Daphne du Maurier - 1 - Metresa Metresa.pdf

(1009 KB) Pobierz
135449192 UNPDF
Daphne du Maurier
Metresa
Zakład Nagrań i WYdawnictw
Związku Niewidomych
Warszawa 2001
Tłumaczyła Anna Bańkowska
Przedruk Wydawnictwo "Alfa_$wero",
Warszawa 1995
Pamięci mojej praprababki
Mary Anne Clarke,
zmarłej w Boulogne
21 czerwca 1852 roku,
oraz
aktorki Gertrude Lawrence
(która grała rolę
Mary Anne na scenie),
zmarłej w Nowym Jorku
6 września 1952 roku
Składam serdeczne podziękowanie sir Walterowi Peacockowi za udostępnienie notatek, które dały
mi wiele cennych informacji dotyczących Mary Anne Clarke; Oriel Malet za długie godziny spędzone
w British Museum i archiwum państwowym; a nade wszystko Derekowi Pepysowi Whiteleyowi za
niezmordowane ślęczenie nad książkami i dokumentami z epoki oraz niezwykle pomocne wskazówki
dotyczące materiałów.
Daphne du Maurier
Część I
Rozdział 1
Po latach, gdy jej zabrakło, gdy przestała być cząstką ich życia, tym, co zachowali na zawsze w
pamięci, był uśmiech. Rysy, kolory pozacierały się, okryły mgłą. Oczy miała na pewno niebieskie...
chociaż możliwe, że zielone albo szare. Włosy - upięte w grecki węzeł albo zakręcone w loki i
spiętrzone na czubku głowy - mogły być kasztanowe lub jasnobrązowe. Nos za to z całą pewnością nie
był grecki, tylko zadarty pod samo niebo. Kształt ust nigdy nie wydawał się istotny - ani teraz, ani
wtedy.
Najistotniejszy był uśmiech. Kiedy się pojawiał, drgając przez ułamek sekundy w lewym kąciku ust,
zdawał się kpić ze wszystkich bez różnicy - zarówno z tych, których darzyła największą miłością,
włączając w to rodzinę, jak i z tych, których nie cierpiała. A gdy wyczekiwali z niepewnymi minami,
spodziewając się eksplozji sarkazmu albo bezpośredniego afrontu - twarz jej nagle odmieniała się i
rozświetlała wesołością aż po same oczy. Oddychali więc z ulgą, grzejąc się w tym cieple i
przyłączając do radości. W wybuchu zdrowego, rubasznego, prostackiego śmiechu, który następował
potem, nie było już żadnej intelektualnej pozy.
I to właśnie pamiętali po latach. O reszcie zapomnieli. W niepamięć poszły kłamstwa, oszustwa,
napady złego humoru. Zapomniano o szaleńczej ekstrawagancji, absurdalnej szczodrości, ciętym
języku. Pozostało tylko wrażenie ciepła i umiłowania życia.
Każdy z nich, drugoplanowych bohaterów, wspominał ją po latach na swój sposób, w samotności,
nieświadom tego, co czują inni. I chociaż dawniej życiowe ścieżki kilku z nich skrzyżowały się, nie
łączyła ich przyjaźń; ogniwem wiążącym ich ze sobą był tylko przypadek.
Dziwnym zbiegiem okoliczności, wszyscy trzej mężczyźni, których najbardziej kochała, odeszli
kolejno w ciągu jednego roku, a i czwarty nie przeżył ich nazbyt długo. Przed śmiercią każdy
wspominał ten uśmiech. Rozbrzmiewał im też w uszach ów gromki, bynajmniej nie upiorny rechocik,
który w ich mózgach powodował prawdziwy wylew... nie krwi jednak, tylko wspomnień.
Pierwszy odszedł brat - Charles Thompson - a powodem był jego wrodzony brak opanowania. Już
jako mały chłopiec wyciągał rączki do siostry, wołając: "Zabierz mnie ze sobą, nie zostawiaj mnie!"
W ten sposób trafił pod jej skrzydła na zawsze i nigdy nie miał się już wyzwolić, podobnie jak siostra
od niego, co stało się przyczyną zguby obojga.
Koniec nastąpił po burdzie w szynku, gdzie jak zwykle przechwalał się dawną pozycją,
odmalowując ze swadą obraz najbardziej obiecującego i godnego awansu dowódcy kompanii w całym
pułku. Potem wyciągnął z zanadrza starą, wiecznie tę samą bajeczkę o słabym zdrowiu, niechęci
pułkownika, animozjach kolegów, jawnej niesprawiedliwości sądu wojskowego, a nade wszystko o
małostkowości naczelnego wodza, który okazując niełaskę bratu, chciał się odegrać na siostrze.
Rozglądał się wokół siebie, oczekując współczucia, ale nikt nie dbał o jego gadanie. W końcu
wszystko wydarzyło się tak dawno, komu by się chciało słuchać. Odwrócili się do niego plecami,
zajęci nalewaniem trunków, a wtedy Charles Thompson, purpurowy ze złości, rąbnął szklanką o stół i
wrzasnął:
- Słuchajcie mnie, do wszystkich diabłów! Mogę opowiedzieć o rodzinie królewskiej takie rzeczy, o
jakich się wam nawet nie śniło! Zaraz rozpędzicie na cztery wiatry ten cały Dom Brunszwicki.
(Dynastia panująca w Anglii od czasów Jerzego I nosiła nazwę hanowerskiej, jednak księstwo
Hanoweru było też nazywane Brunszwicko_L~uneburskim. Wszystkie przypisy pochodzą od
tłumaczki).
I nagle ktoś z obecnych, kto pamiętał wydarzenia sprzed szesnastu lat, zanucił cicho niepochlebną
dla siostry Charlesa śpiewkę, która kursowała w owych czasach po Londynie. Nie miał na myśli nic
złego, chciał tylko zabawić towarzystwo. Ale Thompson był innego zdania. Trzasnął dowcipnisia w
gębę, potem przewrócił stół, uderzył jeszcze kogoś, zrobiło się ogólne zamieszanie, hałas, zgiełk,
posypały się przekleństwa, aż wreszcie Charles z krwawiącym policzkiem znalazł się na ulicy. W
uszach rozbrzmiewał mu urągliwy śmiech dawnych towarzyszy broni.
Świecił księżyc i kopuła katedry St Paul odcinała się wyraźnie na tle czystego nieba. Resztka dawno
utraconego zmysłu orientacji zawiodła Charlesa poprzez plątaninę ulic do starej rudery, w której
spędził dzieciństwo. Za nic nie przyznałby się do tego kompanom z szynku. Ewentualnie, podobnie
jak siostra, wymyśliłby dla tego domu nową lokalizację - okolice Oksfordu, a może Szkocja? A jednak
dom stał jeszcze, ciemny, wciśnięty między inne budynki, przy końcu Bowling Inn Alley. Ani jeden
promień księżyca nie oświetlał okien, przy których klęczeli oboje jako dzieci, snując plany na
przyszłość. Właściwie to ona mówiła, Charles tylko słuchał. Dom nadal był zamieszkany. Do
zawianego mężczyzny dobiegał płacz dziecka, któremu wtórował niewyraźny, poirytowany głos
kobiecy. Potem nagle otworzyły się drzwi i ktoś chlusnął na ulicę cebrzykiem pomyj, obrzucając przy
okazji stojącego obelgami.
Charles Thompson powlókł się z powrotem, ale ścigały go duchy. Szły za nim przez ulice aż do
rzeki, gdzie właśnie zaczynał się przypływ i poziom wody gwałtownie się podnosił. Charles doszedł
do wniosku, że nie ma pieniędzy, nie widzi przed sobą przyszłości, siostry przy nim już nie ma, a
krew, którą zapewne by otarła, wciąż spływa mu po policzku do ust...
Wiele czasu upłynęło, nim znalazły go taplające się w błocie dzieci.
Ciało Charlesa Thompsona zidentyfikował William Dowler, człowiek, który pozostał wierny jego
siostrze przez dwadzieścia pięć lat. Schorowany już wówczas starszy dżentelmen, powiadomiony
listownie przez jej adwokatów o odkryciu nad rzeką, przyjechał specjalnie z Brighton do Londynu,
aby dopełnić formalności. Pewne szczegóły odpowiadały opisom zaginionego i Dowler, jako członek
rady powierniczej, podjął się owego niewdzięcznego zadania. Nigdy nie przejmował się
Thompsonem, a teraz stał w kostnicy i dumał nad tym, co z niego zostało. Jak inaczej mogłoby się
potoczyć życie i jej, i jego własne, gdyby tylko ten człowiek zdecydował się utopić zaraz po swej
degradacji, siedemnaście lat temu. Miałaby złamane serce i może zwróciłaby się do dawnego
kochanka, a on zabrałby ją gdzieś daleko, gdzie mogłaby zapomnieć o wszystkim, zamiast dopuścić,
by gniew i gorycz popchnęły nieszczęsną kobietę do odwetu. I oto właśnie spoczywa przed nim
powód tak wielu kłopotów - jej "drogi braciszek", jak go zwykła nazywać, "kochany chłopiec".
Wróciwszy do Brighton, Dowler zastanawiał się, czy owa niechęć do Thompsona, jaką żywił przez
wszystkie lata, była wynikiem zazdrości. Godził się przecież na rozlicznych przyjaciół, nigdy się nimi
specjalnie nie przejmował - większość z nich byli to pochlebcy wiszący u jej klamki w oczekiwaniu na
jakiś ochłap. Jeden, może dwóch zostało dopuszczonych do większej poufałości, ale przymykał na
nich oczy. Natomiast co do diuka, to po pierwszym szoku emocjonalnym Dowler traktował ów
związek jako konieczność, interes. Zresztą i tak by jej nie powstrzymał.
- Mówiłam ci, że mierzę wysoko - przypomniała mu - i oto trafiłam w dziesiątkę. Ale zawsze będę
cię potrzebowała w odwodzie.
I tam też pozostał, gotów na każde skinienie. Dawał jej rady, których nie słuchała. Płacił rachunki,
gdy diuk o nich zapominał, wykupywał nawet brylanty z lombardu. W końcu doczekał się
ostatecznego poniżenia - kazała mu odwieźć do szkoły dzieci, podczas gdy sama pojechała za Jego
Królewską Wysokością do Weybridge.
Czemu się zgodził? Co właściwie miał z tego wszystkiego?
Wpatrzony w morze, którego fale tak beztrosko lizały plażę w Brighton, William Dowler powracał
myślą do tygodni, które spędzili tu razem, jeszcze zanim w życiu ukochanej pojawił się diuk.
Oczywiście, już wtedy wypatrywała jakiejś zdobyczy - Cripplegate'a Barrymore'a czy innego fircyka
spośród młodzieńców rozbijających się czwórkami koni - ale za bardzo był zakochany, by to
zauważyć, a w każdym razie, by się tym przejąć.
Hampstead... Tam przeżył najszczęśliwsze chwile. Potrzebowała go, przybiegła do niego w
pierwszym odruchu wprost od łóżeczka chorego dziecka. Później, gdy diuk ją porzucił, potrzebowała
starego przyjaciela jeszcze bardziej i znów zjawiła się w Hampstead. Wierzył wtedy, że w jej myślach
nie ma już miejsca dla nikogo innego, ale znając tego niespokojnego ducha, jak mógł mieć pewność?
Wreszcie - czy to naprawdę uczucie popchnęło ją owej nocy do hotelu Reid, ledwie godzinę po
powrocie Dowlera z Lizbony, kiedy był jeszcze nie przebrany i zmęczony po podróży? Na ramiona
narzuciła płaszcz - nawet nie próbowała się zasłaniać.
- Za długo cię nie było - szeptała. - Tak bardzo potrzebowałam twojej pomocy!
A może właśnie starannie przemyślała porę tej wizyty. Może chciała go zaskoczyć, ponieważ
wiedziała, że ma do niej słabość, ponieważ intuicja podpowiedziała jej, że przed barierką w Izbie
Gmin Dowler okaże się najcenniejszym ze świadków?
Nie, nie doczeka się odpowiedzi ani na to, ani na żadne inne pytanie. Nieważne... pozostał uśmiech.
William Dowler odwrócił się plecami do morza. Przez chwilę stał z kapeluszem w ręku, wmieszany w
tłum przechodniów, podczas gdy ulicą - niczym echo dawnych wspomnień - przejeżdżał powóz ze
starszym otyłym dżentelmenem i małą dziewczynką.
Dżentelmenem był diuk Yorku, a dziewczynką - jego bratanica, księżniczka Wiktoria. Diuk ostatnio
postarzał się mocno - wyglądał na o wiele więcej niż swoje sześćdziesiąt dwa lata. Zachował jednak te
same co zawsze rumieńce, tę samą sztywną, wojskową postawę przy pozdrawianiu przechodniów na
pół uniesioną ręką. W pewnym momencie pochylił się do dziewczynki, ta zaś podniosła ku niemu
roześmianą buzię. Dowler po raz pierwszy w życiu poczuł litość dla człowieka, któremu kiedyś
zazdrościł.
Było coś żałosnego w tym starcu, siedzącym w powozie w towarzystwie dziecka, i Dowler
pomyślał, że jest on bardzo samotny. Słyszał plotkę, że podobno diuk nie może dojść do siebie po
śmierci ostatniej ukochanej, diuszesy Rutland, ale w końcu czego to ludzie nie gadają. Już bardziej
prawdopodobnie brzmiała wieść, że puchlina wodna uwinie się z jego dawnym rywalem przed
upływem kilku miesięcy. A kiedy to nastąpi, rynsztokowa prasa zacznie się na nowo babrać w
zaschniętych brudach procesu i tuż obok nekrologu w czarnej ramce Dowler zobaczy obryzgane po
raz kolejny błotem - jej nazwisko.
Los oszczędził Williamowi Dowlerowi tej przykrości, zabierając go ze świata zaledwie cztery
miesiące przed diukiem, i to temu ostatniemu przyszło wypatrzyć nekrolog w starym numerze
"Gentlman's Magazine". Siedział właśnie w bibliotece domu przy Arlington Street, owinięty w szary
szlafrok, ze spuchniętą, obandażowaną nogą wyciągniętą na przystawionym krześle. Musiał zasnąć -
ostatnio łatwo się męczył, chociaż nie lubił o tym mówić, nawet ze swym osobistym sekretarzem
Herbertem Taylorem. Zresztą wszyscy twierdzili, że Jego Królewska Wysokość jest poważnie chory.
Wszyscy - począwszy od jego brata króla, a skończywszy na tych pasożytach lekarzach, którzy
odwiedzali go co rano.
Dowler... Co oni tu piszą? "#7 września zmarł w Brighton William Dowler Esq., komisarz w stanie
spoczynku armii Jego Królewskiej Mości". I oto diuk nie siedział już jak bezradny kaleka w domu
przy Arlington Street, tylko stał w holu innego domu, tego przy Gloucester Place, odpinał pas, rzucał
go Ludovickowi i pędził po schodach, przeskakując po trzy stopnie na raz, podczas gdy ona wołała
doń z góry:
- Sir, czekam już tyle godzin!
Drobna ceremonia powitalna - nieważne, to tylko przedstawienie dla służby - i gdy pani zniża się w
głębokim reweransie (uwielbiała to robić bez względu na strój; czasem była to suknia balowa, innym
Zgłoś jeśli naruszono regulamin