Kruczkowski Leon - KORDIAN I CHAM.rtf

(1252 KB) Pobierz

Kruczkowski Leon

KORDIAN I CHAM

 

Nie tylko Kazimierz Deczyński jest postacią historyczną\ a losy jego, zt> tej książce opisane —I autentyczne; „Kordian i cham11 jest w całości powieścią dokumentarną.

Nie ma w niej nic z „romansu“ w tradycyjnym pojęciu powieści historycznej — nie ma w niej „fabuły“ i „bohaterów" na miarę fantazji autorskiej. Jest to miara najszczodrobliwsza z możliwych, w lekko­myślności swej dziś już poważnie zdyskredytowana. Nie, praca moja polegała przede wszystkim na zorganizowaniu i drama­tycznym uruchomieniu materiałów historycznychi zebranych wzdłuż przyjętej osi tematycznej. Tą osią jest sprawa chłopska w Kró­lestwie Kongresowym w dobie poprzedzającej bezpośrednio wybuch powstania listopadowego.

W użytkowaniu materiałów historycznych, zarówno archiwalnych jak i bibliograficznych, byłem bardzo radykalnyj w wielu miejscach posuwałem się aż do dosłownej lub prawie dosłownej transkrypcji tekstów źródłowych. Nie „tworzyłema tej powieści1 czynnoK moja była czysto konstrukcyjna — montażowa, że użyję „mednego" wyrażenia.

Niesposób mi tu wyliczać wszystkie wykorzystane materiały\ nie uważam też za stosowne powoływać się na nie w przypisach, w tekście powieściowym. Jedno tylko podstawowe źródło muszę wskazać Czy­telnikowi: pamiętnik Kazimierza Deczyńskiego (1800—1838), którego rękopis pt. |Opis życia wieśniaka polskiego| znajduje się w Bibliotece Polskiej w Paryżu. Arcyważny i ciekawy ten dokument — jedyny pa­miętnik chłopski z doby Królestwa Kongresowego — wydany został w druku ćwierć wieku temu przez Marcelego Handelsmana („Żywot

chłopa polskiego na początku XIX stulecia*, Warszawa 1907, nakła­dem }. Mortkowicza).

Pamiętnik Deczyńskiego stal się źródłem pomysłu i podstawą akcji niniejszej powieści. Wyznam, że momentems który w nim zajął mnie najżywiej, była wyraźnie na jego kartach ujawniona ś w iadomośó kła sowa autora. T en moment — to więź aktualność iy prze­rzucona pomiędzy dniem dzisiejszym a „historycznymK tematem tej książki.

Warszawa, 1932

DO CZYTELNIKA

W ciągu dwudziestu dwóch lat, jakie upłynęły już od chwili, kiedy opublikowałem — własnym nakładem — pierwsze wydanie „Kordiana i chama“ (1932), książka ta uzyskała dwanaście wydań, z tych osiem w Polsce Ludowej. W ciągu tego, dość długiego już, okresu czasu, wy­pełnionego faktami dziejowymi najwyższej doniosłości, ustaliła się doś(f wszechstronna i wyczerpująca ocena tej powieści pod względem spo- łeczno-ideologicznym i artystycznym, ocena jej wartości i błędów. Jedne i drugie — sądzę — charakterystyczne są dla pewnego-etapu rozwojowego nie tylko w pisarstwie autora, ale i na drogach literatury polskiej ku realizmowi socjalistycznemu. Dokumentarna w założeniu powieść „Kordian i cham“ stała się już z kolei sama pewnego ro­dzaju dokumentem polityczno-literackim okresu, w którym powstała, okresu walki polskich mas ludowych z władzą kapitalistyczno-ob- szarniczą. Jest to jedna z większych radości, jakie mogą być udzia­łem pisarza.

Z tym to właśnie uczuciem oddaję do rąk Czytelników Polski Ludo­wej niniejsze wydanie „Kordiana i chama* .

AUTOR

Warszawa, luty 1954

Ludzieee, la-bo-ga!... Ludzieee!... — jęczała, ręce załamując na brzu­chu, tęga, piersista dziewka. W jej twarzy, mokrej od łez rozmazanych i czerwonej, tężały w osłupieniu szkliste, bladoniebieskie oczy.

Obok, u węgła chałupy, kuliły się zziębnięte, chude dzieciska, wy- strachane, jak zawsze, widokiem obcych ludzi. Tych zaś było dziś aż siedmiu na podwórku Adamusa.

Wrzeszcząc i klnąc stali pochyleni nad głębokim, na wpół rozwalo­nym dołem kartoflanym. Ekonom Felś, ryży i piegowaty, w krótkim kożuszku, parskał gniewnymi słowy, zwyczajnie, po ekonomsku. Wło­darz Kubiak wtórował mu zapalczywie: klął grubo, wymachując sęka­tą lagą i podjudzając czterech fornali, którzy długimi żerdziami żgali coś głęboko w dole.

Nie opodal statecznym, równo odmierzanym krokiem przechadzał się żandarm obwodowy z Kalisza, pan Miranowski, z fajeczką w zę­bach. Spod kaszkietu bure jego ślepska starego wygi żołnierskiego pa­trzyły przed się z godnością, z niewzruszonym spokojem istoty urzędo­wej, w mundur odzianej,. wyższej nad otoczenie.

              Ty bydlę chłopi — wrzeszczał ekonom Felś na poły z niemiec­ka. — Ja tobie, verfluchtes Maul, gadam po dobroci!... Heraus!

              Wyłaź, szelmo, pan ekonom ci to mówi!... — powtórzył groinie Kubiak.

Lecz Adamus wyłazić ani myślał.

Na dnie kartoflanego dołu przywarł, skulony pokracznie, i wciskał się w rudą glinę, jakby chciał wtłoczyć się w nią gnatami pokurczo­nymi. Twarz jego, uwalana błotem, patrzyła w górę spode łba, pilnie śledząc gwałtowne poruszenia żerdzi ¿gających ku niemu z potężnych

łap fornali. W małych mrugających oczkach tej twarzy migotały iskierki psiej nienawiści.

              Nuże, chłopaki — ryknął znów Kubiak wymachując lagą nad głowami fornali. — Nie poradzicie to szelmie?!

Więc jeden, najgorliwszy, schylił się do pół ciała nad jamą dołu i pchnął żerdzią zajadle, ze wszystkich sił. Adamus, ugodzony w bok, chwycił rozcapierzoną garścią za koniec drąga i szarpnął wściekle. Wówczas ten z góry zachwiał się i — straciwszy równowagę — runął w dół z wrzaskiem wprost na Adamusa. Chłop, przywalony jego cię­żarem, stęknął okropnie i, ułapiwszy parobka sękatymi palcami za gardziel, odrzucił go na przeciwległą ścianę dołu. Dysząc ciężko, spoj­rzeli obaj na siebie oczyma nabiegłymi krwią, na poły wściekli i prze­rażeni niespodziewanym starciem.

Tamci na górze znieruchomieli na chwilę i uciszyli się, jakby w ocze­kiwaniu na niezwykłe, już, już nastąpić mające widowisko. Nawet przechadzający się z godnością żandarm przystanął i, zajrzawszy cie­kawie w głąb dołu, uśmiechnął się z widocznym zadowoleniem.

Tym głośniej rozległ się na obejściu rozpaczliwy wrzask dziewczyny.

              Ludzieee, la-bo-gaL. Ojca nam zabiją!... LudzieeeL.

Nikt jednak nie zwracał na nią uwagi.

Sprawa w dole kartoflanym stała się śmieszna i straszna zarazem... Adamus i ów gorliwy fornal stali naprzeciw siebie, na dnie gliniastej jamy, nieruchomi i bladzi. Juści, widoczne było: bali się obaj wzajem­nie jeden drugiego!... Przepatrywali się na wskroś, do kości, penetro­wali przed się kłującymi ślepiami, wyczekująco i niepewnie, przera­żeni ciasną i bezwyjściową koniecznością stoczenia nierozumnej, byd­lęcej walki w tym lochu, na oczach ekonoma Felsia i tamtych, przyglądających się z góry ludzi. Dygotali obaj jakąś wnętrzną, uta­joną trwogą, osaczali się wzajemnie i ubezwładniali głuchą, rozpacz­liwą grozą, wyzierającą im spod grubych, szybko mrugających powiek.

Ekonom Felś niecierpliwił się. Już, już miał parsknąć gniewnie i rzu­cić w dół ostre, podjudzające słowo — gdy naraz podniósł głowę i spojrzał w bok, ku wąskiej i błotnistej ulicy wiejskiej.

Czyjeś spieszne kroki chlupały stamtąd po śliskiej glinie.

              Patrz no! — mruknął trącając w bok Kubiaka. — Kogo to licho niesie...

              Oho! Toż Deczyński ze swoim smykiem! — od warknął włodarz i zwracając się do pana Miranowskiego, żandarma, dodał ciszej: — Ten

młody w kapocie... buntownik na całą wieś!... Zwróćcie uwagę, panie obwodowy!...              .

              Ehm — chrząknął żandarm niedbale, jakby ta wiadomość nie zrobiła na nim żadnego wrażenia. Jednakże wyprostował nieznacznie swą barczystą postać i zwróci! głowę ku nadchodzącym.

Im zaś zabiegła drogę lamentująca dziewka.

, — Spomóżcie, stryjku, laboga... ratujcieee!... — krzyknęła chwyta­jąc za rękę starego chłopa. — Ojca nam tu chcą zabić... te zbóje!...

              Cichajże, ścierwo nieznośne... — wrzasnął ku niej Kubiak tak groźnie, że lament umilkł nagle, jakby wtłoczony do gardka dziew­czyny.

Ekonom Felś zjadliwie przyglądał się przybyszom.

Starszy z nich, chłop sześćdziesięcioletni może, o twarzy wygolo­nego apostoła, uchylił czapki odwiecznym, niejako przyrodzonym ge­stem powolnego ramienia. Obnażył długie, siwiejące włosy.

              Pochwalony! Ig wyrzekł krótko i stał niepewny, jakby zmiesza­ny nagle ostrym, kłującym na wskroś spojrzeniem ekonoma Felsia.

              A niby co?... — spytał tenże wyzywająco i szyderczo.

              Człowieka tu poniewierają... krewniaka naszego! — odparł drugi z przybyłych, z miejska odziany w ciemną kapotę z rogowymi guzami. Z jego młodej, czarniawej i suchej twarzy spojrzały na oficjalistę dworskiego oczy ponuro błyszczące.

              Z woli wielmożnego Czartkowskiego jesteśmy tutaj... dzierżaw­cy i wójta! —- dobitnie oświadczył ekonom.

              A asan coś za jeden, komisarz obwodu czy kto? — ironicznie spytał żandarm i groźnie poruszył wąsami.

Młody Deczyński zwrócił się ku niemu niską, niepozorną postacią.

              "Włościański jestem syn, tutejszy... a przy tym... nauczyciel szkół­ki elementarnej w tej wiosce... Ale to mniejsza! Dziwno mi, że pan, panie żandarmie, powołany dla chronienia od krzywdy spokojnych mieszkańców, patrzysz bez wstrętu na to, co ci ludzie, oficjaliści pana Czartkowskiego, poczynają sobie tutaj, jako gwałciciele słabego a uczciwego kmiotka!

              Nie asana rzeczą sądzić, panie nauczycielu, do czego jestem po­wołany! — rzekł surowo żandarm. — A jestem, wiedz to, w służbie, na egzekucji względem nieposłusznego chłopa Adamusa!

. __ Jakąż to zbrodnią zasłużył ten nieszczęśnik, że go w tak nie­ludzkich opresjach widzimy?

U

Żandarm spojrzał z ukosa na ekonoma Felsia. Ten jednak milczał pogardliwie i lekceważąco, choć w głębi ekonomskiej godności rozpie­rała go wściekłość, dławiona ledwo, ledwo, z największym wysiłkiem. Obecność młodego nauczyciela snadź nie była mu na rękę; onieśmie­lała bądź co bądź jego niepohamowaną zazwyczaj wymówność... Więc pan Fclś tylko splunął rzęsiście i z wielką celnością w sam środek sto­jącej kałuży rozciekłego śniegu.

              A co? — zagadnął, na pozór obojętnie, w stronę Kubiaka. — Dłużej tu stać nie będziemy, hę?

              Juści, trzeba panu dzierżawcy zameldować, co i jak — mruknął tamten łypiąc okiem w stronę nauczyciela.

              Richtig, dobrze gadasz, Kubiak!... Niech no się pan Czartkowski dowie i usłyszy, jakich to jego chłopy mają opiekunów we wsi!... Chodźmy...

              O Adamusa bądźcie spokojni! — zaśmiał się rubasznie żan­darm. — Nie dziś, to jutro skruszeje on tu i zmięknie pod moim, che che! czułym okiem!...

              No, wiadomo... wiadomo, panie obwodowy!... Zmięknie!

Dwaj oficjaliści człapiąc grubymi butami w brudnych kałużach, w smugach rozciekłego śniegu, ruszyli zwolna ku najbliższemu przej­ściu w rozwalonym płocie. Za nimi leniwym krokiem powlekli się trzej fornale. Czwarty po chwili jakoś wygramolił się z kartoflanego do­łu i — nie spojrzawszy na nikogo — pospieszył za swoimi, czerwony i ogłupiały.

Zaś pan Miranowski godnym, żandarmskim krokiem oddalił się ku pobliskiej stajni, gdzie rozsiadłszy się wygodnie na progu, począł zwol­na i wielką powagą nabijać swą fajeczkę.

Deczyńscy podeszli na krawędź dołu.

              Wyjdźże, Paweł!... Pomożemy ci... — rzekł stary.

Adamus grzebał się w jamie ciężko i niedołężnie. Rękami i nogami pokurczonymi wdrapywał się po stromej, osuwającej się pod nim ścia­nie dołu. Nauczyciel przyklęknął na brzegu i, podawszy mu rękę, cią­gnął z wysiłkiem. Wreszcie rozczochrany łeb Adamusa ukazał się i czeluści.

              Poszły, psiekrwie, ciemiężyciele!... — mamrotał chłopina stękając i sapiąc gwałtownie. Pomogli mu wstać; długo prostował obolałe gna­ty, straszny na gębie, utytłany w glinie, dygocący na całym ciele.

Dopiero teraz spostrzegli, że był tylko w gaciach i w koszuli, roz-

,

dartej tu i ówdzie a odsłaniającej na piersiach goliznę ziemistej barwy. Przejmujący ziąb marcowego powietrza przylegał do niej grubą, lepką wilgocią.

              Pódzcie, ojciec, do izby... — zbliżyła się z boku zapłakana dziewka.

Adamus spojrzał na nią szklistym, nieruchomym okiem, jakby nie poznając. Pokiwał bezmyślnie głową i w miejscu dreptał bosymi noga­mi, pod którymi mlaskała brudna, błotnista glina podwórka.

Stary Deczyński ujął go za ramię.

              Pódźże, Paweł... boś przeziąbl — rzekł i wiódł go powoli, poty­kającego się na niepewnych nogach, ku niskim drzwiom chałupy.

Weszli do izby dusznej i mrocznej, przesyconej dymem tudzież za­wiesistą wonią odwaru miętowego i gotowanych kartofli. Skąpa sza­rość dzienna sączyła się tam przez małe, na głucho kołkami zabite okienka, dając nieco nędznego światła na środek izby. Z kątów osnu­tych pajęczyną i cieniami wyzierały koszmary gratów. Jakieś wyrko, z którego rozprutych wnętrzności sterczała mierzwa stęchłej słomy; jakieś kulawe, szeroko rozkraczone zydle własnego przemysłu gospo­darza; jakieś niecki i cebry, których nieodgadniona zawartość rozsie­wała po izbie mdły, stężały fetor. Od pieca uderzało suchym, glinia­nym żarem.

Usiedli, na czym kto mógł. Dziewczyna przykucnęła w progu, po­chlipując i wzdychając.

              O cóż to, Pawle, nachodzą cię te okrutniki? -=• spytał stary.

Adamus odkaszlał raz i drugi             

              Wedle córki... — przemówił chrapliwie. — Mam ich cztery po nieboszczce, jak wiecie... A ta najstarsza, widzicie, rosła i silna dziew­ka... Więc kazał ją pan dzierżawca, pan Czartkowski, brać na służbę do dworu... Ano, nie cłrciała, choćby zabij — nie! I ja też, moiściewy, brać nie- dałem... Najstarsza ona przecież i robotna... tamto inne — drobiazg!... A tu ze mną wciąż gorzej, tej zimy, myślałem, nie prze­trzymam...

Przerwał na chwilę, chwytając świszczący oddech. Dziewczyna gło­śniej zachlipała w progu.

              Więc pan dzierżawca, że niby obrażony nieposłuszeństwem, ka­zał u mnie pierzynę zabrać... Juści, pierzynę!... Myślał, że dziewka mrozu zmieść nie mogąc pójdzie za nią do dworu, na tę tam ich służbę... Ale nie poszła, moiściewy!... Więc się pan dzierżawca dalej srożąc przy- i

słał mi tu do chałupy żandarma z Kalisza... widzieliście go przecie!... Na egzekucję niby, powiada... Już tu siedzi szósty dzień... żywność mu dawać trzeba i paszę dla konia, bo juści na koniu se przyjechał... A je­szcze, mówi, egzekutnego po dwa złote za każdy dzień mam onemu zapłacić!... O, Jezu miłosierny!... Dwa złote za każdy dzień, to po­liczcie!

Umilkł znowu, jakby przestraszony własnymi słowami, i patrzył na tamtych oczyma okrągłymi, wytrzeszczonymi niezmiernie. Tarł przy tym drgającymi dłońmi chude, rozstawione szeroko kolana.

              Dzisiaj — ozwał się po chwili — przyszło ich aż sześć... ano wi­dzieliście przecie!... Leżałem, bom chory... ale jak mi dziewczyna z krzykiem wpadła, że idą... pomyślałem, pewnie mnie chcą siłą brać do dworu, do pana dzierżawcy!... Więc zwlokłem się z pościeli... nie poradzisz, ino trza się kryć przed tymi... Wlazłem do onego dołu kar­toflanego, ale mnie psiekrwie rychło zwęszyli, gdzie jestem... Żgali ki­jami, wrzeszczeli jak na psa... o, Jezu!... Że też nie ma kary nijakiej na ciemiężycieli...

Utkwione gdzieś, w brudnej błonie okienka, wyblakłe ślepia Ada­musa patrzyły tępo i nieruchomo. Zwolna zachodzić zaczęły szklisto- ścią połyskliwą, coraz grubiej, coraz obficiej... Aż zwarły się 'nagle mrugającymi powiekami, spod których wylały się niespodzianie, jedna po drugiej, nikłe, zmącone łzy... Spłynęły krzywymi bruzdami po brudnej, uwalanej gliną twarzy chłopa.

Deczyńscy milczeli ponuro.

Byli zwyczajni takich opowieści o krzywdzie ludzkiej, nie dającej się zażegnać nijakim, by najmocniejszym słowem. Wyrośli w tym — i nie inaczej widzieli świat, jak właśnie poprzez gryzący opar tej po stokroć pomstowanej krzywdy. Więc stary długo przemyśliwał wzdy­chając i potrząsając głową — że to niby Adamus pytał o karę dla cie­miężycieli — aż znalazł w końcu rzeczenie ciężkie i twarde, a trafiające w rzecz samą.

              Dużo nas, chłopów i poddanych... a ich niewielu, panów i cie- miężycieli!... Ale, widzi mi się, my jak te barany w trzodach, zastra- I chane zawsze i błędne — — a oni jako pastuchy, jeden na sto!...

A przecie my nie barany, ino ludzie jak oni!... Ich rząd, przez nich sta­nowione prawo... dla nich dobrość i władza, a nam uciemiężenie!... i pokądże to znosić będziemy, kiedy my ano ludzie, nie barany!... Kie­dy nas dużo — ich niewiele!

Nauczyciel spojrzał na ojca z podziwem. Zdumiał się nad śmiałością i oczywistością słów starego, nieoświeconego chłopa —. nad ich pro­stotą nade wszystko. On, wychowanek niegdyś powiatowej szkoły ojców bernardynów, był w tym wypadku mniej pochopny do szero­kich, samorodnych uogólnień... Więc podjął rzecz oględniej i światłej, można by rzec, polityczniej — jak przystało na człowieka wiedzą­cego to i owo — —

, • — Cesarz Francuzów dał wolność chłopom w Polsce... Toż i łaska­wy imperator Aleksander poręczył ją w konstytucji świętej naszego królestwa!... Jest więc prawo i władza, do której trzeba się uskarżać na panów dzierżawców i posiedzicieli, jeśli oni okazują się ciemięży- , cielami poczciwego ludu, a gwałcąc ustawy, gnębiąc powinnościami pańszczyzny ponad miarę przepisaną w inwentarzach i tabelach, do nędzy i ruiny przywodzą pracowitego kmiotka!...

              Kaźmirku miły! — jęknął Adamus, żałośnie patrząc na nauczy­ciela. jjp Jakże mi skarżyć się do władzy dalekiej, mając w chałupie pana żandarma na egzekucji, którego żywić i jeszcze po dwa złote za każdy dzień opłacić musze!... Ano i życia też będąc niepewnym każdej godziny wskutek złości sług dworskich naszego pana dzierżawcy!

Tu niespodzianie dziewczyna, pochlipując głośno, wstała od progu i nieśmiało podeszła ku ojcu.

~ To już chyba pójdę... — rzekła z cicha, jakby ostatkiem tchu. — Pójdę chyba do dworu... na tę tam służbę!... Niechże się ano skończy to utrapienie, co przeze mnie cierpicie!... To już i żandarma się zbę­dziecie... i tych napaści dworskich... Pójdę jutro, ojciec!...

Adamus pogładził ją po twarzy dłonią drętwą, niby z drewna su­chego wystruganą.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin