Krechowiecki Adam - O tron. Powieść historyczna z XVII. wieku.doc

(3646 KB) Pobierz

 

Adam Krechowiecki

O TRON

POWIEŚĆ HISTORYCZNA Z XVII. WIEKU

 

Część pierwsza:

OSTATNI DYNASTA

 

 

I.

ŁYSZCZYŃSCY.

 

Nie było na Litwie wpośród ziemian nikogo, któryby się większem uważaniem cieszył i większą powagę miał, jak pan sędzia brzeski, Michał Łyszczyński. Słowo jego ważyło jak wyrok.

Za młodu rycerz dzielny, potem na roli osiadł i ożeniwszy się godnie, pracą i zapobiegliwością przymnażał darów bożych. Dziedziczną włość jego, Markowszczyznę, długo też wszelakie oszczędzały klęski. Nigdy tam ani posuchy, ani deszczów zbyt nagłych, ani gradów, ani pożarów, ani pomoru na bydło nie bywało, że pośród lasów białostockich a pól żyznych rozkwitała Markowszczyzna owa niby gaj cudowny, pełny bzów, jaśminów i róż, własną ręką imćp. sędziego sadzonych.

Po bożemu miłował też pan sędzia małżonkę swą, chociaż afektu tego nie okazywał. Dla siebie i dla innych surowym był, a miał naturę zamkniętą w sobie , która w delikatnych czułościach rozpra

szać się nie umiała. Niewesoły też musiał być z nim żywot, pędzony w poważnem milczeniu, a tak urządzony, jak reguła zakonna.

Nie skarżyła się wprawdzie nigdy na to pani sędzina, ale znać było, że na jej śliczną, białą, wypieszczoną twarz, na jej smukłą a jak trzcina wiotką postać, ta surowość i powaga rzucały cień i przygnębiały.

Synów — a było ich dwóch — nie dał jej chować pan sędzia, lecz skoro tylko nieco podrośli, oddał ich pod dozór zaufanego sługi, niegdyś towarzysza swego w wyprawach rycerskich, który rządy Markowszczyny sprawował, a równie surowym i nieugiętym był jak pan jego. Zwał się Patej, a szlachcic był mocny okrutnie, tej zaś mocy jego najczęściej doświadczał na sobie młodszy z synów pana sędziego, Kazimierz, który objawiał naturę zaciętą i hardą. Jeżeli nie słowem, to bunt swój wewnętrzny objawiał spojrzeniem, a imćp. Patej i za spojrzenia bił.

Starszy Witold miał zaś łagodną naturę matki; ulegał w milczeniu i ochotniej, przeto go imćp. Patej oszczędzał, jeno od czasu do czasu dyscypliną śmignął, aby, jak mówił, przypomnieć, iż w doczesnym żywocie zawsze cierpienia są.

Za to najmłodszą córkę, Maruchnę, oddał pan sędzia wyłącznie matce, która też całą swoją w duszy zamkniętą i gnębioną miłość na tę dziecinę zlała. Była to miłość, jak gdyby rozpaczliwa, unie

             

               

 

 

  

 

             

 

 

sień, pieszczot a łez pełna, nie znająca granic. Dziecko, chorowite zrazu, zabijało matkę, która wszelkim kaprysom ukochanej Maruchny dogadzała, z uszczerbkiem sił, po całych nocach przy niej czuwając.

Ale i pan sędzia wobec tego dziecka tracił swą surowość. Patrzył na nią innemi, rozpromienionemi oczyma, a nawet, co się nigdy nie zdarzało, słysząc jej szczebiotanie, uśmiechał się.

Widząc jednak, jako małżonka jego, zdawna już niemocna, niknie w oczach, raz wpadł w gniew srogi, zaczął karcić owo rozpieszczanie zbyteczne i wreszcie rzekł krótko:

— Odbiorę!

A ta groźba podziałała na matkę jak grom. Odtąd kryła się z pieszczotami swemi, żyjąc w ciągłym lęku, niepewna jutra, gotując się do rozpaczliwej obrony.

Lecz do obrony tej sił nie stało. Jednej nocy usłyszano głośny płacz, a potem krzyk Maruchny, i znaleziono matkę omdlałą przy jej łóżeczku, trzymającą w objęciach przerażoną dziecinę.

W kilka dni potem pani sędzina zamknęła oczy na wieki,. A konając, raz pierwszy i ostatni zdobyła się na odwagę i do małżonka, który stał nad jej łożem ponury i zgnębiony, szepnęła głosem cichym jak dalekie echo:

— Błagam was, panie, dla Maruchny miejcie serce...

             

               

 

 

  

 

             

 

 

On zaś pochylił się nad nią i rzekł:

— Przysięgam...

Na jej usta wybiegł uśmiech, bo słowu małżonka święcie wierzyła, rozpromienił twarz i przywrzał na niej, schwycony śmiercią, że wyglądała po raz pierwszy — szczęśliwa...

Wiele lat od tej śmierci minęło, a pan sędzia sumiennie dochowywał przysięgi. Nie umiał pieścić jak matka, ale w niczem nie krępował Maruchny, która rosła jak różyczka polna, swobodna i wesoła.

Z czasem też i synowie nieco odzyskali wolności i wyszli z pod władzy imćp. Pateja. Witold rycerskiemu oddał się rzemiosłu i w chorągwi pancernej Paca, wojewody trockiego, służył. Kazimierz zaś oddany był do kolegium . Jezuitów w Wilnie, kędy do nauk przykładać się począł z niezwyczajną gorliwością i zapałem. Wydawało mu się, iż jest w raju, tak mu niewola w domu rodzicielskim i surowość Pateja stała się nieznośną. Ze strachem myślał, iż mu przyjdzie kiedy do Markowszczyzny i do dawnego żywota powrócić, to też po dwóch latach oświadczył przełożonym, jako służbie bożej i zakonnej poświęcić się pragnie.

Ucieszyli się tem wielce ojcowie, gdyż widzieli w Kazimierzu niezwykłe zdolności i piękną wymowę, którą zwłaszcza w urządzanych dysputach i certaminach objawiał. Zaraz przeto zawiadomiono sędziego, jako Kazimierz wzgardzić chce życiem światowem i regułę przyjąć zakonną.

             

               

 

 

  

 

             

 

 

Nie w smak to poszło sędziemu, ile że wcale inne względem tego syna miał zamiary. Słysząc o jego zdolnościach i wymowie, powziął postanowienie, iżby go dalej w służbie na dworach pańskich i zagranicą kształcić, a do wyższych utorować drogę godności. W tym celu umówił się już był nawet z Krzysztofem Pacem, naówczas chorążym W. Ks. Litewskiego, który po zagranicznych krajach częste podróże odbywał, iżby go z sobą, jako dworzanina swego, wziął.

Z domem Paców imćp. sędzia w dawnej był zażyłości, gdyż za młodu lat wiele na dworze podkanclerzego Paca przebył i z nim razem nawet pierwszą wyprawę rycerską pod Smoleńsk odbywał. Spodziewał się tedy pan sędzia, że dla syna jego opieka Paców będzie dobra a skuteczna, gdyż podówczas nie było nad nich znaczniejszych panów na Litwie.

Bardzo tedy niemile postanowieniem Kazimierza dotknięty, wnet pojechał do Wilna, ale tu nic się już uczynić nie dało. Ojcowie Jezuici, prowadząc wówczas zaciętą z kacerzami walkę, mocno o to dbać musieli, iżby róść w siły młode a dzielne, iżby mieć umysły zdolne i w nauce biegłe, a usta wymowne ku obronie. Nie chcieli tedy za nic wypuścić Kazimierza, a O. Prowincyał surowo nawet zgromił sędziego, iż się woli bożej i wyraźnemu powołaniu przeciwić chce.

Powołanie to z początku iście prawdziwem być

             

               

 

 

  

 

             

 

 

się zdawało. Gdy sędzia nic nie wskórawszy, odjechał, Kazimierz, który srodze się lękał, iż rodzic do powrotu zniewolić go potrafi i znowu pod swoją surową ujmie władzę, uczuł tak wielkie rozradowanie w duszy, że z podwojoną żarliwością do nauki i wypełniania obowiązków służby zakonnej się zabrał. Po roku otrzymał mniejsze święcenia, a tak był biegły w naukach i tak w wierze żarliwy, iż już nawet w większych dysputacyach z kacerzami udział brał, a na ulicach i przedmieściach nauki dawał ludowi, który do wymownego a młodego kaznodziei ochotnie się garnął.

Chwalono też powszechnie w klasztorze Kazimierza, a wróżono, jako kiedyś Skardze dorówna. On zaś czuł owe pochwały w okół siebie i im bardziej w domu rodzicielskim poniżonym i skrępowanym bywał, tem więcej teraz miał zadowolenia i rósł w przekonaniu o sobie.

Jednym ze starszych podówczas w klasztorze był O. Jędrzej Przygodzki, człek w leciech podeszły a w sprawach zakonnych i duchownych doświadczony. On też od początku przypatrując się pilnie Kazimierzowi, jakkolwiek przyznawał mu wielką w naukach gorliwość i niepospolite zdolności, z pewną wszakże nieufnością o nim się wyrażał. A raz, gdy usłyszał, jako Kazimierz z niezmierną zapalczywością w czasie certaminów sobotnich przeciw błędom kacerskim występował, rzekł mu poważnie:

             

               

 

 

  

 

             

 

 

— Lękam się, iżbyś sam w tym ogniu zapalczywości nie spłonął. Proś Boga, aby ci dał łaskę miłości i pokory, bez których wszystko niczem jest...

Kazimierz nie odrzekł nic, lecz odwykły od zarzutów a pochwałami psuty, powziął niechęć do tego starca, który nauki mu dawał. Czuł ich trafność i to go najwięcej bolało.

Tymczasem w Markowszczyznie smutek panował wielki.

Gdy w r. p. ,  Szwedzi Wielkopolskę zajmowali, młody Witold Łyszczyński przy boku Grudzińskiego, wojewody kaliskiego, walcząc, w utarczce pod Piłą w bok od kuli srogą ranę poniósł, a i nogę prawą szpetnie miał nadwerężoną, iż ledwie żywy przywlókł się w jesieni do ojcowskiego domu, na długo do wojowania niezdolny.

Towarzyszył mu w tym powrocie wielce urodziwy młodzian, imćp. Stanisław Szczenicki, który czas jakiś w obozie z nim razem przebywał, a z owej krwawej okazyi wyszedłszy bez szwanku, troskliwą pieczą rannego otoczył.

— Jużbyście — mówił Witold — nie ujrzeli mnie tutaj, gdyby nie on, Stanisław. Gdym w malignie bezprzytomny leżał, on czuwał nademną dzień i noc, rany opatrywał, doktorów różnych sprowadzał i leki sporządzał. Życie mi ocalił.

Pan sędzia, który na widok rannego i schorzałego syna zapominał surowości swej, do głębi

             

               

 

 

  

 

             

 

 

poruszony, dziękował owemu Szczenickiemu z wylaniem i inwitował, iżby w Markowszczyznie dłuższy czas po trudach obozowych wypoczął.

Witold tymczasem siła opowiadał stroskanemu rodzicowi o tem co się działo; mówił o zdradzie Radziejowskiego i haniebnym postępku książęcia Bogusława Radziwiłła, który z elektorem brandenburskim sprzągł się i ze Szwedem przeciw swoim walczył, a nawet pono z Kozakami na szkodę ojczyzny miał zmowę.

Słuchając, sędzia brzeski czuł, jako mu się dusza rozrywa i sam nie wiedział nad czem bardziej biadać, czy nad pierworodnym swoim i jego srogiemi rany, czy też nad niedolą Rzeczypospolitej, która w czas najwyższej potęgi rodziła niegodnych synów, prowadzących ją w przepaść zatracenia.

A jeszcze jedną i nie mniejszą miał troskę pan sędzia. Nie mógł dotąd przeboleć, iż Kazimierz nie chciał iść tą drogą, którą on mu wskazywał, aliści Maruchna poczęła przyczyniać mu coraz więcej smutku.

Dla tej jedynaczki swojej, wobec której twarde serce pana sędziego całkowicie miękło, nie miał on dość myśli w głowie i dość życzeń w duszy, iżby jej jak najpiękniejszą wymarzyć przyszłość.

Cudowna bo to była dziewucha, zgrabniutka a zwinna i wesoła jak ptaszę. Włosy miała bujne a jasne, oczy zaś ciemne i duże, których spojrzę

             

               

 

 

  

 

             

 

 

nie było jak promień słoneczny; usta malutkie a często rozchylające się rozkosznym uśmiechem.

Wszystko też w Markowszczyznie ulegało woli Maruchny, której zachcenia nieraz granic nie miały. Nie opierał się też im nigdy pan sędzia, czy to przez pamięć na ową przysięgę, złożoną niegdyś małżonce, czy też może i dlatego, że jego surowość z wiekiem osłabła, że czując się opuszczonym i samotnym, do tej jasnowłosej dzieciny sercem lgnął, niczego odmówić jej nie umiał a dogadzaniem psuł.

Krępowane przez długie lata i surowością pokrywane uczucia, tak teraz, jak gdyby mszcząc się, w sercu sędziego wezbrały, że już ich w karby ująć nie zdołał.

Gdy Witold rannym powrócił z wyprawy, Maruchna liczyć mogła siedmnaście wiosen, a wyglądała na dwadzieścia, tak wyrosła i rozwinęła się pięknie. Objawiał się też w niej charakter jakby nie niewieści, cale do wynurzeń nie skłonny, odwagi a nawet zuchwalstwa pełen, krnąbrny i zacięty.

Była tam wprawdzie do opieki, towarzystwa i nauki przydana Maruchnie krewna nieboszczki sędziny, panna Krystyna Wrzeszczówna, ciwunówna wiłkomierska, lecz była to osoba wielce łagodna i w leciech już podeszłych, która słuch miała tępy i wzrok osłabiony, na przekór zaś swemu nazwisku mówiła tak cicho, iż Maruchna, napominana

             

               

 

 

  

 

             

 

 

za nieposłuszeństwo, śmiała się tylko, twierdząc, jako rozkazów ciotki Krysty nie dosłyszała.

Panna Krystyna zaś, naglona przez sędziego do ściślejszego nad dorastającą dziewczyną nadzoru, tłómaczyła się, iż na upór Maruchny niema w swej apteczce lekarstwa, wszelkie zaś obawy uśmierzała wiarą w opiekę boską.

— Niech Waszmość będzie spokojny — szeptała drżącym głosem — Pan Bóg wszechmogący jest i wszechwiedzący, on tę śliczną dzieweczkę od wszystkiego złego ustrzeże, o co ja go codziennie w niegodnych modlitwach błagam. Ona zresztą sama większy rozum ma; niż ja i niż, za pozwoleniem, Waszmość...

Słysząc pochwały Maruchny, pan sędzia wnet się rozpromieniał i chrząkał głośno, jako zwykł był czynić, gdy mu co miłego zwiastowano.

— Już to przyznać trzeba — potakiwał — że rozum ma niebywały...

Miała też rzeczywiście Maruchna takie słowa swoje i zdania, które nietylko śmiałością, lecz i trafnością zadziwiały, a nie wiedzieć skąd brały się w główce dziewczęcia.

W zwyczaj było weszło, że Maruchna, gdy ciotka Krysta nadążyć nie mogła, sama jedna puszczała się na dalsze wycieczki po lasach i gajach Markowszczyznę otaczających.

Często też dosiadała konia i pędziła jak wichr, którego nie dognać. Martwiło to niemało sędziego,

             

               

 

 

  

 

             

 

 

tedy raz począł jej przedstawiać, iż nie przystoi dorosłej dziewczynie taka swoboda.

Mówił łagodnie, lecz Maruchna, którą wszelkie przeciwieństwo drażniło, wnet się oburzyła, w tem oburzeniu przecudna. Podniosła rozpłomienioną twarzyczkę do góry, zmarszczyła brwi nad ciemnemi oczyma, które miały odblaski złote, i tupnęła nóżką:

— A co taka dziewucha warta — zawołała hardo — co opieki ciągłej potrzebuje i sama obronić się nie potrafi!

Pan sędzia gniewać się chciał, ale zapatrzony w śliczną twarzyczkę swej jedynaczki, słów jakoś zapomniał a w duchu mówił:

— Prawda! rycerskie dziecko... przecie pierza drzeć za piecem, ani kądzieli prząść nie będzie... Zuch jest i rozum ma!

Wkrótce jednak zdarzył się wypadek, który o mało na całe życie Maruchny wpływu nie wywarł.

Raz w południe, w dzień letni i skwarny, było to jeszcze przed powrotem Witolda, nie opowiadając się, jak zwykle, nikomu, dosiadła ona konia i pogoniła w świat. Koń był młody i dobrze nie ujeżdżony; przeciwił się i płoszył, ale Maruchna, tym oporem jeszcze zachęcona, smagała go biczykiem i pędziła.

Naraz wierzchowiec, zląkłszy się kłody drzewa, leżącej na drodze, skoczył w bok, dęba stanął,

             

               

 

 

  

 

             

 

 

a nie zdoławszy z siebie zrzucić Maruchny, która wprawnym była jeźdzcem, unosić począł.

Z początku ona śmiała się radośnie; szalona jazda przez pola sprawiała jej wielkie ukontentowanie. Lecz niebawem lęk ją ogarnął. Koń oszalały, targając wędzidło i rzucając się na wsze strony, pędził coraz gwałtowniej; przesadzał rowy i płoty. Maruchnie tchu w piersiach zabrakło i siły w dłoni; czuła, jako moment jest bliski, gdy całkowicie osłabnie. A koń, minąwszy wieś Niewodnicę, pędził wprost w las gęsty, kędy jeźdźca i rozhukanego konia jeśli nie śmierć, to niechybne kalectwo czekało. Ludzie, pracujący w polu, usiłowali zatrzymać rumaka, ale ten krzykiem ich i pogonią jeszcze bardziej spłoszony, coraz gwałtowniej pędził. Było widocznem, iż już się nie wstrzyma w swym szale, chyba łeb sobie o drzewo roztrzaska, ale i jeźdźca ubije.

Wtem, naprzeciw z lasu wybiegł młodzian z kilkoma wieśniakami. Zaszli mu tak niespodzianie i tak szybko drogę, że wierzchowiec na zadnich nogach się wspiął i pianą na wszystkie strony rzucając, rżąc a parskając, cały drżący, przystanął.

Maruchna z włosy rozwianymi, omdlała, zsunęła się w objęcia owego młodziana.

Był to itnćp. Jan Brzoska, najbliższy Markowszczyzny sąsiad, z Niewodnicy kościelnej, znający Maruchnę od dziecka i patrzący na nią zawsze

             

               

 

 

  

 

             

 

 

pożądliwem okiem. Ale pan sędzia nierad go vi siebie przyjmował i wyraźną okazywał mu niechęć, więc Brzoska rzadko do pięknej dziewczyny zbliżyć się mógł, tembardziej, że i Maruchna żadnej do niego nie okazywała skłonności. Lękała się go, gdyż nieraz słyszała, jak rodzic mówił, iż Brzoskowie to pieniaczy ród, którego unikać należało.

Rzeczywiście w tej Niewodnicy kościelnej, kędy kilku było właścicieli, walka trwała nieustanna. Procesowano się zaciekle to o miedzę, to o płot, to o szkody w polu, to o chudobę, a w tych procesach nietylko nikły resztki fortuny, lecz wyradzała się dzika zaciekłość, która doprowadzała nieraz do gwałtów i krzywdy ludzkiej.Ów Jan Brzoska, wcześnie pozostawiony przez rodziców sierotą, prowadził dalej odziedziczoną tradycyę i ze wszystkimi sąsiadami spóry miał, a gdy przegrał, lubił mścić się i różne na to wynajdował sposoby. To zaś pieniactwo i zaciekłość mściwa sprawiły, iż ów Brzoska, chociaż młody, gdyż zaledwie parę lat więcej od Maruchuy liczył, wyglądał niemal staro. Twarz miał śniadą a chudą i namiętną, na której paliły się oczki małe, biegające a przenikliwe.

Po raz pierwszy przyjął go pan sędzia serdecznie i dziękował z wylaniem, gdy on mu Maruchnę osłabłą i przerażoną po owym wypadku do dom odprowadził. Odtąd też Brzoska nie zasypiał sprawy. Że zaś układnym był i wszystko

             

               

 

 

  

 

             

 

 

co chciał snadnie udać umiał, w krótkim czasie potrafił poprawić mniemanie o sobie. Utyskiwał na owe procesy, które odziedziczył; zaręczał, że ich zaniechać pragnie, że jest człek spokojny i ciszy pragnący i tak to pięknie przedstawić potrafił, że pan sędzia coraz bardziej zajmować się nim począł, a wreszcie chcąc się mu wywdzięczyć, pomoc sąsiedzką dla wydzwignięcia z ruiny ofiarował, pod warunkiem zaniechania procesów.

Ale pan Brzoska grzecznie odmówił i pochyliwszy się do kolan sędziego, a spoglądając chciwie na Maruchuę, odparł:

— Nie takiego ja z ręki waszej, mości sędzio, spodziewam się dobrodziejstwa i nie takiej łaski...

Ale sędzia, domyślając się o czem chciał mówić Brzoska, w czas przerwał:

— Za młody waćpan jesteś... za młody... a i Maruchnie jeszcze nie czas. Obaczym kiedyś...

Tedy pan Brzoska, rad i z tej nadziei, nie naglił, a czuł, że zręcznem odmówieniem pieniężnej pomocy, urósł jeszcze w oczach rodzica pięknej Maruchuy.

Ona zaś śmiała się z niego zalotnie, lecz bez niechęci, mówiąc:

— Kiedybo waćpan masz oczy jak świdry... Miej inne!...

— Będą piękniejsze — zaręczał Brzoska — gdy się na ciebie, Maryś, ciągle patrzeć będą mogły...

I tak często śmieli się oboje gwarząc. Aż na

             

               

 

 

  

 

             

 

 

gle śmiechy i rozmowy ustały, gdy przybył Witold z owym Szczenickim.

Od razu Maruchnie podobał się wielce urodziwy młodzian, bo nietylko piękny był, lecz wesół, w rozmaitych zabawach obrotny, a umiał opowiadać bardzo ozdobnie.

Opowiadał jej też dziwy, gdy sędzia nie słyszał, o wspaniałościach birżańskiego dworu, o Kiejdanach a nawet Królewcu, dokąd raz z książęciem Bogusławem Radziwiłłem jeździł.

A Maruchna z oczyma szeroko otwartemi piła jego słowa, całą duszą zasłuchana, dziwując się, iż na świecie mogą takie wspaniałości być, gdy ona nic prócz Markowszczyzuy tej, lasów a jarów, w swem życiu nie widziała.

Przeszło niedziel parę i więcej, a pan Szczenicki tak sobie w Markowszczyznie żył, jak gdyby się tu urodził i tu umierać myślał. Sędzia jednak z coraz większą nieufnością na przybysza patrzył, coraz bardziej z jego rozmów z Maruchna nieukontentowany. Raz go też zagadnął:

— Co też waćpan in puncto spraw publicznych mniemasz? Szpetne dochodzą wiadomości... Przyjdzieli nam w niewolę szwedzką iść? Zdradą zajął Szwed Wielkopolskę, a teraz pono Radziwiłłowie Litwę mu darować chcą i już się z nim zmówili. Książę Dwóch Mostów, który się królem szwedzkim być mieni, Karol Gustaw, po Warszawie, na Kraków chęć ma, jeno mu tam ojciec

             

               

 

 

  

 

             

 

 

Czarniecki bruździ, i starej naszej stolicy ugryść nie daje... Na Waćpana miejscu jabym tam szedł ku pomocy... gdyż rąk młodych a dzielnych coraz mniej...

A na to Szczenicki żywo się poruszył i lekceważąco odparł:

— Marna robota! Rozum mieli Wielkopolanie i Radziwiłłowie, iż tak uczynili. Abo nam ze Szwedem źle będzie? Bogdaj lepiej niż z malowanym królem — peregrynantem, którym Marya Ludwika rządzi jako chce...

Pan sędzia żachnął się w oburzeniu. Już przedtem nie uszło jego baczności, jako Szczenicki różne podejrzane stosunki miał. Przybywali do niego nieznani ludzie, z którymi on konferencye jakoweś odprawiał, a potem na kilka dni nieraz pod rozmaitymi pozorami wyjeżdżał.

Na ostatnie tedy słowa Szczenickiego pan sędzia z gniewem już odparł:

— A jakież to waćpan horrenda prawisz, aż uszy więdną! Niech tam sobie Radziwiłły frymarczą Rzeczypospolitą i układy czynią, — szlachcicowi tego nie wolno! A coś waść rzekł o królu i królowej, to istne kłamstwo... Mam ja w Krakowie krewniaka, dzielnego rycerza Krzysztofa Wąsowicza, który wiernym towarzyszem Czarnieckiego jest. Otóż od owego Wąsowicza, przez jednego powracającego stamtąd żołnierza, otrzymałem relacyę. O królowej, jej dzielności a ofiarnym

             

               

 

 

  

 

             

 

 

animuszu opowiada on cuda. Wszystkie swoje pieniądze i klejnoty ofiarowała ku obronie, własnym zapałem zagrzewając rycerzy. Gromadzą się wkoło niej...

Szczenicki uśmiechał się złośliwie:

— Mało ich jest! — wtrącił.

— Mało! — powtórzył Łyszczynski, chwiejąc głową — albowiem dobrych a dzielnych zawsze mniej... To mi więc tembardziej dziw, iż waćpan liczby ich nie pomnożysz...

Szczenicki głowę pochylił. Miarkował gniew, który w nim wrzał, i jeno przez zęby mruknął:

— Ano, może pójdę... Jeno nie wiem, żalibym już kogo tam zastał. Mówią bowiem, że król z dzielną swą małżonką na Szląsk uchodzi, a Czarniecki długo się nie utrzyma...

Na razie na tem się skończyło, ale pan sędzia coraz bardziej zaniepokojony, już się z odrazą swoją ku Szczenickiemu nie taił, a raz rzekł do Witolda:

— A toś mi, synu, pod szlachecką strzechę pono djabła sprowadził... Dałby jeno Bóg, iżby tu jakich szpetnych po sobie śladów nie zostawił...

Witold zaś, który, jakkolwiek ciągle schorzały i zaledwie o kulach chodzący, baczne również na wszystko miał oko, także był już dawnego przyjaciela swego niepewny i o złe podejrzywał go zamiary. Przypominał sobie, iż w owej nieszczęsnej utarczce pod Piłą, żołnierze przez kogoś pod

             

               

 

 

  

 

             

 

 

mówieni bić się pod Grudzińskim nie chcieli, a nazajutrz już wojewoda Opaliński wraz z Grudzińskim wdali się w haniebny układ ze zdradzieckim Radziejowskim i wodzem szwedzkim Wurzem. Można tedy było przypuszczać, jako Szczenicki, który w bitwie tej udziału nie brał, miał za to udział w owych podmowach i zdradzie, potem zaś towarzysząc niby z troskliwości Witoldowi, skorzystał jeno z tego, iżby w zaufanie możnego ziemianina się wkraść i pod tą osłoną dalsze knowania na rzecz Szwedów na Litwie prowadzić.

Straszne to było podejrzenie, więc go zaraz nie wypowiedział Witold, jeno głowę pochylił i na słowa rodzica odparł ze smutkiem:

— Moja to wina... I ja się lękam!

A lękać się można było tem mocniej, iż nikt na pewno nie wiedział, co zacz jest ów Szczenicki i skądby pochodził. Witold poznał go dopiero wówczas, gdy rannym będąc, z wdzięcznością jego troskliwą...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin