55 Green Roland James - Conan i bogowie gór.pdf

(797 KB) Pobierz
ROBERT GREEN
CONANIBOGOWIEGÓR
TYTUŁORYGINAŁUCONANANDTHEGODSOFTHEMOUNTAIN
PRZEKŁADGRZEGORZWOJTKOWSKI
SMOK W PIECZARZE
Jeszcze raz powietrze rozdarł przenikliwy, wyzywający ryk. Zanim wybrzmiały echa,
potwór zaszarżował. Jak ciężko obładowany statek przez wzburzone fale, przedzierał się
przez gąszcz, przewracał i tratował grzyby. Głowę trzymał nisko, prąc naprzód pyskiem jak
galera dziobem. Valeria stała bez ruchu. Bestia weszła pomiędzy nich.
W tym momencie Conan wyskoczył jak kamień z procy. Chwycił się górnego rogu i
przerzucił ciało wysoko nad pyskiem bestii, mierząc w jej szyję…
PROLOG
Myśliwy pochodził z kwanyjskiego Klanu Lamparta. Gdy się urodził, wzrok i słuch miał
równie bystre jak klanowy totem. Jeszcze bardziej je wyostrzył, spędzając wiele lat w lasach,
które na zachodzie stykały się z rzeką Gao i rozciągały na wschód aż do zakazanego miasta
Xuchotl.
W tym lesie, otaczającym podnóże Góry Burz, Myśliwy czuł się bezpiecznie. Poznał tu
wszystkie ścieżki, strumienie, źródełka, nawet powalone drzewa, zanim przeszedł ceremonię
inicjacji. Oczy ani uszy nie sygnalizowały mu teraz żadnego niebezpieczeństwa. Mimo to
uciekał, jakby wszyscy bracia smoka, na którego natrafił wcześniej niedaleko bram Xuchotl,
podążali jego tropem.
Utrzymywał takie tempo od trzech dni. Biegł, dopóki starczyło mu sił; kiedy nie mógł już
dłużej, padał bez czucia na ziemię i spał jak syty wąż. Potem budził się, by popić wody z
najbliższego źródełka, i znów biegł.
Taki wysiłek miał swoją cenę. Jego śniadej skóry niemal nie było widać spod warstwy
brudu. Wytatuowana na lewym ramieniu łapa lamparta, znak myśliwego, i widniejąca na
piersi włócznia, znak wojownika, prawie całkiem znikły. Jedynie klanowe blizny na piętach,
które identyfikowały go — nawet po śladach — jako Kwanyjczyka, pozostały widoczne.
Oddychał ciężko, z trudem łapiąc powietrze. Biegł na ślepo, ze wzrokiem utkwionym w dal.
Od czasu do czasu chłostały go zwisające liany. Wystający kikut gałęzi zerwał mu z bioder
przepaskę, więc dalej biegł nago, za odzienie mając tylko mokre bransolety z piór wokół
kostek i włócznię w ręku.
Biegłby szybciej, gdyby porzucił włócznię. Ciężkie, wysokie jak człowiek dębowe drzewce,
zakończone trójkątnym, szerokim na dłoń żelaznym grotem, czyniło z niej broń bardzo
nieporęczną podczas biegu. Ale ta myśl nawet nie przeszła mu przez głowę. Póki miał swoją
włócznię, żaden wojownik z Kwanyi nie mógł zwątpić w jego odwagę.
Myśliwy zakończył bieg dość niespodziewanie — na sterczącym korzeniu, w który
zaplątała mu się stopa. Szarpnęło nim, usłyszał trzask łamanej kości. Ból przeszył go
najpierw, gdy upadając uderzył głową w zbutwiały pieniek, i zaraz potem jeszcze mocniej,
kiedy złamana noga dała o sobie znać.
Leżał nieruchomo, aż ból zelżał na tyle, by dać mu pewność, że nie straci przytomności. To
oznaczałoby śmierć. Chociaż w tej części lasu niewiele niebezpieczeństw czyhało na
zdrowego i uzbrojonego myśliwego, bezbronny kaleka miał się czego obawiać. Kiedy
wreszcie zdołał ruszyć głową, spojrzał na swoją kostkę. Mocno napuchła, a ból był tak
dotkliwy, jakby w nodze tkwił rozpalony grot. Wyglądało na to, że nie będzie mógł chodzić
aż do pory deszczowej, a i to pod warunkiem, że pomogą mu Ludzie–Bogowie z Góry Burz.
Okłady, maści czy przykładanie rąk, wszystkie umiejętności znachorek z wioski, nie mogły
pomóc przy takiej ranie.
W chwilę później Myśliwy zwątpił, czy w ogóle doczeka uzdrowienia przez Ludzi–Bogów.
Tam, gdzie uprzednio widział tylko liany i grube pnie drzew, stało teraz czterech ludzi. Każdy
z nich trzymał włócznię, a jeden miał prócz tego łuk. Krój ich przepasek biodrowych oraz
tatuaże zdradzały, że są wojownikami z Klanu Małpy.
Widok ten nie napawał optymizmem. Chabano, Najwyższy Wódz Kwanyjczyków, również
pochodził z Klanu Małpy i zapewne nie wytrwałby na tym stanowisku dwunastu już lat,
gdyby pozwalał swym współplemieńcom na wojny z Lampartami, Pająkami czy Kobrami.
Jednak wiadomo było, że czasem przymykał oko na przytrafiające się tym klanom drobne
nieszczęścia, na przykład zaginięcie jakiegoś myśliwego, którego losu nie znali ludzie ani
bogowie.
Myśliwy obrócił się i nie zważając na ból podniósł włócznię.
— Ho, ho, kogóż my tu mamy? — odezwał się najwyższy z Małp. — Zdaje się, że to jeden
z Małych Kotków.
Myśliwy powstrzymał się przed złośliwą odpowiedzią. Na honorową śmierć będzie jeszcze
czas; na razie opowie im, gdzie był i co widział.
— Bracia… — zaczął i usłyszał, jak włócznie Małp głucho uderzyły o mech.
— Nie jestem dla ciebie bratem — warknął jeden z nich.
— Chabano mówi co innego — odparł Myśliwy i zanim zdołali rzucić nowymi
wyzwiskami, rozpoczął opowieść. Najpierw powiedział, że pod Xuchotl znalazł martwego
smoka, zabitego bez żadnej przyczyny. To przykuło uwagę najwyższego z Małp.
— Tak, słyszałem pogłoski, że w tamtej części lasu żyje smok. Ale uważa się powszechnie,
że nikt nie może zabić smoka. Może umarł ze starości albo struł się grzybami?
— Posłuchajcie, co jeszcze mam do powiedzenia, a potem możecie ze mnie kpić —
powiedział Myśliwy. — Opowiem, co widziałem, najszybciej jak mogę.
Przywódca Małp przystał na to. Kiedy po paru minutach jeden z jego wojowników chciał
przerwać Myśliwemu, drzewce włóczni twardo spadło na jego stopę, a wściekłe spojrzenie
przywódcy uciszyło mamrotane pod nosem przekleństwa.
Myśliwy opowiadał, jak postanowił pójść do zaklętego miasta Xuchotl, kiedy przekonał się,
że smok, jego strażnik, nie żyje. Gdy tam dotarł, ujrzał miasto całkowicie wyludnione; przez
otwartą bramę powoli wdzierała się do niego puszcza.
— Jak daleko zaszedłeś? — zapytał przywódca Małp.
— Nie tak daleko jakbym chciał — przyznał Myśliwy. — Ja też słyszałem opowieści o
ognistych kamieniach, które można znaleźć w mieście. Szukałem ich i odkryłem… —
Myśliwy przełknął ślinę. — Odkryłem, że zaklęcie Xuchotl w końcu zniszczyło swój własny
lud.
Opowiadał o ciałach mężczyzn i kobiet, zamordowanych nie dalej jak kilka dni wcześniej.
Część miała rany od zwykłej broni — mieczy, włóczni, sztyletów — ale niektóre także od
pazurów i zębów. Wielu wyglądało tak, jakby zabił ich piorun, tyle że znajdowali się w
podziemnych komnatach, gdzie piorun nie mógł dotrzeć.
— Wtedy zrozumiałem, że Xuchotl jest jeszcze ciągle zaklęte i że mogę podzielić los
pomordowanych, jeżeli zostanę tam dłużej — rzekł na koniec. — Wybiegłem z miasta, a po
drodze zobaczyłem świeże ślady prowadzące od bramy.
— Mordercy ludu Xuchotl? — odezwał się ten, którego przedtem przywódca tak brutalnie
uciszył. Teraz jego głos zdradzał szacunek i zaciekawienie, a nawet odrobinę strachu.
Myśliwy niemal zapomniał o obolałej kostce z radości, że udało mu się przyciągnąć uwagę
Małp.
— Tego nie wiem. Mogę tylko powiedzieć, że jeden z nich był ogromny, a drugi wzrostu
zwykłego wojownika Kwanyi. Obaj byli mocno obładowani i mieli na nogach buty.
Wojownicy spojrzeli po sobie, a potem rozejrzeli się wokół. Myśliwemu zdawało się, że
wie, o czym oni myślą. Powiedział więc:
— Myślę, że właśnie dlatego mówiące bębny nic o tym nie powiedziały. Czarownicy,
którzy zniszczyli Xuchotl, mogą mieć innych wrogów na naszej ziemi. Bębny ostrzegłyby,
gdyby odkryto ich obecność…
Przywódca Małp skinął głową. Myśliwy domyślił się, że i tamtemu także zaschło w gardle.
Jeden z wojowników odwiązał od pasa bukłak z wodą i podał Myśliwemu, który, jak
wymagał rytuał, wylał kilka kropel na dłoń i skropił ziemię, zanim się napił. Kiedy zaspokoił
pragnienie, oddał bukłak.
— Bracie, w twoich słowach jest wiele prawdy — powiedział wreszcie przywódca i zwrócił
się do pozostałych wojowników — Zróbcie nosze. Zaniesiemy go do Ludzi–Bogów.
Ponieważ bębny nie przemówiły, on musi to zrobić… z naszą pomocą.
— Ale jeżeli Ludzie–Bogowie naprawdę… — zaczął jeden z wojowników.
— Uważaj, co mówisz, albo zostaniesz strącony do Groty Żywego Wiatru — warknął
przywódca.
— Jeżeli Ludzie–Bogowie — ciągnął uparcie wojownik — naprawdę są tacy jak się o nich
mówi, to pewnie już o tym wiedzą.
— I tak nie robimy nic złego — odparł przywódca. — Przynajmniej pokażemy, że my,
zwykli wojownicy, rozumiemy zło, jakie może przynieść magia.
— A jeśli… — zaczął jeszcze raz wojownik.
— To będą potrzebowali naszej pomocy przeciw czarownikom, którzy umieją zabijać
smoki i przegnali życie z Zaklętego Xuchotl.
Ten argument uciszył wojownika, ale nie zadowolił ani jego, ani pozostałych. Po krótkim
namyśle Myśliwy doszedł do wniosku, że to żaden wstyd dla Małp. Jego też przerażała myśl
o czarownikach silniejszych od Ludzi–Bogów z Góry Burz.
I
W lesie między wymarłym Xuchotl i podnóżem Góry Burz przybysze, którzy zostawili
ślady odnalezione przez Myśliwego, podążali teraz szlakiem zwierzyny.
Jednym z nich była kobieta o skórze i włosach tak jasnych, że nie mogła pochodzić z tych
stron. Miała na sobie jedwabną koszulę i spodnie, które dawno straciły pierwotny biały kolor.
Włosy związała skrawkiem czerwonego jedwabiu. Ubranie, mimo że obszarpane, nadal
podkreślało doskonałe kształty jej piersi i bioder. Jej buty były typowe dla mieszkańców
wybrzeża. Cholewki z miękkiej skóry rozszerzały się ku górze, tak że wystarczyło jedno
kopnięcie, by je zrzucić w wodzie. Nie nadawały się jednak zupełnie na leśne szlaki.
Za jedwabny pas wokół bioder kobieta zatknęła stary miecz i dwa noże — krótki
marynarski kozik i wąski sztylet z rękojeścią ozdobioną wijącymi się stworami rodem z
koszmarów sennych.
Chociaż była wysoka i dobrze zbudowana, jej towarzysz przewyższał ją więcej niż o głowę,
a jego mięśnie zdradzały siłę tytana. Ubrany podobnie jak ona, niósł olbrzymi miecz
zawieszony na szerokim skórzanym pasie, za którym tkwiły jeszcze trzy noże. Czarne włosy
luźno opadały na szerokie barki, a lodowato niebieskie oczy lśniły pomocną zawziętością. W
ciągu ostatnich lat wielu ludzi oglądało te oczy jako ostatnią rzecz w życiu.
Potężnym mężczyzną był Conan z Cymerii, a towarzyszyła mu Valeria z Czerwonego
Bractwa. Swoje stroje zawdzięczali temu, że dawniej trudnili się piractwem na Wyspach
Baracha. Poznali się w przedziwnych okolicznościach. Przyczyniła się do tego stoczona w
murach Xuchotl bitwa, w której mieli za przeciwników zwierzęta, ale także ludzi uzbrojonych
w żelazo i czary. W końcu zaklęte miasto zostało oczyszczone z wszelkich niepotrzebnych
intruzów.
W czasie bitwy każde z nich zdobyło sztylet. Był to jedyny łup, jaki odważyli się wynieść z
pełnego tajemnic miasta. Przestronne, zielono oświetlone sale cuchnęły przelewaną od
wieków krwią i złymi zaklęciami; strach będzie odbijać się w nich echem jeszcze długo po
tym, jak kości zabitych rozsypią się w proch na lśniących kamiennych posadzkach.
Conan już kiedyś gościł w Czarnych Królestwach; wprawdzie akurat nie w tym, ale w
innym, wcale nie bardziej gościnnym. Nie bał się ludzi ani potworów; gdyby jednak
kwanyjski Myśliwy mógł zobaczyć teraz Cymeryjczyka, wybuchłby śmiechem. Conan też co
chwila oglądał się za siebie, wypatrując, czy zamieszkujące Xuchotl złe duchy nie podążają
ich śladem.
Wśród ludów Kwanyi zabronione było pozostawienie zabitego w miejscu, w którym padł,
choćby to miejsce było zupełnie niedostępne. Kwanyjczycy wierzyli, że ciało porzucone tam,
gdzie się z niego wyzwolił duch, może zostać odnalezione przez tegoż ducha i stać
siqyaquele, czyli chodzącym trupem. Zatem jak tylko urosną na tyle, żeby móc pomagać
starszym, uczą się robić nosze z czegokolwiek; używają do tego gałązek, pnączy, a nawet liści
ostrokrzewu.
Na noszach przeznaczonych dla zmarłego można równie dobrze nieść żywego, który nie
może iść. Myśliwy mógł więc ruszyć w dalszą drogę w czasie krótszym niż potrzeba do
wypicia bukłaka piwa. Dwóch wojowników z plemienia Małp niosło go na noszach, za nimi
szedł trzeci, a przewodził wódz. Myśliwy zauważył, że dowódca trzyma włócznię oburącz, w
każdej chwili gotów nią rzucić lub pchnąć. Wojownicy wracali z polowania, więc nie mieli ze
sobą tarcz, natomiast wódz najwyraźniej uważał, że wycieczka na Górę Burz nie będzie
całkowicie pokojowa. Wyglądało na to, że nie chce, aby ktokolwiek wiedział o ich obecności;
dwukrotnie zatrzymywał swój mały orszak ruchem włóczni, a raz nakazał im ukryć się w
gęstwinie.
Myśliwy nie miał pojęcia, przed czym tak się ukrywają, choć na pierwszym przystanku
słyszał głosy kobiet i brzęk niesionych w siatkach z lian naczyń. Zapewne była to grupa
piwowarek, niosących do browaru garnki z ziarnem lub przenoszących gotowe piwo.
Dlaczego zatem wódz zachowywał taką ostrożność, jakby to nie były kobiety, ale oddział
wojowników z plemienia Ichiribu? Nie mógł na to pytanie znaleźć odpowiedzi, przynajmniej
takiej, która podniosłaby go na duchu. Napomknął tylko dowódcy, że Ludzie–Bogowie
zapewne wiedzą o jego prośbie, aby jego wojownicy zanieśli go na Górę Burz. Czyżby
wojownicy z plemienia Małp ośmielili się sprzeciwić woli Ludzi–Bogów? Czy może właśnie
wypełniali ich wolę, niosąc go tam w tajemnicy?
Conan nie był zupełnym nowicjuszem w tych stronach, przecież kiedyś zasiadał nawet na
tronie Czarnych Królestw, gdzie nazywano go czcigodnym imieniem Amra Lew. Ale to było
daleko na południowy zachód od miejsca, w którym się znajdowali, na pewno więcej, niż dwa
dni drogi od Xuchotl. Za jakiś czas zapewne dojdą do okolic znanych Conanowi, albo nawet
do krain, w których on sam jest sławny. Ale przedtem czekała ich jeszcze długa droga. W
dodatku niewiele wiedzieli o czyhających tu niebezpieczeństwach, choć wydawało się, że nic,
co żyje w puszczy, nie może być groźniejsze od tego, czemu stawili czoło w Xuchotl.
Conan miał dość doświadczenia, aby przeżyć w każdych warunkach, nawet gdyby został
nago na samym środku pustyni, ale Valeria czuła się jak wyjęta z wody ryba, czy raczej jak
żeglarz z dala od morza. Zapewne nie przyznałaby się do tego, choćby ją łamano kołem, ale
jednak zdała się na niego, aby poprowadził ich do morza.
Oparła się o jakieś nieznane drzewo. Jego kora wyglądała jak bezładna plątanina białych i
czarnych pasków; w spękaniach widniała pleśń i grzyby. Odetchnęła z ulgą i zrzuciła
najpierw jeden, potem drugi but. Rozcierając obolałe stopy rozglądała się za strumieniem, ale
w pobliżu była tylko mała kałuża po ostatnim deszczu. Zgrabna stopa Valerii właśnie miała
dotknąć jej powierzchni, gdy Conan położył rękę na jej ramieniu.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin