pana i wywędrowały z domu.
Tak, był to cud pracy jednego człowieka. W kraju naszym, tak nawykłym do ruiny i licytacji, ludziska z jakąś czcią zabobonną patrzali na ten fenomen samodzielnego dźwignięcia się z upadku. Przed panem Ksawerym chylono czoła, proszono o radę w każdej kwestii, noszono go na rękach prawie.
On szedł naprzód z żelazną wytrwałością. Z miastowca nie zostało w nim i wspomnienia: odzież nosił samodziałową, strawę jadł czeladną, ręce nierzadko chwytały kosę lub pług; a gdy mu czasem zamajaczą! obraz przeszłości, to uciekał odeń jak od pokusy, w pole lub do książek.
Lokaj, Mazur, zbytek stolicy, i stara baba, zarazem ochmistrzyni, kucharka i praczka całego dworu, oto było towarzystwo, które zastawał po mozolnej dziennej pracy na progu domostwa.
Miał jeszcze psa, Oresta, i ulubioną klacz, Brawurę, którą Mazur uparcie nazywał „Farfurą”, i tak żył zasklepiony, jak muszka, bojąc się wyjrzeć za granicę powiatowego miasteczka, żeby go nie napadła nostalgia za zerwaną przeszłością i nie kazała mu zapomnieć o obowiązkach.
Łatwo sobie wystawić jego uczucie niechęci wobec perspektywy podróży dalekiej, nudnej, w jakąś zapadłą okolicę wołyńskiego Polesia, w czasie właśnie kosawicy, po spadek starej ciotki składający się zapewne ze starych, wyszłych z mody sukien, kota czy pudla faworyta, kapryśnej sługi, srebrnej tabakierki i odwiecznych modlitewników. Nigdy nie słyszał, by stara panna posiadała coś więcej.
Co się zaś tyczy domu, ogrodu, słowem nieruchomości, była to zapewne rudera na wydmie, zupełnie mu bezpożyteczna, a nawet kłopotliwa, o dwadzieścia mil od majątku, w okolicy, gdzie brak nabywców i kapitału.
To coraz smutniejsze rozmyślanie pańskie przerwał Mazur Walek wnosząc jakiś preparat kucharki, zaprawny cebulą i tłustością, mieszaninę kartofli i grochu, bez nazwy w sztuce kulinarnej.
Pan Ksawery złożył list, zapalił zagasłe cygaro, dowodzące swym kształtem, że Hawanny nie widziało nigdy, i rzekł krótko, zwracając się do swego factotum:
— Walek, jadę jutro na parę tygodni. Ton był rozpaczliwej determinacji.
Ospowata, opalona na brąz twarz Mazura rozszerzyła się bezmiernym zdziwieniem.
— Dlaboga, a to gdzie? — spytał.
— Gdzie? Czekaj — rzucił okiem raz jeszcze na list — do „Dworzyszcza”.
— Eee! a gdzie też to?
— Nie wiem. Podobno na Wołyniu.
— Jakże pan trafi, kaj pan nie wie? A po drugie, jakże pan odjedzie, kaj nam żniwo za pasem?
— A ty?
— Aha, ja! Ta ja se zostanę. A czymże pan pojedzie?
— Ano, końmi i węgierskim wózkiem.
— Ech, to chyba Farfurą, bo juści koni od brony brać nie wypada.
Na ten argument pan zamilkł pokonany. Jadł milcząc swój wieczorny posiłek i wyglądał przez okno na bydło wracające powoli z pastwiska.
— Niech będzie Brawura — mruknął wreszcie. — Osiodłaj mi ją przed świtem, upał prześpię gdzieś w drodze, a na noc ruszę dalej.
— Ino niech pan weźmie liwolwer i Choresta. A może lepiej poczekać do soboty, bo w piątek chrześcijaninowi jeździć nie ładnie — zawyrokował Waldek wychodząc z pokoju.
Tej nocy nikt nie spał w Wysokiej Woli. Służba czekała końca świtu, nie pojmując jak pan bez nich, a oni bez pana obejdą się przez trzy tygodnie, a pan żegnał swój dom tak uroczyście, jakby szedł na śmierć pewną. Można śmiało zaręczyć, że pisał testament, bo noc całą tłukł się po swym pokoju jak dusza pokutująca.
Brzask wschodu zastał go siadającego na koń. Wydał ostatnie rozporządzenia i słuchał cierpliwie poleceń swego Mazura.
— Niech pan patrzy na walizkę za siodłem, a niech pan nie poi gorącej klaczy, a niech pan psa karmi, a niech się pan nie postrzeli liwolwerem i pieniądze lepiej schowa. O rany! i pan myśli z tą brodą nie ogoloną jak opryszek jechać! Niech pan zaczeka chwilczynę, ja migiem przystawię lusterko, brzytwy i mydło.
Tu się wyczerpała cierpliwość pańska. Burknął coś bardzo energicznie, zebrał cugle i wskoczył na klacz, i uciekł od owych obiecanych brzytew i mydła wyciągniętym kłusem, gwiżdżąc na psa.
Walek jeszcze biegł i lamentował, i o coś prosił, aż mu pan zniknął na zakręcie polnej drożyny, i został po nim tylko ślad kopyt na rannej rosie i głuchy tentent, i radosne skomlenie psa. Mazur wybiegł jeszcze na wzgórze i przysłoniwszy dłonią oczy od jaskrawej zorzy, widział sylwetkę jeźdźca, jak dobiegł gościńca i zawrócił na szlak wołyński, na wschód. Wówczas zszedł z pagórka i kiwając głową ruszył ku domowi.
I taki uparty! Pojechał nie ogolony i ani dba!
Nieokreślone było rozmyślanie Bobrowskiego, gdy tak gnał prosto przed siebie, niepewne jak szary świt, puste jak bezmierny piaszczysty gościniec, na którym sarnie nóżki Brawury nie podnosiły nawet odrobiny kurzu. Ile mil przejechał, nie wiedział do chwili, gdy klacz zwolniła biegu. Spojrzał na nią. Biedne zwierzę! Odpowiedziało godnie swej nazwie. Cała w pocie, z dymiącymi bokami, gryzła munsztuk biały od piany i wyciągała swą pyszną suchą główkę rżąc, jakby się żaliła i prosiła o coś. Słońce białe, gorejące stało nad głową, paląc ogniem; chciała pić, a oczy dostrzegły w dali żurawia studni u karczmy przydrożnej.
Bobrowski zaklął w wąsy samego siebie.
Wszak to Czerwonka! Pięć mil gnałem nieszczęsną. Co by na to Walek powiedział!
Karczma nie była pustą. Bryczkę jakąś smarował woźnica, a w progu stał mężczyzna i palił cygaro, patrząc na zbliżającego się jeźdźca.
Bobrowski znał go dobrze. Był to Filip Prowicz, dawny jego gimnazjalny kolega, trochę hulaka, trochę artysta, trochę gospodarz, natura bujna, niecierpliwa, niezdolna do niczego stałego, ale dobry towarzysz, zawsze wesół, zawsze żartobliwy bez obrazy, chochlik całej okolicy, ulubieniec starych pań i marzenie młodych panien. Żaden jarmark, żaden zjazd, imieniny nie obeszły się bez Prowicza; niezbędny był tam na równi z winem szampańskim i kapelą.
Gospodarzył nietęgo, lecz majątek był piękny, a służba pamiętała rygor dawnych czasów. Właściciel zawsze śpieszył ze zbiorem i sprzętem, a gotówkę wywoził do Warszawy, skąd naturalnie nie wracał i szeląg.
Tam to spotkali się z Bobrowskim, przypomnieli dawne koleżeństwo i Prowicz odwiedzał odyńca, jak go łaskawie przezwał; odwiedzając śmieszył, wyciągał w sąsiedztwo, częściej drwił z niego i drażnił bez końca.
— Ładniem trafił — mruknął do siebie pan Ksawery — prosto w szpony tego paliwody. Nawet mi zasnąć nie da.
Naturalnie Prowicz o wiorstę już wrzeszczał i machał rękami:
— Witam, witam! Co to za wyprawa? Do Ziemi Świętej na krucjatę? Biedna Farfura! Pójdź tu, Orest! Czy się twój pan wściekł? Jakąś ma minę szczególną…
Zatrzymał się przed Ksawerym i patrzał mu impertynencko w oczy, nie racząc wyjąć cygara z ust.
— Już zaczynasz, Prowicz! daj mi spokój! Chcę spać, jeść i wypocząć.
— Mało co ty chcesz! Gadaj od początku. Gdzie jedziesz w ten sposób?
— Na Wołyń! — rzucił na odczepne, wprowadzając klacz do stajni i krzycząc na Żydówkę o owies, by zagłuszyć potok konceptów i zapytań. Uciekł do izby, zgadzając się na jaja i piwo, którym uprzejma gospodyni chciała go uraczyć, lecz i tam znalazł go utrapiony towarzysz.
— Jak to na Wołyń? co to Wołyń? dlaczego Wołyń? — dopytywał się chodząc za nim krok w krok.
— Za wiele pytań naraz — odparł wreszcie zniecierpliwiony Ksawery, zapalając papierosa i rzucając się na pierwszą pustą ławkę. — Jadę, bom wziął spadek po ciotce; bliższe szczegóły znajdziesz tutaj. Ja chcę spać.
Prowicz porwał podany mu urzędowy papier, przeczytał i ukłonił się komicznie.
— Zatem udajesz Jazona, jedziesz po złote Runo do Kolchidy! Strzeż się, by ci jaka Medea nie przybyła do spadku. Oto moje zdanie! Co do snu, to radzę ci dać za wygraną. Wstawaj, upał wypędził ci całą krew z ciała do twarzy, jeszcze dostaniesz apopleksji. Wiesz, że ja tydzień temu byłem w Warszawie.
Przymknięte powieki Jazona podniosły się nagle. Prowicz znalazł słabą strunę i grał na niej.
— Tak — ciągnął dalej, siadając na stole i bawiąc się długimi uszami Oresta — tak, byłem w Warszawie i mam ukłony dla ciebie. Zgadnij od kogo?
Ksawery już siedział na ławie, coś niby uśmiech błysło około jego poważnych ust, wyraz zmęczenia znikł z twarzy.
— Ktoś bardzo piękny — drażnił Prowicz dalej. — No, domyślaj się.
Zamilkł patrząc ze śmiechem na przyjaciela i zanucił przez zęby:
Jaki to chłopiec piękny młody,
Jaka to obok dziewica?…
— Daruję ci ten koncert — przerwał Bobrowski — ja wiem, kto mi przysyła ukłony.
— Ja wiem, ty wiesz, ona wie! Wszystko w porządku. Czekają tam na ciebie.
Ksawery się zamyślił. Bal, muzyka, światło gazu i wśród mnóstwa osób jedna twarzyczka czarnooka. Stał przed nią. Uśmiechnięta figlarnie, nucąc odrywała pąsowy goździk od bukietu przy staniku i pochylona wkładała mu go w klapę fraka. Tylko tyle. Wir walca ich unosił. Kochali się cały karnawał, potem on wyjechał; pąsowy goździk i Prowicz wiedzieli tylko o tym.
— Brednie! — oburzył się pan Ksawery na swe młodzieńcze szaleństwo, pogrzebane od dawna, i na gadulstwo przyjaciela. — Dawajcie jeść!
Gospodyni, wezwana do porządku gromkim tonem rozkazu, przytoczyła się z jajami i piwem.
— Kędy tu na Wołyń? — zapytał.
— Daj pokój tej czarownicy — ofuknął Prowicz — od czegóż ja tu jestem! Mam krewnych w tamtych stronach. Jakże się zowie majątek twej ciotki?
— „Dworzyszcze” podobno czy coś w tym rodzaju.
— Pewnieś się pomylił, bom tej nazwy nigdy nie słyszał. W jakim powiecie?
— A kat go wie! Wszakżeś czytał list.
— Dobrze jesteś poinformowany, nie ma co mówić! Nad Styrem czy nad Horyniem przynajmniej?
— Nie wiem.
— Ślicznie, Ksawerku, w piętkę gonisz, mój chłopcze. Jazonie, Jazonie! jeżeli tak dalej będzie, to musisz się pożegnać z nadzieją ujrzenia Kolchidy. Nie mówię już o Medei, boś tej nie wart, i przeczuwam, że wasz piękny ród wygaśnie bezpotomnie.
— Milczże wreszcie z tą Medeą! Mądry by był ten, co by wynalazł jedną rozsądną myśl w twym mózgu. Zabierasz mi darmo czas.
— Ruszajże więc na Sitkowce do Łęcznego. Jeżeli nie utopisz się na mostach, co ich nie ma, i karku nie skręcisz na groblach z okrąglaków, to marsz lasami Woronieckimi aż po Młyńskie. Znajdziesz tam tęgą, rwącą strugę, stary, dziurawy bajdak i pijaka młynarza, gotowego zawsze dla złotówki topić się z tobą, przeprawiając na drugą stronę. Capisco?*[1]
— Dziękuję. Jeżeli się utopię, przez wdzięczność przyjdę ci się pokłonić w czarnym pokoju, o samej północy.
— Mocno ci będę obowiązany, jeżeli zamiast tej głupiej farsy przywieziesz Medeę do Wysokiej Woli. Słowo daję. Z naszych pań można robić wystawę koczkodanów. Ożeń się, Ksawerku, jak mnie kochasz, a ja ci obiecuję zbałamucić żonę. Cela va te jouetter le sang*[2]. A tak, to postarzejesz przed czasem.
— Co ci znowu po głowie chodzi? Jeżelim się nie ożenił w Warszawie, to basta. Daj pokój bredniom.
— Aha, piękna była Amalka, co? Szkoda ci jej! A tak się rumieni, wspominając ciebie, choć ma pawiana męża, jakby to wczoraj oddawała ci swój goździk i serce.
Ksawery wstał i poszedł płacić do szynkowni. Przyjaciel nie widział jego wyrazu twarzy, choć był dość ciekawy, co myślał skryty mizantrop.
— Jeżeli mu żal owego serca — mruknął sam do siebie — to się do tego nie przyzna. Ladaco, skryty jak trufla.
Mylił się dowcipny pan Prowicz. Bobrowski patrzał na chmury i myślał o deszczu i o pokostach siana w Wysokiej Woli.
Parę nazwisk, zacytowanych przez gadułę przyjaciela, powtarzał sobie ciągle biedny sukcesor podczas tej mozolnej podróży. O południu drugiego dnia dojechał zaledwie do Łęcznego. Tu była granica innego świata. Przed nim leżał kraj pusty, głuchy, zadymiony, bez dróg bitych, poczt, wszelkiej cywilizacji, porznięty śladami wozów dostawiających smołę, potaż lub dziegieć do rzek, pokryty sosnowymi borami, wśród których gdzieniegdzie pocięte tryby i poręby wskazywały, że przedsiębierczy ruch germański i semicki dostał się aż w to pustkowie.
Chłop spytany o drogę, uchylając sukiennej rogatywki odpowiadał: „Prosto”, lecz dla obcego ta wskazówka była dalszym ciągiem labiryntu. Błądził na oślep, kierując się często na dym lub łoskot siekier, nic więc dziwnego, że po czterech dniach takiej włóczęgi, przerywanej noclegami po kurnych chatach lub niechlujnych karczmach, w dymie i brudzie, prawie o głodzie, nawet tak flegmatyczny człowiek, jak pan Ksawery, przeklął wreszcie i ową sukcesję, i kraj, i podróż, i mało brakło, by na powrót nie wrócił. Na domiar nieszczęścia klacz zakulała, Oresta srodze poturbowały pokurcze chłopskie i deszcz ulewny chłostał biednego Jazona.
A Kolchida dotąd egzystowała tylko na urzędowym papierze w kieszeni mokrej, zmiętej, płóciennej kurty smutnego jeźdźca.
Wtem las się rozrzedził, rozbiegł na obie strony drogi i cofnął się wstecz. Gościniec się rozszerzył, dzieląc dwa łany dojrzałego żyta; chłopski wóz, zaprzężony parą wołów, wlókł się po nim leniwie.
— Daleko stąd do Horynia? — spytał Bobrowski drzemiącego wieśniaka.
— Mila — była zwykła stereotypowa odpowiedź.
— Nie znacie „Dworzyszcza”?
— „Dworzyszcze”? a ot przed wami. To już dworskie pola — odparł zagadnięty, podnosząc się na łokciu i końcem kija wskazując gromadę drzew w oddali.
— Bałwan! — mruknął niezbyt grzecznie Ksawery — to pyszne zboże miałoby być starej panny. Nonsens! w jej ogrodzie nie ma tyle kolb kukurydzy, ile tu będzie kóp za parę tygodni.
Tymczasem dwór tajemniczy występował coraz wyraźniej ze wzgórza, panując nad okolicą. Ogród zbiegał aż do samej rzeki — był to Horyń, Ganges Wołynia.
W oddali mieścina jakaś świeciła czerwonymi dachy, baniastymi kopułami cerkwi i smukłą wieżycą kościoła; kraj cały aż do borów ciemnych na horyzoncie falował płowiejącym zbożem, rzeka roiła się kłodami drzewa; szerzej tu było dla płuc, weselej dla oka, raźniej dla duszy.
Pan Ksawery, zapatrzony, dał się kierować instynktowi klaczy, rad był, że się z puszczy wydostał, marzył o noclegu w miasteczkowym zajeździe, o wypoczynku i bliższych wiadomościach z geografii „Dworzyszcza”. Wtem klacz stanęła w miejscu.
Podniósł oczy. Był przed enigmatycznym dworem. Wysoki parkan dębowy, otaczający szczelnie całą posiadłość, kończył się potężną bramą, okutą, głucho zamkniętą. Przez nią wyglądał front domu biały jak cacko, i gąszcz girlandowych róż w pełnym rozkwicie; cisza panowała głęboka, uroczysta a urocza.
— Hej! — krzyknął swym potężnym głosem Bobrowski — hej! jest tam kto?
Ciekawość przemogła wrodzoną dzikość. Siedziba go intrygowała, chciał poznać właściciela, może zajrzeć do wnętrza i wypocząć choćby na białej ławce gankowej. Na chybił trafił postanowił zapytać, czy to nie „Dworzyszcze” czasem.
Za trzecim zaledwie razem wołanie jego odniosło skutek. Ozwał się straszliwy rejwach psów, potem sprawcy tego ukazali się, jak spod ziemi, w postaci dwóch olbrzymich żółtych buldogów, a za cerberami mała, otyła, niemłoda już kobieta wynurzyła swą baniastą figurę zza różanych krzaków i toczyła się ku bramie, podzwaniając pękiem kluczy zawieszonych przy sinym fartuchu u pasa.
— Cóż to za wrzask! — krzyknęła opryskliwie, biorąc się pod bok, jakby występowała w Córce pani Angot. — Czego chcecie?
Jegomość okurzony, na zhasanym koniu, z kulawym psem, ubrany w płócienną kurtkę i zabłocone buty nie zasługiwał, wedle jej zdania, na tytuł pana.
— Czy to jest „Dworzyszcze” panny Heleny Bobrowskiej? — spytał Ksawery grzecznie, uchylając nieco białej swej czapki.
— Ano tak? To i cóż? Mogliście spojrzeć na drogowskaz przy zawrocie, zamiast tu jechać i odrywać ludzi od roboty!
— Więc to istotnie „Dworzyszcze”, ten dwór, pola i łąki? „Dworzyszcze” panny Heleny Bobrowskiej, czyście tego pewni?
Kobieta spojrzała na niego jak na wariata i poczerwieniała, jakby ją ze skóry obdarto.
— Jak to czy wiem? Mogłam wszakże się dowiedzieć, żyjąc tu i służąc nieboszczce pani przez lat dwadzieścia! Wasan pijany czy idiota?
— Ani jedno, ani drugie tymczasem. Otwórzcie mi, moja kobieto, bramę; jestem synowcem waszej zmarłej pani. Od pięciu dni szukam tego „Dworzyszcza” po waszej przeklętej ziemi. Jestem głodny i zmęczony haniebnie! — zawołał wesoło spadkobierca, podjeżdżając pod samą bramę.
— A któż to wam kazał jechać do tej przeklętej ziemi? — zapiszczała przeraźliwym dyszkantem kobieta, nie myśląc wcale o wykonaniu prośby. — Trzeba było zostać, gdzieście byli. Taki z was synowiec mojej świętej pani, jak ze mnie chińska królowa. „Moja kobieto”! widzicie no go! Jak bym nie była Stefania Sobótkowa, żona rządcy, klucznica i apteczkowa, ale jak bym była jakąś włóczęgą spod szatry cygańskiej. „Otwórzcie bramę”! Jeszcze czego! Każdego obdartusa mam puszczać na nasz dziedziniec! Jeszcze nawiezie choroby; karbunkuł grasuje wokoło, a ta szkapa wygląda, jakby zdychać miała! Ruszajże mi zaraz stąd! Nie po to policja popieczętowała wszystkie drzwi mieszkania, żebym je miała otwierać pierwszemu lepszemu. „Moja kobieto, otwórzcie bramę”! — mruczała jeszcze, oddalając się tak szybko, jak jej krótkie nóżki zdołały.
Za nią, poszczekując, pobiegły psy, i u zamkniętej furty Kolchidy został nasz bohater samotny, nie wiedząc czy kląć, czy bramę wysadzać, czy śmiać się.
Ostatnie przemogło. Komizm tej sceny wzruszył nawet jego flegmę. Śmiał się z całego serca, zawracając zawiedzioną Brawurę spod niegościnnej bramy.
Teraz jestem Jazon po formie, monologował jadąc po miasteczku, miałem rozprawę ze smokiem. No, złote runo bezpieczne pod tą strażą; bez pomocy policyjnej nie spocznę na laurach w tym różanym Edenie! Hm, moja ciotka…
Nie miał czasu dalej snuć myśli, bo stał przed domem na rynku, na którego froncie wisiała olbrzymia tablica, szyld naczelnika „stanu”!
Wiele godzin upłynęło, zanim ta powiatowa władza, w zatłuszczonym mundurze i krzywych butach, z czerwonym nosem i pierzem w czuprynie, zrozumiała, czego żądano, i po długich ceregielach, przypominających dość żywo Niebieskie Państwo*[3], wydała potrzebne dokumenta. Sekretarz ze swej strony poty guzdrał się z papierami, aż zobaczył bankowy papierek; potem szło już migiem!
Biedny Ksawery! Oddałby wszystko, co miał, byle się raz uwolnić! Dość powiedzieć, że mrok padał, gdy dosiadał słaniającej się na nogach Brawury. Całą złość swoją, spotęgowaną głodem, sennością i politowaniem nad stanem ulubionej klaczy, zadedykował pani Stefanii Sobótkowej.
— Nikczemna istota — mruczał wlokąc się, jak Don Kiszot, na powrót pod dwór — żeby nie ona, już bym spał, niegłodny, a na formalności byłby czas innego dnia, po wypoczynku. Już ja jej odpłacę pięknym za nadobne! A to szatan! To tylko szczęście, że mnie w tej chwili Prowicz nie widzi; byłbym syt drwin i konceptów do samej śmierci! No, nareszcie znowu ta brama przeklęta! Hej! otwierajcie! Hej!
Tym razem los był dla niego litościwszym.
Zamiast buldogów i cerbera w siwym fartuchu ukazał się człowiek łysy, szczupły i bez słowa wziął w swe ogorzałe ręce podany stemplowany papier.
Przysięgnę, że czytać nie umie! zawyrokował Ksawery po pilnym egzaminie twarzy i postaci nowego urzędnika „Dworzyszcza”.
Człowieczek raczej wyglądał na niemego, bo nic nie mówiąc schował papier w zanadrze i jął otwierać bramę.
— Czy jest tu stajnia? — spytał nowy dziedzic oglądając się wokoło.
Człowiek zamykał bramę na powrót, lecz to pytanie zmusiło go spojrzeć na jeźdźca dość niepochlebnie dla jego inteligencji i otworzyć usta.
— A jakże by stajni nie było, jasny panie.
Stara kurtka i kulawy pies robiły na nim widocznie odwrotne znaczenie niż na pani Sobótkowej.
— Każcie więc zabrać moją klacz i dopatrzeć jej starannie! — rzekł zsiadając „jasny pan”. Tytuł ten uspokoił go ostatecznie; myślał też, że daje mu on prawo wymagać co najmniej wieczerzy!
— Ja sam ją odprowadzę! Jasny pan raczy pofatygować się do domu. Żona moja przyjmie tam tymczasem…
Ksawery, dumny jak po odniesionym zwycięstwie, wkroczył na dziedziniec. Gwizdał z wielką fanfaronadą i obijał prętem główki traw, gdy nagle we drzwiach Edenu ujrzał groźną postać pani Sobótkowej. Tamowała mu przejście swymi arszy—nowymi plecami, nie myśląc wcale o odwrocie.
Musimy wyznać, że nasz bohater nie miał miny zuchwałej i wyzywającej, z jaką podczas drogi wspominał cerbera. Przeciwnie, obejrzał się dość zakłopotany. Ganek ten, wzniesiony nieco, biały, przewiewny, opleciony kwitnącym powojem i dzikiem winem, z widokiem na róże dziedzińca, wydał mu się nagle dostatecznym dla wypoczynku.
Usiadł na białej ławce, zdjął czapkę, otarł spocone czoło, pogładził psa łaszącego się doń, wreszcie dobył cygaro i zapalił. Do gwizdania stracił jakoś animu...
Chomiczki