Kossak Zofia - Trembowla.pdf

(743 KB) Pobierz
Kossak Zofia - Trembowla
ZOFIA KOSSAK
TREMBOWLA
Powieść historyczna
Księgarnia Św. Wojciecha
ROZDZIAŁ I: OBCYMI OCZAMI
Gdy żydek poborca Fiszel, zawsze wszystko pierwszy wiedzący, przyniósł
wiadomość o obiorze marszałka koronnego, hetmana wielkiego, starosty
jaworowskiego Jana Sobieskiego królem - pan Hieronim Kośmiński z Kośmina
zaniemówił ze zdziwienia na chwilę. Po czym, że miał umysł rozważny, daleko w
przyszłość wybiegający, pogładził wąsa i rzekł:
- Ani chybi wojewoda ruski obejmie po nim buławę, a wtedy nie zwoli stacji
w tej okolicy sprawować. O Dęblin mu będzie chodziło.
- Dałby to Bóg - westchnęła jejmość pani Małgorzata.
- Wysoko wyjechał starosta jaworowski, wysoko - ciągnął pan Hieronim nie
bez skrywanej urazy. - A zarzekali się, że Piasta więcej nie obiorą...
- Pan Hetman wojenny mąż - wtrącił nieśmiało imć Pokora, szafarz, famulus i
ekonom w jednej osobie. - Nie będą przy nim Tatary pod Zamość podchodziły jak
łoni...
- A bodaj - stwierdził obojętnie pan Hieronim. Choć miał opinię statysty i
dalekowidza, nie lubił zajmować się sprawami nie obchodzącymi jego powiatu.
 
Lublin, oddzielony puławskimi, żyrzyńskimi, zdał u się wielce odległy, a cóż dopiero
Zamość!
- Wojenny, to pewnie znów na Turka ruszy... - zaniepokoiła się pani
Małgorzata spoglądając z troską w stronę podwórza, skąd dochodziły młode,
ożywione głosy.
- Dalibóg, nie utrzymasz, jejmość, synalków w domu - roześmiał się małżonek
rozumiejąc to spojrzenie. - Jedna pociecha, że hetman (trza już pono mówić
miłościwy pan) nie będzie pospolitaków gnoił przez pół roku, jeno zaraz pogna w
pole.
- Oj, to pospolite ruszenie - westchnęła znów jejmość.
Byłą z usposobienia frasobliwa, wiecznie trwożąca się i niepokojąca. Tym
razem jednak każdy podzielał jej uczucia. Ostatnie pospolite ruszenie, przez
nieboszczyka króla Michała pod Gołąb zwołane, dało się we znaki całej okolicy.
Więcej o nim mówiono niż o najeździe szwedzkim sprzed dwustu lat, potopem
nazywanym.
Wiadomo, że wróg to wróg, wojna to wojna. Nic dobrego od nich nie
uzyszczesz. Ale bodaj że gorsze zło, gdy kilkanaście tysięcy konnych swojaków z
pachołkami i wozami stoi w miejscu przez rok blisko, krzycząc, paradując niby na
okazywaniu, wiecując, pomstując to na hetmanów za królem, to przeciw wszystkim,
pustosząc równocześnie i gładząc całą okolicę. Sprawiedliwie, że zagony tatarskie,
hulające bezkarnie w Zamojszczyźnie, nie poczynały okrutniej. Głodne rajtary i
służba niszczyły wsie, wyciągając ostatniego świniaka z chlewa, ostatnią kokoszkę z
gniazda, ostatnią garść mąki z komory. Tyle że jasyru jak tamci nie brali.
I choć kronikarze powiadali później, że obiór Jana Sobieskiego zwiastowały
wielkie znaki na niebie i ziemi, trudno się może dziwić, iż pan Hieronim Kośmiński
jedną rzecz najważniejszą widział w tym zdarzeniu: wojewoda ruski Jabłonowski,
właściciel sąsiedniego Dęblina, objąwszy porzuconą przez króla buławę nie dozwoli
postoju wojsk w tej okolicy.
- Dałby to Bóg. Każ dać, jejmość, miodu. Wypijemy z pane Pokorą za zdrowie
nowego pana...
- Niderlandczyka też zawołać?
- Tfu! A po co? Rad jestem, gdy go na oczy nie widzę.
Jejmość odeszła szuszcząc kamlotową suknią, dzwoniąc kluczami i
wzdychając z przyzwyczajenia. Pan Pokora siedział cicho na brzeżku ławy jak
 
uosobienie swego nazwiska, a pan Hieronim zamyślił się głęboko, aż sapał z
przejęcia. Nad nagłym zgonem nieboszczyka Michała (gadają, że z przejedzenia
żołądek się w nim odwrócił) i nowym obiorem. Na poprzedniej elekcji dziedzic
kośmiński był obecny. Wypadało być obecnym i na tej. Salus Reipublicae suprema
lex! Cóż, kiedy właśnie przyszły sianokosy! Jakże siana poniechać? Główna to
podstawa majątku, a spuścić się nie ma na kogo. Synowie wartogłowy, a Pokora
poczciwiec, ech! nie dopilnuje niczego.
Na tamtej elekcji imć pan Hieronim nie żałował głosu. Wraz z sąsiadami
gardłował zaciekle przeciw „Kondysowi”, a za Karolem Lotaryńskim. Dlaczego
głosował tak, a nie przeciwnie, trudno byłoby mu powiedzieć, zarówno bowiem
Francuzi jak Niemce byli mu jednako nieznani. Potem dał się przekonać bez trudu i
wraz z innymi krzyczał: „Niech żyje Piast!” na cześć niezdarzonego Michała. Cały
powiat popił zdrowo przy tej okazji, służba odwoziła panów leżących pokotem na
ziemi i pan Hieronim oprzytomniawszy wspominał mile tę dobrą, ogólną chęć,
życzliwą myśl ku nowemu królowi, gotów przysięgać, że nie masz jak pan swojej
krwi. Wrychle poniesione klęski i pokój buczacki niewiele go poruszyły. Dopiero
pospolite ruszenie gołąbskie otrzeźwiło z zapału. Ozeźlony, krzyczał wraz z panem
Czarnieckim (bratankiem owego wielkiego, zmarłego), że Piasta zarówno jak
Francuza trza raz na zawsze wykluczyć od tronu.
Aż tu patrzajcie, znów wybrano Piasta... No, no... Gdyby pan Hieronim
pojechał na elekcję, może by się to nie zdarzyło. Jeden światły głos wiele nieraz
znaczy. Przez sianokosy zaniedbał sprawy publiczne... Dalibóg!
Pani Małgorzata wracała niosąc gąsiorek i szklanice. Za nią postępował
nieśmiało najstarszy z pana Hieronimowej progenitury Wicek, rosły chłop w
spłowiałym i przyciasnym ojcowym lejbiku.
- Zwołałam Wicka - zsepnęła jejmość usprawiedliwiająco.
- To i dobrze. Niech się napije... Na zdrowie króla jegomości! Z pełnego!
- Na zdrowie!
Wychylili do dna. Pan Hieronim z rozmachem, imć Pokora wolniutko, by jak
najdłużej radować przełyk doskonałym smakiem nektaru.
- Coś acan tak poczerwieniał? - zwrócił się dziedzic do syna.
- Ja, miłościwy panie ojcze dobrodzieju?... Ja?...
- Ty. Miodu nie potrafisz wypić? Wstyd mi acan czynisz.
- To nie przez miód... to...
 
Bąkał strapiony, związany własną nieśmiałością, nie wiedzący, jak wyrazić
przepełniające go uczucia. Posłyszawszy o obiorze króla, skrył się za stodołę i płakał.
Z radości. Toć wszędzie mówiono o hetmanie i jego tureckich przewagach.
Zostawszy królem, powoła ani chybi wszystkich pod broń. On, Wicek Kośmiński,
wyrwie się nareszcie z domu, zobaczy prawdziwych rycerzy, prawdziwą wijaczkę...
Od dawna paliło go pragnienie wyfrunięcia z ojcowego ciasnego gniazda,
ruszenia w świat za otaczające wieńcem lasy. Pragnienie dotychczas
nieurzeczywistnione. Na to, by zaciągnąć się do pancernych, a bodaj petyhorców,
fortuna pana ojcowa nie wystarczała. Stał więc z pospolitakami pod Gołębiem i
rozczarował się do tego rodzaju wojowania gruntownie. A w domu wytrzymać już nie
mógł, tak go w świat rwało. Nie on jeden. Młodsi o dwa lata bliźniacy Oleś i Kostek
dreptali również niecierpliwie w miejscu, jak młody koń trzymany w zbyt szczupłej
gródzi, i tylko patrzyli, jakby ruszyć, ale dokąd?... Owoż, może się teraz droga
otworzy...
Coraz bardziej zmieszany, pokłonił się nisko ojcu, otarł wierzchem dłoni usta i
uciekł do ogrodu nad rzekę.
Dwór, gospodarskie obejście i śliwnik leżały w pętli utworzonej przez rzekę
Wieprzę, grymaśnie i kręto płynącą skroś równiny. Za rzeką czerniały lasy dębińskie,
głębokie, rozległe, do Jabłonowskich należące. Na tle lasu, tuż nad rzeką, bielał
wysoko na górze położony folwark klasztorny Wymysłów, po czym znów następował
las aż do Bobrownik, gdzie był bród na rzece. Niegdyś znajdowały się tu liczne
bobrowe żeremia, dawno jednak wyniszczyło je niedbalstwo podstarościch.
Przypisywano wytępienie bobrów Szwedom, ale było to wierutne łgarstwo. Jeszcze
prze szwedzkim najazdem nie znalazłbyś ni jednego bobra.
Po drugiej stronie zamykały widnokrąg lasy puławskie, żyrzyńskie i własny
niewielki, ale piękny, bogaty w zwierzynę las kośmiński. Pan Hieronim mógł
polować z ogarami dowoli na swoim i to była jedyna przyjemność młodych
Kośmińszczaków. W mokrych olszynach wylegiwali się dziki, nad szerokimi łęgami
ciągnęły wiosną słonki, a latem w mokradłach aż huczało od głosów wodnego
ptactwa.
Mimo obfitości lasów okolica była ludna, gęsto zarzucona wsiami. O ćwierć
mili od Kośmina leżały Strzyżowice. U wejścia do wsi stała kapliczka bardzo
starożytna, w której figurę porąbali Szwedzi. Ludzie bali się jej ruszyć ni inną
zastąpić, i zrąbany Jezus stał kaleki, patrząc jakby z zamyśleniem na własne ramiona i
 
dłonie odcięte, złożone u swoich stóp. Niedaleko Strzyżowic leżała Parafianka,
własność gołąbskiego proboszcza. Bo parafia znajdowała się w odległym o dobre
dwie mile Gołębiu.
Z dala, aż zza Wisły, widać było wyniosłą, wspaniałą gołębiowską kolegiatę.
Tamtędy też przechodził królewski gościniec wiodący z Lublina do Warszawy.
Zwano go tak szumnie królewskim, bo był szeroki i gdzieniegdzie okopany rowami,
po prawdzie jednak błoto lub piach zalegało jego nawierzchnię tak samo jak każdą
zwykłą polną drogę. Po obu stronach gościńca leżały kolejno szerokie błonia,
łęczyny, na koniec suche piaski porosłe rzadkim, karłowatym jałowcem. Doskonałe
miejsce do obozowania, toteż na tych błoniach rozkładali się chętnie pospolitacy,
zawiązywano konfederacje, a nierzadko toczyły się bitwy. Ostatnia byłą ze
Szwedami. Pastuchy, pasące wśród jałowców chude gromadzkie bydło, znajdowały
nieraz rajtarskie pasy, zardzewiałe hełmy i czerepy pocisków. Mawiali wtedy: „To z
czasów starszego pana Czarnieckiego”. Nazywali go starszym dla odróżnienia od
bratanka, też Stefana, wielkiego krzykacza i tchórza.
Sam dwór kośmiński, chroniony z trzech stron rzeką, z czwartej częstokołem,
nie był warowny; drewniany, szeroki, rozłożysty, o niezmiernie wysokim,
czworokątnym niby namiot dachu. W samym środku domu, między dwoma
ogromnymi kominami znajdował się sklepiony murowaniec, ciemna, niska izba
stanowiąca skarbiec, skrytkę, a zarazem podtrzymanie wiązania dachu. Do był
bowiem zbyt szeroki, by belki sięgnęły od węgła do węgła, przeto końce siestrzanów
wspierały promienisto na sklepieniu murowańca. Z ciemnej izby było zejście do
loszku, od którego klucza pan Hieronim nierad powierzał nikomu. Za dworem
ciągnęły się grzędy ziół, sadek i śliwnik schodzące aż na brzegi rzeki.
Rzeką od wczesnej wiosny do jesieni sunęły tratwy, czyli „pasy” z drzewem,
płynące Wieprzą do Wisły, Wisłą do Gdańska. Co rok wiedli je ci sami oryle.
Poznawali ludzi stojących na brzegu i pokrzykiwali ku nim przyjacielsko. Na wieczór
spuszczali w wodę prostopadle ociężale pale, zwane śrykami, podnosili stery,
„drygawki”, i nawoływali się rozgłośnie, a głos szedł daleko po rosie. Potem rozpalali
na tratwach ogniska, które w ciemności błyszczały jak gwiazdy. W czasie takiego
postoju można było przechodzić rzekę wygodnie po nieruchomym pomoście tratw
suchą nogą. Gdy synowie kośmińskiego dziedzica byli młodsi, stanowiło to dla nich
nieustającą radość. Zbiegali wczesnym rankiem na połyskujące od rosy drzewo i z
żalem schodzili, gdy oryle wyciągali śryki. Czasem płynęli do najbliższego zakrętu,
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin