James Jones - Smak Ryzyka (m76).rtf

(972 KB) Pobierz
Rozdział 1

James Jones

SMAK RYZYKA

(Przełożył: Robert Ginalski)

Tytuł oryginału: A Touch of Danger

Warszawa 1988


Chciałbym, aby bogowie i śmiertelnicy porzucili waśnie i gorycz, co sprawia, że człowiek w gniew rośnie mimo umysłu potężnego; tę gorycz gniewu, co jak dym kłębi się w sercu człowieka i staje mu się daleko słodszą niż miód.

Achilles w Iliadzie Homera


Rozdział 1

 

 

Taksówka, którą zabrałem się z ateńskiego „Hiltonana przystań promu w Pireusie, z wyciem silnika pokonała ostatni ślimak nowej szosy i niczym zdesperowany obrońca wybijający piłkę spod nóg napastnika, wyhamowała ślizgiem przy wysokim krawężniku. Omal nie urwało mi głowy. Wgniecione dekle zazgrzytały o chropowaty grecki beton. Jeszcze się nie zatrzymaliśmy na dobre, a już brzuchaty wąsacz wyskoczył zza kierownicy i wymachując rękami pędził na przystań, gdzie zbici w gromadkę oficerowie w białych mundurach odstawiali ważniaków.

Po drodze kazałem mu dodać gazu, tłumacząc, że jestem ciut spóźniony. Błąd. Licząc na suty napiwek, próbował teraz udawać, że osobiście wstrzymał odpłynięcie statku, by wsadzić mnie na pokład.

Przez chwilę prostowałem kark, po czym wziąłem wysłużony trencz, kapelusz i teczkę, wysiadłem i skierowałem się do budki, która udawała kasę biletową. Kiedy rzuciłem: „Tsatsos”, urzędujący w tym piecu starzec wypisał mi bilet na różowym blankiecie i pokazał na palcach, ile drachm jestem mu winien.

Dookoła nas równina Aten migotała z gorąca. Zdawało się, że budynki na tyłach przygotowanego pod budowę nowej szosy terenu dyszą ze spiekoty. U moich stóp kwadratowy trawnik, wpasowany w beton, rozpalony i szpetny, wręcz iskrzył się od skwaru. Samych Aten, Aten Sokratesa, Arystofanesa i Jackie Kennedy, nie było stąd widać.

Wrócił taksówkarz.

- W porządalu. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Szafa gra, szefie. Załatwione.

- W bagażniku jest jeszcze moja walizka - powiedziałem.

Wytrzeszczył oczy. Zapomniał o niej. Po chwili wrócił, krocząc z godnością, i pompatycznie wręczył walizkę cherlawemu starcowi w długim niebieskim fartuchu i niebieskiej czapce, który w oczach frajerów mojego pokroju miał uchodzić za tragarza.

Zapłaciłem kierowcy. Dałem mu suty napiwek. Nie potrafię radzić sobie z cwaniaczkami, którzy udają, że zrobili dla ciebie więcej niż w rzeczywistości. Należałoby się wprawdzie spodziewać, że uparty detektyw prywatny nauczy się, jak załatwiać takie sprawy, ale ja się nie nauczyłem. To pewnie jeden z wielu powodów, dla których stale byłem bez grosza przy duszy.

Ruszyłem za starcem dźwigającym moją walizkę, mając nadzieję, że się z nią nie wykopyrtnie. Statek, przycumowany rufą do molo, łączyła z pomostem rachityczna, zbita ze starych desek kładka, uginająca się przy każdym kroku wsiadających pasażerów. Oficerowie z promu pędzili po niej trzódkę Greków, objuczonych papierowymi torbami i kartonami powiązanymi sznurkiem. Jeden z oficerów wziął mój bilet, rzucił na niego okiem i podał go następnemu. Ten zerknął na blankiet, oddarł perforowaną końcówkę i wręczył ją stojącemu za nim rabowi, a bilet przekazał trzeciemu z nich. Ten zaś obejrzał go sobie dokładnie, jak gdyby szukał na nim śladów kontrabandy, i oddał mi go z ponurym spojrzeniem. Tym sposobem stworzyli pracę dla trzech ludzi z czynności, przy której jeden facet miałby kłopoty z zabiciem czasu. Odpowiedziałem im równie ponurym spojrzeniem. Nie byli do tego przyzwyczajeni.

Przeszedłem za starcem po chwiejnej kładce, balansując w rytm kołysania desek. Martwiłem się o starego. Ja sam zbyt długo i w zbyt wielu miejscach żyłem na skraju załamania. Ale on był dobry. Trząsł się, lecz zachowywał swój skromny zapas energii. Zdeponował moją walizkę koło relingu, w przejściu i tak już zawalonym dobytkiem innych podróżnych - papierowymi torbami ociekającymi sokiem z rozpaćkanych owoców i pudełkami przesiąkniętymi od spodu roztopionym z gorąca cukrem. Jemu też dałem suty napiwek. Zawsze byłem naiwny, jeśli chodzi o przesadne napiwki - w teorii powinno się dzięki nim zapaść ludziom w pamięć. Nie zauważyłem jednak, żebym miał z tego tytułu lepszą obsługę czy więcej uśmiechów.

Malutka mesa, którą w końcu udało mi się odszukać w ryczącym, wrzeszczącym i szczekającym tłumie dorosłych, dzieci i zwierząt, okazała się całkiem miła. Niestety, opanowała ją grupa młodych, ekstrawagancko ubranych Anglików, którzy wyglądali na pedziowatych scenografów. Pod brezentową plandeką na głównym pokładzie znalazłem sobie zardzewiałe składane krzesło i usiadłem, opierając nogi o reling. Wkrótce syrena okrętowa zahuczała dwukrotnie i wypłynęliśmy. Za rufą port i równina rozmazywały się i zacierały w upalnej mgiełce.

Tak zaczęły się moje darmowe miesięczne wakacje. Już wtedy, jeszcze zanim wsiadłem na statek, czułem, że popełniam błąd, decydując się na tę sześciogodzinną podróż na wyspę Tsatsos.

- Spodoba ci się tam - oświadczył mi pod koniec rozmowy Freddy Tarkoff, kiedy złapałem go telefonicznie w Nowym Jorku. Freddy Tarkoff był moim klientem. Moim bogatym klientem. Moim jedynym bogatym klientem. Freddy był zadowolony z roboty, którą wykonałem dla niego w Europie. - Włócz się po tawernach, pływaj, smaż się na plaży. Nic nie rób, bycz się na całego. Słyszałem, że polujesz pod wodą?

- Kiedyś się w to bawiłem - przyznałem.

- To prezent ode mnie. Doceniam to, co zrobiłeś, Lobo. Wszystko już załatwione. Jest tam moja przyjaciółka, która zorganizuje co trzeba i zaopiekuje się tobą osobiście. Hrabina Chantal von Anders. Powtórzyć nazwisko?

Ton jego głosu sugerował delikatnie, że ich znajomość daleko wykracza poza zwykłą przyjaźń.

- Poleciłem jej, żeby stosowała się do wszelkich twoich życzeń. Wynajmie ci dom. I łódź z ekspertem od polowań podwodnych.

- Zgoda, jadę. - Trochę się zająknąłem i wypadło to raczej blado, ale też trudno mi było wykrztusić te słowa. Miewam przerosty ambicji.

- Spodoba ci się tam - powtórzył.

I tak znalazłem się tutaj. Pod wielkim brezentem rozlokowała się grupa hipisów, złożona głównie z Amerykanów oraz kilku Anglików. Ledwie odbiliśmy od brzegu, wyciągnęli gitary i z pięćdziesiąt butelek taniego czerwonego wina. Śpiewali ballady, zalewając się i skutecznie odpychając na bok wszystkich pasażerów, którzy znaleźli się w pobliżu. Ich widok sprawił, że poczułem się stary. Usłyszałem, jak ktoś z nich powiedział, że też płyną na Tsatsos. Ponuro zapatrywałem się na perspektywę spędzenia sześciu godzin w ich szampańskim towarzystwie.

Sześć godzin drogi na Tsatsos. Nie powiem, miałem o czym myśleć. O robocie dla Freddy’ego. O moim życiu. O niedawnym rozwodzie. Nie chciałem myśleć o tych sprawach.

Nie byłem zadowolony z roboty dla Tarkoffa ani w połowie tak jak on. Z różnych powodów. Ze swego życia także nie byłem zadowolony, ale nie miałem pojęcia, co mógłbym w nim zmienić. A jeśli chodzi o rozwód, to sam nie wiedziałem, czy cieszę się z niego, czy nie.

Tarkoff był dobrym przyjacielem. Wiedział niemało o moim życiu osobistym. Pewnie dlatego zorganizował mi te wczasy. Nie podobało mi się, że ktoś wie tyle o moim życiu osobistym.

Poddałem się urokowi morza. W głębi głównego salonu znajdował się obskurny bar, który obsługiwało dwóch porywczych Greków przypominających Deana Martina i Jerry Lewisa. Zamówiłem tyle whisky, ile udało im się wlać do największej brudnej szklanki, jaką mieli na stanie, wróciłem i znów oparłem nogi o reling. Jak większość mężczyzn z wielkiej środkowej części kontynentu amerykańskiego, tak i mnie ponosiła irracjonalna namiętność do morza. Opuściłem nogi, bez słowa pozwoliłem odepchnąć się w stronę dziobu bezceremonialnie rozszerzającemu się kręgowi hipisów i ponownie uniosłem stopy.

Przytłaczające słońce nad brezentem migotało na drobnych falach, rozbijając lustro wody na srebrną mozaikę. Znad powierzchni unosiła się wilgoć, tak gęsta, że tworzyła w powietrzu opalizującą mgiełkę i zabarwiała na różowo mijane statki i wyspy. Silniki promu dudniły przyjemnie w morskiej ciszy. Popijałem whisky. Miałem przed sobą aż nadto czasu na rozmyślanie o nieprzyjemnych sprawach. Takich, jak moje życie.

Wsłuchany w dudnienie silników statku odprężyłem się, lecz nie powinienem był tego robić. Powinienem chwycić boję, wyskoczyć za burtę, zatrzymać jakiegoś przepływającego w pobliżu trampa i wrócić do ateńskiego Hiltona”, a stamtąd na lotnisko.


Rozdział 2

 

 

W ciągu tych sześciu godzin minęliśmy około dwudziestu wysepek, zatrzymując się na siedmiu z nich. Zewsząd wyrastały z morza wysokie, błękitne cyple. Bez mapy nie sposób było określić, co jest wyspą, a co górą na kontynencie. Dwa razy wędrowałem jeszcze z moją wielką brudną szklanką po dolewkę. Uznałem, że whisky zdezynfekuje szkło.

Ostatecznie statek wziął kurs na czarny, przypominający grzbiet wieloryba przylądek dokładnie na wprost nas, a hipisi zaczęli pakować gitary i wyrzucać za burtę opakowania po kanapkach i puste butelki po winie. Przyglądałem im się. Dopiero co słyszałem, jak dyskutowali o zanieczyszczaniu środowiska.

Jedyną cechą wyróżniającą Tsatsos była zieleń. Pozostałe wysepki, które minęliśmy, były suche jak harcerski kocher. Każdy napotkany Grek zapewniał mnie, że to nie oni, lecz Turcy powycinali wszystkie lasy w Grecji. Ktokolwiek to zrobił, sprawił się wyśmienicie, choć jakimś cudem przegapił Tsatsos.

Kiedy podpłynęliśmy bliżej, nad brzegiem morza ukazało się śnieżnobiałe, jedyne na tej wysepce miasteczko. Wznosząca się za nim zieleń jeszcze bardziej podkreślała jego biel. Stetryczała karykatura Anglika poinformowała mnie, że rozsiane tu i ówdzie białe cętki na wzgórzach to kaplice greckich ortodoksów. Każdą z nich zbudowano na miejscu dawnej świątyni pogańskiej.

Na jednym skraju miasteczka stała niewielka, lecz urocza latarnia morska - wrzeciono w biało-czarną szachownicę. Na drugim, od zachodu, widać było inny punkt orientacyjny, już nie tak sympatyczny. Na wielkim cyplu ktoś o smaku goryla rozpoczął budowę nowoczesnych segmentów mieszkalnych, której nigdy nie ukończył. Porzucona w trakcie roboty, sprawiała wrażenie, jak gdyby przerwano ją w pół ruchu kielnią. Stojące w jednej linii pudełkowe segmenty obliczone na cztery lub sześć mieszkań, wsparte na betonowych prefabrykatach, zajmowały większą część cypla i majaczyły posępnie nad położonym nieco niżej miasteczkiem. Wykonane z czerwonej, nie otynkowanej cegły, pozbawione były nawet drzwi i okien. Koszmarny widok.

Poniżej, nad samym brzegiem morza, w zapadającym zmroku rysował się nowoczesny, luksusowy hotel z bujnymi ogrodami i prawdopodobnie klientelą.

Obok mnie dwie amerykańskie hipiski chichocząc wskazywały na teren budowy. Najwyraźniej tam właśnie się wybierały.

- To właśnie ta budowa - szepnęła jedna z nich.

Za nami z umocowanej pod szczytem masztu tuby rozległ się przeciągły dźwięk i silniki statku przeszły na bieg wsteczny, przygotowując prom do wysadzenia nas na wielkim betonowym molo, które służyło także jako falochron mikroskopijnego portu.

Nikt nie wyszedł po mnie na przystań. Podobno hrabina Chantal von Anders miała się mną zaopiekować, ale jakoś nie wywiązywała się z zadania. Oblała za pierwszym podejściem. Znów zaczęło mnie ogarniać przygnębienie. Podniosłem walizkę i ruszyłem na poszukiwanie taksówki.

Okazało się, że na wyspie obowiązuje zakaz używania samochodów prywatnych, toteż rolę taksówek spełniały dwukołowe dorożki, przypominające pojazdy zwane w dziewiętnastym wieku kabrioletami, od których zresztą wywodzi się angielskie słowo cab- „taksówka”. Kilka takich dorożek stało na małym placyku niedaleko molo.

Centrum miasteczka było oświetlone jak na pokazie ogni sztucznych, a w atmosferze wyczuwało się karnawałowy nastrój, typowy dla wszystkich kurortów w sezonie. Turyści oraz tłumy hipisów kręcili się w te i wewte. Nad niewielkim wzniesieniem, biegnącym od molo i małej przystani dla łodzi w porcie, górował wysoki wał, którego szczyt zajmowały ocienione drzewami tarasy kawiarenek. Pod konarami drzew wisiały girlandy barwnych lampek.

Na szczęście znałem nazwisko osoby, u której miałem się zatrzymać. Znalazłem dorożkarza, który mówił jako tako po angielsku, i poleciłem:

- Do willi pani Georginy Taylor.

Skinął głową i zarechotał złośliwie, ale nie wyjaśnił dlaczego. Nie podobał mi się ten śmiech.

Z dala od portu miasteczko szybko pogrążało się w ciemnościach. Kierowaliśmy się na wschód, ku uroczej latarni morskiej. Stukot kopyt towarzyszył nam na biegnącej wałem nadmorskim drodze, po której wałęsało się jeszcze więcej grup hipisów. Większość domów zbudowano tu wysoko - na szczycie dwupiętrowego, pochyłego wału, mającego w zimie chronić przed wielką falą. Minęliśmy cypel i nagle roztoczył się przed nami widok na małą latarnię morską, przystań jachtów i światła tawerny.

Latarnia morska stała na samym skraju długiego, łukowato wygiętego przylądka. Dokładnie naprzeciwko niej, na lądzie, błyszczały światła tawerny. Pośrodku zaś, niemal u naszych stóp, kołysało się łagodnie na cumach kilka łódek i pięć jachtów, osłoniętych przed pełnomorską falą. Dorożkarz zatrzymał się przed ostatnim, najbliższym tawerny domem, oddzielonym od niej tylko pochyłą, pustą parcelą. Dom położony był na stoku i otoczony murem. W murze znajdowała się wyblakła niebieska brama.

- Filla Georginy Taylor - oznajmił dorożkarz.

Wyciągnąłem otwartą dłoń i pozwoliłem mu wziąć tyle drobnych, ile zechce, w nadziei, że odwołując się do jego honoru, wykrzesam z niego iskierkę uczciwości. Później przekonałem się, że i tak mnie oszukał.

Kiedy otworzyłem bramę do ogrodu, zrobiło się jeszcze ciemniej, a to z powodu dwóch czy trzech rozłożystych drzew, rosnących za murem. Kamienny chodnik prowadził do domu oraz do drugiej niebieskiej bramy, zwieńczonej na szczycie mosiężnym dzwonem okrętowym i wychodzącej na górną ulicę. W domu było ciemno, lecz w czymś w rodzaju sutereny, zbudowanej dzięki nachyleniu stoku, paliło się światło, a na podwórzu kopciła lampa naftowa. W jej mrocznym świetle, na jakichś ogrodowych meblach siedziały cztery osoby - dwóch mężczyzn i dwie kobiety. Jedna z postaci wstała. Mężczyzna. Wyszedł mi na spotkanie.

Przedstawił się jako Con Taylor, właściciel domu i mąż Georginy. Czekali na mnie. Odkąd usłyszeli przypływający prom. Zaczynali już myśleć, że się nie zjawię. Mruknąłem coś o kłopotach ze znalezieniem dorożki. Uśmiechnął się.

- Chantal po pana nie wyszła? No cóż, ona jest trochę roztargniona.

Powiedział mi, że jest lekarzem zajmującym się pracą naukową w wielkim laboratorium zakładu fizjologii w Atenach i że musi wracać jeszcze tego wieczoru, tym samym promem. Władał angielskim niemal bezbłędnie. Nazwisko Taylor ma anglosaskie brzmienie, ale był to czystej krwi Grek. Dowiedziałem się później, że odziedziczył je po jakimś romantycznym przodku, który przybył do Grecji, by walczyć u boku Byrona, i wżenił się w tubylczą rodzinę.

Taylor przedstawił mi pozostałych. Georgina Taylor, Angielka już na pierwszy rzut oka, była wysoką kobietą o długich, zaczesanych do tyłu włosach, związanych na karku. Miała olbrzymie oczy i dwie małe brodawki na twarzy. Wyglądała tak, jakby pod wpływem słonego powietrza i siły grawitacji stopniowo kurczyła się i wysychała. Nie dostrzegłem w niej nic takiego, co usprawiedliwiałoby śmiech dorożkarza.

Drugą parę stanowili Sonny i Jane Duvalowie. Amerykanie. Sonny Duval był potężnym, bujnie owłosionym mężczyzną o długich włosach i wąsach a la Elliot Gould. Wyglądał na czterdzieści cztery, pięć lat, w każdym razie za staro, żeby się ubierać jak hipis. Jane Duval ustępowała mu wiekiem o ponad dwadzieścia lat, ale poza tym niewiele mógłbym o niej powiedzieć. Była wyraźnie zasępiona. Wydawało się, że zupełnie nie pamięta o trzyletniej córce, która, jak się okazało, siedziała tam z nimi. W kiepskim świetle nie zauważyłem malutkiej dziewczynki.

Było jasne, że Taylorowie się kłócą, lecz nie chcą się z tym przede mną afiszować. W powietrzu wisiało napięcie. Wdepnąłem w sam środek kryzysu małżeńskiego. Duvalowie najwyraźniej grali role świadków. Pomiędzy obiema parami wyczuwało się dziwny, skrywany przede mną gniew, jak gdyby przerwali sprzeczkę w momencie, gdy otworzyłem bramę.

W moim fachu człowiek szybko uczy się, jak oceniać podobne sytuacje w jednej chwili. Tyle że nie był to mój interes. Ale cóż za cholerny pech już na samym początku urlopu!

- To jest pan Frank Davies, który tu zamieszka - rzekł Gon Taylor. - O ile wiem, mówią na pana także Lobo. W Stanach Zjednoczonych tak, zdaje się, nazywają szarego wilka?

- Owszem - odparłem. - Ale na Zachodzie, skąd pochodzę, oznacza to również samotnika. Odludka.

- Wspaniale. Czy ma pan coś przeciwko temu, żebyśmy tak pana nazywali? Lobo? - zapytał Gon Taylor. - Podoba mi się to imię.

- Nie, jeśli wam tak wygodniej - odrzekłem.

- Sonny będzie pana przewoźnikiem! - krzyknęła Georgina Taylor z przesadną wesołością i wydała z siebie przenikliwy, rozpaczliwy chichot. - Tak że w pewnym sensie wszyscy tu jesteśmy pańskimi pracownikami. Mam nadzieję, że nie przeszkadza panu, że zatrzymaliśmy sobie mieszkanie w suterenie?

- Nie, nie przeszkadza - odparłem i znowu spojrzałem na wielkiego, podstarzałego hipisa.

Jak gdyby zdając sobie sprawę, że jest obserwowany, wielki facet podniósł się. Wyglądało na to, że wstając rozciąga się i rozciąga. Mierzył przynajmniej sześć stóp i dwa cale, bo był co najmniej o trzy cale wyższy ode mnie. Uśmiechnął się pogodnie zza zasłony wąsów, lecz miałem wrażenie, że myślami wybiega o milion mil. Z szyi zwisał mu olbrzymi medalion - pacyfa. Jego żona siedziała bez ruchu, zasępiona.

- Tak, będę pracował dla pana. - Wyciągnął mięsistą dłoń. - Chantal von Anders wynajęła mnie i moją łódź na miesiąc pańskiego pobytu na wyspie. Będę do pana dyspozycji od dziewiątej rano do szóstej wieczorem. - Usiadł z powrotem. Zdawało się, że zapadł w coś na kształt milczącego przygnębienia.

- Chodźmy - odezwał się Con Taylor. - Zaprowadzę pana na górę, pokażę panu dom i co jak działa. - Uśmiechnął się z samozadowoleniem.

Ruszyłem za nim po chodniku. Przyjemnie było wyrwać się z tego napięcia.

Dom był bardzo ładny, choć o wiele za duży dla samotnego mężczyzny. Za frontowymi drzwiami trzy stopnie prowadziły do długiego salonu z kominkiem, oknami balkonowymi i podłogą z kafli. Sufit podtrzymywała długa, okazała belka. Salon kończył się wspaniałą werandą z widokiem na port, ograniczoną grubymi kamiennymi łukami, co stwarzało przyjemne wrażenie pobytu w jaskini. Wszystko wykonane było z drewna, perkalu i materiałów, które nie poddają się pleśni w wilgotnym morskim powietrzu. Sypialnie znajdowały się na piętrze. Był to dom, w którym człowiek miał prawo spodziewać się, że w każdej chwili mogą wejść James Mason i Latający Holender i nalać sobie brandy.

Taylor pokazał mi, gdzie są korki i wyłącznik prądu oraz jak obsługiwać termę nagrzewającą wodę do wanny. Prysznica nie było. W spadku po Taylorach dostała mi się ponadto Greczynka, która na widok jednej tylko walizki zmarszczyła nos, jak gdyby poczuła zdechłego szczura, i zaniosła ją na górę do rozpakowania.

- Żałuję, że jeszcze dziś muszę jechać - powiedział Con Taylor, zanim wyszedł. - Ale wracam za dwa tygodnie. Spędzę tu wtedy dwa tygodnie wakacji.

Odparłem, że to wspaniale. Podaliśmy sobie ręce.

Wkrótce, po obejrzeniu sypialni, stojąc ze szklanką whisky w ręku na mojej nowej werandzie, usłyszałem kłótnię Taylorów w suterenie, kiedy Con pakował walizkę. Naturalnie, chodziło o kobietę.

A więc przyjechałem. A moi gospodarze wojowali ze sobą. I zatrzymali mieszkanie w suterenie. I spodziewali się, że będę tym zachwycony. Uniosłem szklankę, by wznieść toast za wschodzący księżyc. Na dole Con Taylor wychodząc trzasnął drzwiami i spiesznie ruszył chodnikiem, by złapać dorożkę na prom. Księżyc odbijał się pięknie w szemrzących wodach małej przystani.


Rozdział 3

 

 

Ucieszyłem moją grecką gospodynię niewymownie, zwalniając ją od gotowania mi kolacji. W oświetlonej tawernie po drugiej stronie pustej parceli zjadłem tłustą breję z jagnięcia i znów stałem ze szklanką whisky w ręku na jaskiniopodobnej werandzie, spoglądając na skąpaną w świetle księżyca przystań, kiedy z dołu usłyszałem wołanie Georginy Taylor:

- Sam pan tam siedzi na górze?

Zaprosiłem ją uprzejmie na jednego. Był to gruby błąd i wiedziałem o tym. Zapraszanie ludzi na kieliszek do poduszki to jedna z wolniejszych metod popełniania samobójstwa.

Była już trochę wstawiona. A ledwie znalazła się u mnie, zaczęła trąbić whisky jak lewoskrzydłowy zespołu ekstraklasy, który nie wybronił się przed spadkiem do drugiej ligi. Była to whisky, którą przewidująco podesłali mi na górę, razem z rachunkiem. Raz dwa zalała się nią w pestkę.

Wyglądało na to, że chcąc wypłakać swoje żale, nie może doczekać się końca wymiany uprzejmości.

- Wstyd, żeby pierwszej nocy u nas miał pan tak siedzieć samotnie.

- To mi nie przeszkadza - odparłem.

- Jak pan znajduje dom?

- Trochę duży, jak dla jednej osoby.

- Też im to mówiłam. Musiał pan zrobić dla Freddy’ego Tarkoffa coś nadzwyczajnego.

- Jesteśmy starymi przyjaciółmi.

Przy drugiej dużej whisky zaniechała wybiegu z wodą sodową, ale przyjęła lód.

- Pan naprawdę jest prywatnym detektywem?

Machnąłem ręką.

- Powinnam pana wynająć, żeby mi pan zebrał dowody przeciw Conowi.

- Nie przyjmuję spraw rozwodowych. Za brudna robota.

- Tak? Nieważne, i tak już sama zebrałam dowody przeciwko niemu. Nawet nie starał się niczego ukrywać.

- Więc teraz potrzebny jest pani adwokat.

- Hm - bąknęła bez przekonania. Po chwili dorzuciła: - Wydaje mi się, że w tej sprawie nigdy nic nie zrobię. Urocza noc, tam na dworze.

- Urocza.

- Cholernie pan mało rozmowny, co?

Nie odpowiedziałem.

Zanim przypuściła kolejny atak, wyciągnęła szklankę po trzecią whisky, z lodem.

- Con ma romans z żoną Sonny’ego Duvala. - Słowożonapodkreśliła znacząco, bym na pewno zrozumiał, że Jane Duval nie jest prawdziwą żoną Sonny’ego.

- A ja mam teraz powiedzieć, że bardzo mi przykro z tego powodu, tak? - walnąłem prosto z mostu.

Puściła to mimo uszu.

- Naprawdę to oni nie są małżeństwem, ci Duvalowie. Nie uznają małżeństwa. - Spojrzała na mnie, najwyraźniej oczekując komentarza. Nie doczekała się. Na tym etapie było bez różnicy, czy się odezwę, czy nie. - Nie jest to pierwszy romans Jane Duval na wyspie. Ale tym razem wygląda na to, że ją wzięło. To pewnie przez mojego Cona, on by samego diabła owinął sobie wokół palca słodkimi słówkami. W każdym razie ona twierdzi, że Con obiecał ją zabrać. Zabrać odtego wszystkiego”. Con, który nie ma w planach nic podobnego, musiał się ratować ucieczką do Aten, ale Jane grozi, że pojedzie za nim. I jak zwykle, to ja mam go z tego wyplątać.

Znowu spojrzała na mnie. Milczałem. Jej głos przeszedł w fałszywy lament.

- Uważam, że mało to eleganckie ze strony Sonny’ego i Jane, którzy - nawiasem mówiąc - są milionerami. Amerykańskimi milionerami, i którzy rozpowiadają po całej okolicy, że wyznają wolną miłość i wolny seks.

Tym razem nie wyciągnęła szklanki, lecz sięgnęła po butelkę stojącą na małej tacy.

- Nie fatyguj się z lodem - rzuciła ochryple.

Wstałem, mając nadzieję, że pójdzie w moje ślady. Faktycznie, wstała, lecz zaraz postąpiła krok do przodu i trzymając się kurczowo szklanki, oparta się o mnie.

Tam, skąd pochodzę, kobiety nie opierają się o pierwszego lepszego mężczyznę. Te, które to robią, mają potem o czym rozmyślać, jeżeli tego nie żałują.

Jej nie skrępowane piersi pod spłowiałą koszulą obijały się o moje dolne żebra.

- Zdajesz sobie chyba sprawę, że absolutnie nie jestem w stanie ci pomóc - rzekłem, odsuwając ją delikatnie.

Jedną ręką ocierała oczy, a drugą podnosiła do ust szklankę whisky.

- Tak mi przykro. Przepraszam, naprawdę. Nie powinnam tu była przychodzić i zawracać ci głowy. Możesz mi wierzyć, to się już nie powtórzy.

- Jasne. Wierzę ci. W końcu cała moja wina sprowadza się do tego, że tu przyjechałem i wynająłem od ciebie dom.

Roześmiała się.

- Będę się zbierać.

Wykwaterowanie jej zabrało jednak trochę czasu. Z jakiegoś tam powodu uznała za konieczne zachować pozory, że wpadła tylko po to, by sprawdzić, jak sobie daję radę, a nie żeby wyspowiadać się ze swoich bieżących trosk, i usta jej się nie zamykały.

Dowiedziałem się kilku rzeczy. A więc, że Con to skrót odConstantine”, a nie odConrad”. Dalej, że Georgina Taylor rzeczywiście jest Angielką, a Constantine’a Taylora poznała podczas wojny w Aleksandrii, gdzie służył jako oficer marynarki, i na koniec dowiedziałem się, że mają dwudziestodwuletniego syna, który mieszka w Londynie.

Kiedy wreszcie znalazła się za drzwiami, zachwiała się lekko, oddając mi szklankę z mizernymi resztkami piątej podwójnej whisky.

Zatrzasnąłem drzwi. Pomyślałem, że zaczynam rozumieć, co kryło się za złośliwym rechotem dorożkarza.

Pogasiłem wszystkie światła, wziąłem butelkę whisky ze sobą na górę i pustym korytarzem, obwieszonym kiepskimi obrazami, przeszedłem do sypialni. Zajmowałem sypialnię położoną bezpośrednio nad salonem, z widokiem na przystań. Nie zapalając światła, stanąłem popatrując na wciąż skąpane w świetle księżyca wody przystani i próbowałem wyłączyć słuch. Byłem całkowicie przytomny. Nalałem sobie solidną miarkę, słuchając, jak moje wnętrzności protestują, że i tak już wlałe...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin