Niziurski Edmund - Jutro klasówka.rtf

(407 KB) Pobierz
EDMUND NIZIURSKI

Edmund Niziurski

JUTRO KLASÓWKA

Wydawnictwo LITERATURA

Łódź 2000 r.

Wydanie VII

ROZDZIAŁ I

Miesiąc styczeń i luty tego roku zapisały się w naszej szkole jako miesiące ulgowe i olimpijskie. Ulgowe z powodu choroby pana Kwasa. Zaraz po feriach świątecznych pan Kwas zachrypł, a potem stracił głos, i był nieczynny pedagogicznie przez cały miesiąc. Z początku nie chcieliśmy uwierzyć, że pan Kwas mógł stracić głos, ponieważ srogi matematyk odznaczał się najsilniejszym głosem w całej szkole i nieraz pan kierownik nie mogąc dać sobie rady z młodzieżą, odwoływał się do pomocy organów głosowych pan Kwasa. Niestety okazało się, że nawet pan Kwas, niezniszczalny i groźny pan Kwas, może zachorować. Napełniło to nas smutkiem i wstydem, gdyż nie ulegało wątpliwości, że to my jesteśmy sprawcami jego choroby. Przez całe trzy dni w szkole było cicho jak makiem zasiał. Odwiedziliśmy pana Kwasa w domu, czym go bardzo wzruszyliśmy. Ale pod koniec wizyty pan Kwas wyciągnął spod poduszki notes, wydarł z niego kartkę i napisał:

„To bardzo miłe z waszej strony, że mnie tak żałujecie, ale na wszelki wypadek radzę wam powtórzyć ułamki. Może jutro przyjdziecie do mnie z książką do arytmetyki i zeszytami, to zapiszemy, co macie powtarzać”.

Zrobiło nam się wtedy bardzo niedobrze. Pożegnaliśmy się szybko i - wstyd doprawdy się przyznać - nie odwiedziliśmy już więcej pana Kwasa.

Bo kto by myślał o ułamkach, kiedy właśnie rozpoczęła się olimpiada! Tak jest! Zanim jeszcze zapłonął znicz olimpijski w Innsbrucku, my już urządziliśmy olimpiadę w Niekłaju.

Ja i Cykucki mieliśmy wyjątkowe szczęście. Dostąpiliśmy nie lada zaszczytu. Siódmacy zaangażowali nas do swojej drużyny hokejowej w charakterze bramkarzy. A było to tak. Gdy tylko zamarzło rozlewisko koło hałd za ogrodem fabrycznym, codziennie po lekcjach wybieraliśmy się tam z Cykuckim na ślizgawkę. Mieliśmy nowe łyżwy i świetnie nam się jeździło. Kiedyś przyszedł tam Kłapuch ze swoim kolegą Rosołkiem z siódmej A i zaczęli nam się przyglądać.

- Dobrze jeżdżą pędraki - powiedział Kłapuch.

- Można by ich wziąć - powiedział Rosołek.

I wzięli nas. Z początku co prawda myśleliśmy, że nas wezmą do ataku, ale okazało się, że potrzebowali bramkarzy. Bo nikt z siódmaków nie chciał być bramkarzem. Wiadomo. Bramkarz się nie najeździ, goli nie strzela, stoi w bramce i marznie, a jak drużyna przegra, to wszyscy mają do niego pretensje. Tak, ciężki jest los bramkarza, ale my i tak byliśmy zadowoleni: grać w drużynie olimpijskiej, to nie byle co. I to jeszcze u przemądrzałych siódmaków! Cała klasa nam zazdrościła.

Otrzymaliśmy specjalny strój ochronny. Na głowę - hełm motocyklowy, na twarz maskę szermierczą, nogawki wypchano nam jaśkami, tułów owinięto wielką poduchą i zaopatrzono w grube kożuchy.

Tak nadziani staliśmy jak nieforemne bałwany na bramce. Ledwie mogliśmy się ruszać. Ale, jak powiedziałem, i tak byliśmy szczęśliwi. Z poświęceniem zasłanialiśmy własnym ciałem bramkę, rzucaliśmy się na lód, wyłapywaliśmy krążek. Nieraz, bywało, oberwaliśmy porządnie kijem. Nikt tam się z nami nie patyczkował. Często zamiast silić się na uciążliwe gonitwy za krążkiem, roznamiętnieni gracze stosowali uproszczony system i walili się kijami po łbach. Nam się najwięcej dostawało. Całe szczęście, że mieliśmy te hełmy na głowach i te poduszki.

Tak zeszły prawie dwa miesiące. Wreszcie pod koniec lutego pan Kwas wyzdrowiał, wrócił do klasy i, jak się okazało, odzyskał całkowicie głos. Wezwawszy do tablicy paru zuchów i stwierdziwszy z przykrością, że nie potrafią wykrztusić ani słowa o ułamkach i że znajdują się w stanie dziwnego osłupienia, zagrzmiał:

- Cóż to?! Czyżbyście wy teraz z kolei stracili głos? Nie, moi drodzy, w to ja nie uwierzę. Słyszałem was na lodowisku! To raczej inna choroba was gnębi. Ja to nazywam otępieniem bałwankowym, często występującym u młodzieży zimą. Ale ja mam lekarstwo na otępienie bałwankowe, na gorączkę hokejową tudzież saneczkową. To lekarstwo nazywa się klasówka. Ona was otrząśnie! Dosyć zabawy, moi drodzy, za trzy dni piszemy klasówkę.

Na to straszne słowo klasa zdrętwiała i zamieniła się w słup lodu. Pochłonięci białym szaleństwem zapomnieliśmy, że na świecie prócz łyżew, nart, sanek i śnieżek istnieją także takie przykre rzeczy jak klasówki z arytmetyki.

Kwas popatrzył po nas z wyraźnym obrzydzeniem dla naszej niewiedzy.

- No i cóż? Zadrżeliście, olimpijczycy?

Istotnie zadrżeliśmy. Nawet Beksiński zwany Beksą, który w zeszłym roku rozwiązywał z łatwością zadania o okropnych kranach i basenie, też zadrżał. I on widać uległ otępieniu bałwankowemu tej zimy. Cała klasa zadrżała. Z wyjątkiem Cykuckiego. Bardzo mnie to zdziwiło, bo kto jak kto, ale Cykucki miał najwięcej powodów do zadrżenia, a on nie tylko nie zadrżał, ale nawet podniósł rękę do góry.

- Czy chcesz coś powiedzieć, Cykucki? - zapytał pan Kwas.

- Tak, proszę pana.

- Co chcesz powiedzieć?

- Chcę powiedzieć, proszę pana, że ja nie zadrżałem.

Pan Kwas spojrzał na Cykuckiego zdziwiony. Myślał, że Cykucki żartuje, ale twarz hokeisty była bardzo poważna.

- Czy tylko to chciałeś powiedzieć, Cykucki? - zapytał marszcząc surowo brwi.

- Nie... Chciałem jeszcze zapytać, czy ta klasówka będzie o ułamkach.

- Tak. Musicie sobie powtórzyć ułamki - odparł Kwas - i zadania tekstowe z poprzedniego rozdziału.

- To znaczy, że będzie o pociągach, jadących z przeciwka? - dopytywał się Cykucki.

Pan Kwas zawahał się.

- Coś w tym rodzaju. Ale dam wam oczywiście zadanie, którego nie ma w podręczniku.

- Ale z tego gatunku?

- Z tego gatunku.

- Aha - mruknął Cykucki, ale nie usiadł. Chwilę nad czymś się zastanawiał, a potem zapytał:

- A czy jak ktoś napisze na piątkę, proszę pana, to pan go zwolni z lekcji w czwartek?

Wszyscy spojrzeli zdziwieni na Cykuckiego. To było śmiałe żądanie. Pan Kwas uśmiechnął się pod nosem.

- Masz zamiar napisać na piątkę, Cykucki?

- Tak jest, proszę pana. I jak napiszę, to prosiłbym, żeby mnie pan zwolnił z lekcji w czwartek.

- Dlaczego mam cię zwolnić?

- Bo w czwartek arytmetyka jest na ostatniej godzinie, a ja mam wtedy trening w siódmej klasie.

- Prawda! - wycedził pan Kwas. - Ty przecież należysz do tego bractwa, co okłada się kijami na lodzie koło mojego domu.

- Ja... ja bardzo przepraszam, proszę pana, ale to nie jest bractwo, tylko drużyna hokeja na lodzie.

- Oczywiście... oczywiście - zamruczał pan Kwas. - Widziałem was przez okno, kiedy byłem chory i podziwiałem.

- Cieszymy się, że pan nas oklaskiwał - powiedział Cykucki.

Pan Kwas chrząknął.

- Oklaskiwał... no nie... to za dużo powiedziane. Nie mówię, że was oklaskiwałem. Podziwiałem tylko. Podziwiałem waszą... hm... żelazną kondycję i zdrowie.

- Miło nam, proszę pana - bąknął Cykucki.

- To było straszne! Jak wy to wytrzymywaliście!

Cykucki uciekał z oczami.

- Hokej jest twardą grą, proszę pana.

- Że też się nie pozabijaliście! Istny cud.

- To nie cud. Ma się tę technikę, proszę pana.

- I ty po tym wszystkim śmiesz marzyć o piątce z arytmetyki. Pierwszy raz słyszę coś podobnego. To jest bezczelność, Cykucki.

Cykucki pociągnął nosem.

- Pan sprawia mi przykrość... Ja wiem, że jestem zabiedzony i niedożywiony, ale ja chyba też mogę mieć piątki - mówiąc to zrobił bardzo żałosną minę, jakby się miał za chwilę rozpłakać. Chuda twarz jeszcze bardziej mu się wydłużyła, sine usta wygięły się w podkówkę.

Patrzyłem na niego z niesmakiem. Znałem się na tych jego zagraniach. Cykucki w ten sposób działał na nauczycieli.

Kwas zamruczał pojednawczo.

- Mój drogi Cykucki - powiedział - nie twierdzę, że nie jesteś w ogóle zdolny do otrzymywania piątek z arytmetyki. Ale jeśli po tym, co widziałem przez okno, napiszesz klasówkę na piątkę, gotów jestem zwolnić cię nie z jednej, a z dwu lekcji, a nawet gotów jestem ufundować własnym sumptem puchar dla hokeistów. Puchar Sebastiana Kwasa... to nawet ładnie będzie brzmieć.

To powiedziawszy opuścił z godnością klasę, zostawiając nas w zupełnym osłupieniu. Kiedy przyszliśmy do siebie, od razu obskoczyliśmy Cykuckiego i zażądaliśmy wyjaśnień, co go skłoniło do takiej mowy do Kwasa. Ale Cykucki uśmiechnął się tylko pod nosem i dał nogę z klasy.

Dopadłem go jednak na korytarzu i widząc, że nie chce mówić przy świadkach, zaciągnąłem w bezpieczny kąt.

- Słuchaj, Cykuś - powiedziałem - czy ty przypadkiem nie odniosłeś poważniejszej kontuzji czaszki mimo ochronnego hełmu?

- Co? Dlaczego? - uśmiechnął się.

- Jak mogłeś z czymś takim wyrwać się do Kwasa! Wiesz, jaką markę mają u niego hokeiści. Teraz już podpadliśmy bez pudła. Koniec i kropka. Kwas będzie miał na nas oko i bomba z klasówki nas nie minie.

- Myślisz? - Cykucki znów uśmiechnął się dziwnie.

- O ile wiem, umiesz tyle co ja - powiedziałem nieco zdezorientowany.

- Zgadza się.

- To znaczy nic nie umiesz.

- Zgadza się - powtórzył nie zmieszany Cykucki.

- No, więc jak napiszemy tę klasówkę?

- Olimpijsko napiszemy.

- Przestań się śmiać i mów poważnie. Wciągnąłeś mnie do tego hokeja i musisz teraz ze mną poważnie... Naprawdę nic się nie boisz?

- Nic.

- Dlaczego się nie boisz?

Wzruszył ramionami.

- Ty coś ukrywasz. Masz jakąś tajemnicę - naciskałem go.

- Dobrze, powiem ci - uległ wreszcie - ale nie będziesz miał do mnie o nic pretensji. Obiecujesz?

- Obiecuję - odrzekłem nieco zdziwiony.

- No więc słuchaj - Cykucki spuścił na oczy powieki z długimi rzęsami. - Ja się dlatego nie boję arytmetyki, bo mam gwarancje.

- Co takiego? Gwa... gwarancje?

- Ubezpieczeni jesteśmy. Obaj. Ty i ja.

- Niby jak to?

Cykucki uśmiechnął się i znów opuścił rzęsy.

- Ja, bracie, zasuwam zawsze pewnie. Ty oczywiście o tym nie pamiętałeś, ale ja spisałem z siódmakami umowę, czyli kontrakt.

- Ty? Nie wierzę - spojrzałem na niego z podziwem.

- No, to patrz! - wyciągnął z zanadrza zatłuszczony brulion, w którym zapisywał wyniki olimpijskie z Innsbrucku, a z brulionu wydobył złożony we czworo arkusz kancelaryjnego papieru, ozdobiony w nagłówku kółkami olimpijskimi oraz suto zaopatrzony w pieczęcie.

- To jest właśnie umowa. Przeczytaj sobie - powiedział.

Rozwinąłem arkusz i przeczytałem:

UMOWA SPORTOWA

Reprezentacja olimpijska klasy siódmej A sekcja hokeja na lodzie angażuje na stanowisko bramkarzy kol. Zbigniewa Cykuckiego i kol. Jarosława Strzębskiego. Koledzy Zbigniew Cykucki i Jarosław Strzębski obowiązani są:

 

§ 1. nie wpuszczać krążka do bramki,

§ 2. nie płakać (skreślono i wpisano „nie załamywać się”) w razie gdyby mimo wszystko wpuścili krążek,

§ 3. być do dyspozycji drużyny olimpijskiej o każdej porze dnia i nocy,

§ 4. słuchać trenerów i nie wykręcać się od ćwiczeń,

§ 5. pić tran (codziennie duża łyżka),

§ 6. ze swej strony reprezentacja olimpijska obowiązana jest: dostarczyć bramkarzom strój ochronny,

§ 7. nie używać w stosunku do bramkarzy słów: „mały”, „mikrus”, „szczeniak”, „smarkacz”, „pędrak” oraz „pętak” i innych tym podobnych obraźliwych wyrażeń,

§ 8. w razie wpuszczenia gola nie bić bramkarza,

§ 9. dostarczać bramkarzom 10 dkg kiełbasy jałowcowej i butelkę soku pomidorowego co drugi dzień,

§ 10. ubezpieczyć bramkarzy od strony gogów, a zwłaszcza Kwasa.

Jako rękojmię wypełnienia zobowiązań reprezentacja odda pod zastaw bramkarzom narty typu „Klimczok” z wiązaniem kandahar i kijkami metalowymi. W razie niedotrzymania któregoś z paragrafów umowy zastaw przechodzi na własność bramkarzy.

 

- Widzisz - powiedział z dumą Cykucki - paragraf dziesiąty zabezpiecza nas przed Kwasem.

Spojrzałem na Zbyszka z niekłamanym podziwem.

- Nadzwyczajne! Że też o wszystkim pomyślałeś!

- Ho, ho, bracie - uśmiechnął się Cykucki - w sprawach natury prawnej ja jestem oblatany. Grunt to zabezpieczyć się prawnie. Wiesz, że my, Cykuccy, mamy to we krwi. U nas to jest wrodzone i rodzinne.

Skinąłem głową ze zrozumieniem. Wiedziałem, że ojciec Cykuckiego jest woźnym w sądzie, stryjek prokuratorem, a wujek notariuszem, czyli rejentem.

- Teraz wszystko kapujesz - powiedział Cykucki. - Na pewno dziwiłeś się, czemu siódmacy tak się z nami cackają i nie używają słów. To właśnie z powodu tej umowy.

- A ja myślałem, że to dlatego, że... my jesteśmy świetnymi bramkarzami - bąknąłem.

- Pewnie, że jesteśmy świetnymi - wzruszył ramionami Cykucki - ale nic by nam to nie pomogło, gdyby nie umowa na piśmie. Wiesz, jacy są siódmacy. Nikt z ich klasy nie chciał stać na bramce, bo oni bili bramkarzy za wpuszczone gole. Ale ja się zabezpieczyłem.

- I dlatego oni dali ci te narty?

- Dlatego.

- A ja myślałem, że oni tak... po dobroci.

- E, tam! Skądże! Ja je wytargowałem w umowie.

- Nic mi nie mówiłeś o tej umowie i w ogóle... - zasępiłem się urażony. - Dlaczego?

Cykucki zmieszał się.

- Ja... no... po prostu zapomniałem... ale czy to ważne? Ty się przecież nie znasz na prawie. Nie myślałem, że cię to zainteresuje. Zresztą... wiesz... ja...

- Wiem! Świnia jesteś, nie chciałeś po prostu, żebym jeździł na tych nartach. A kiełbasa i sok?! Też nie powiedziałeś, skąd je masz.

- Jak to? Przecież mówiłem, że to od siódmaków.

- Ale mówiłeś, że to dlatego, że oni cię uwielbiają - mówiłem rozgoryczony. - Sam wszystko zżerałeś!

Cykucki pociągnął nosem. Twarz mu się wydłużyła.

- A... ja jestem niedożywiony, a ty...

- Co ja?

- Ty mówiłeś, że już nie możesz patrzeć na kiełbasę, bo masz wujka w Zgórzu, który robi lewe kiełbasy i wam stale przysyła, i ty nabrałeś wstrętu.

- Ale sok?! - wykrzyknąłem wzburzony. - Ale sok bym pił!

- Sok był tylko do kiełbasy... żeby... żeby lepiej trawić. Jak się je kiełbasę, to się pić chce.

- A narty! - krzyczałem. - Sam jeździłeś!

- Jak to. Nie pożyczałem ci?

- Tak, z łaski.

- Obiecałeś, że nie będziesz miał pretensji - jęknął Cykucki. - Widzisz, jaki jesteś? Po co ja ci powiedziałem o tej umowie.

- To nie pretensje, to tylko pytania - zasapałem ze zdenerwowania.

- Tak... pytania... - powtórzył płaczliwie Cykucki. - Zamiast mi podziękować, to się ciskasz, a to przecież ja zawarłem tę umowę. Gdyby nie ja to by ciebie w ogóle nie było w tej umowie, tobie by nie przyszło do głowy, żeby się zabezpieczyć. A ty zamiast wyrazić mi wdzięczność...

- Wdzięczność?! No, wiesz, bezczelny jesteś.

- Tak, wdzięczność, bo ja cię chcę uratować od Kwasa, a ty z wyrzutami... Wiesz, przykrość mi sprawiłeś - Cykucki znów zaczął pociągać nosem i usta wyginać w podkówkę tak boleśnie, że o mało co nie zrobiło mi się go żal.

Chciałem powiedzieć, żeby nie grał przede mną komedii, ale dałem spokój. Szkoda nerwów. Nie dojdę z nim do ładu i nie odbiorę mu tego soku, który wyżłopał na mój rachunek. Potem pomyślałem, że w każdym razie powinienem się obrazić i nie zadawać się z nim więcej, ale przypomniałem sobie klasówkę wiszącą jak bomba nad moją głową i postanowiłem na razie schować honor do kieszeni.

- Potem się porachujemy - westchnąłem. - A teraz chodźmy do Kłapucha z siódmej, żeby wykonał paragraf dziesiąty umowy.

- Chodźmy - powiedział Cykucki.

ROZDZIAŁ II

Odnalezienie Kłapucha na przerwie nie było jednak proste. Kłapuch należał do najruchliwszych chłopaków w szkole. Nasza klasa była na drugim piętrze, a siódma na parterze. Zwykle zanim zbiegliśmy po schodach na dół, Kłapucha już nie było w klasie. Żeby ustalić jego „aktualne położenie”, należało raczej posłużyć się metodą nasłuchową, jak twierdził Krapulski zwany Krapulem, specjalista i rzeczoznawca w tego rodzaju sprawach. Trzeba było mianowicie zamknąć oczy i natężyć uszy. Jeśli wśród zwykłego zgiełku, wrzawy i brzęczenia korytarzowego usłyszy się coś pośredniego między śmiechem hieny, pianiem zachrypłego koguta a rżeniem ranionego muła, jest to z pewnością głos Kłapucha. Recepta była, jak widzimy, dość skomplikowana i wymagała sporej dozy wiedzy zoologicznej tudzież absolutnego słuchu. Rychło jednak doszliśmy do wniosku, że jest mniej naukowy, ale bardziej niezawodny sposób na stwierdzenie aktualnego położenia Kłapucha. Po prostu należało nasłuchiwać, kto krzyczy najgłośniej, czy jak wolicie, najbardziej przejmująco.

Stanęliśmy więc przy schodach, gotowi, w razie wykrycia właściwego wrzasku, do biegu w odpowiednim kierunku, przymknęliśmy oczy i nasłuchiwaliśmy. Wierzcie mi, to straszne słuchać tak głosów szkoły, zwłaszcza, jeśli się ma takie delikatne uszy jak moje. Ja w każdym razie nie mogę nasłuchiwać dłużej niż pół minuty, bo zaczyna mnie boleć głowa, w dołku mnie gniecie i nos mi się poci. Za bardzo jestem wrażliwy. Cykucki wytrzymuje dłużej, ale to chyba dlatego, że jak twierdzi pan Fasola, który uczy nas śpiewu, Cykucki ma dębowe ucho.

No, ale nic. Zacisnąłem powieki, przygryzłem wargi i nasłuchiwałem. Najpierw słyszałem tylko jeden wielki szum i brzęczenie jak w ulu, dopiero po paru sekundach, gdy ucho trochę się „wczuło” a raczej „wsłuchało”, mogłem odróżnić poszczególne głosy: ryk bawoli Zenona koczownika, wycie Rekszy, pomruk Michała, wodza Piratów, słowiczy krzyk pani woźnej, skrzek Światka Dauera zwanego Stawonogiem... ćwierkanie klas młodszych... Och, znałem te dźwięki na pamięć! Wiedziałem już, że jeśli usłyszę rżenie, to bracia Odjemkowie, jeśli wycie wilcze, to Reksza i koloniści, jeśli zaś da się słyszeć beczenie owcy obdzieranej ze skóry, to na pewno Susuł. Jeśli jednak zagrzmi coś czasem jak grom - to z pewnością pan Kwas. Pan Kargul, prezes komitetu rodzicielskiego, wydaje natomiast tony miękkie, urywane i miłe uchu.

Ale nie ryki Zenona, czy nawet wycie Rekszy było najstraszniejsze. Najbardziej nieznośne i niezdrowe dla mego ucha były piski dziewczynek, przeszywające aż do głębi czaszki, ostre i kłujące jak igiełki.

Właśnie tuż koło nas przebiegło stado piszczących dziewczynek i w tym momencie nos mi się spocił, a tuzin igiełek pogrążył się w mojej czaszce. Miałem dosyć. Oparłem się o ścianę i zatkałem uszy palcami.

Cykucki dzięki dębowemu uchu nasłuchiwał jeszcze przez chwilę, marszcząc brwi i krzywiąc się boleśnie, gdyż nawet jego dębowe ucho cierpiało z powodu dziewczęcego pisku, wreszcie odetchnął z ulgą.

- Jest! - wykrztusił. - Mam go! Usłyszałem.

- Gdzie?

- Tam - pokazał gdzieś za siebie.

- Oszalałeś? Jak to możliwe?

- Dlaczego niemożliwe?

- Pokazujesz przecież ścianę.

Cykucki dopiero teraz otworzył oczy i zobaczył ze zdziwieniem, że istotnie pokazuje ręką mur.

- Zupełnie nic nie rozumiem - wybełkotał - ale tam go słyszałem.

- Musisz mieć zaburzenia słuchowe. Przecież tam jest mur.

- No, to on jest za murem.

- Za murem?

- A co ty myślisz, że krzyk Kłapucha nie przebije ściany?

Po namyśle stwierdziłem, że to istotnie możliwe, biorąc pod uwagę nadzwyczajne talenty wokalne Kłapucha.

Zaczęliśmy się zastanawiać, co może być w tym miejscu za ścianą i wyszło nam, że tam musi być gabinet lekarski.

Pospieszyliśmy więc czym prędzej na boczny korytarz w lewym skrzydle budynku, gdzie znajdował się gabinet pani doktor Frędzlowej. Istotnie, dochodziły stamtąd przeraźliwe krzyki podobne do piania zachrypłego koguta i rżenia ranionego muła, a więc niewątpliwie krzyki Kłapucha.

Po chwili otworzyły się z trzaskiem drzwi gabinetu i wybiegł z nich osobnik obandażowany od stóp do głów. Tak obandażowanego osobnika widziałem tylko raz w życiu w telewizyjnym filmie pod tytułem „Niewidzialny człowiek”, ale tamten osobnik musiał być cały obandażowany, gdyż inaczej był niewidzialny.

W takim stanie rzeczy oczywiście byłoby nie sposób zorientować się, z kim mamy do czynienia, na szczęście biedaczysko wyleciał z gabinetu z takim rozpędem, że zderzył się z Cykuckim.

- Uważaj, mały ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin