Kuncewiczowa Maria - GAJ OLIWNY.rtf

(1130 KB) Pobierz

Maria Kuncewiczowa

Gaj oliwny

 

Tinsel Road jest ulicą na jednym z tych londyń­skich przedmieść po wschodniej stronie Tamizy, zielo­nych, zamkniętych w sobie, gdzie mieszkają ludzie nie cieszący się ogólnym uznaniem nie tyle ze względu na swoją moralność, co na szczególność.

Wdowy, u których miłość do staroświeckich krze­wów przewyższa chęć posiadania „dobrego" adresu. Działacze Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami dbali

0              naturalną przestrzeń życiową dla podopiecznych ko­tów. Właściciele takich psów, które nie uznają rygo­rów spacerowych Hyde Parku. Dumni posiadacze ma- honi zbyt ogromnych na współczesne windy. Alkoho­licy niechętnie spotykający swoich podwładnych poza biurem. Stare aktorki oddane kultowi Edwarda VII. Dawni członkowie alianckich sił zbrojnych. Katolickie zakonnice obwarowane w maleńkich oazach liturgii

1              wyznaniowego szkolnictwa. Młode pary w poszuki­waniu niższego komornego albo anonimowości, albo obu tych rzeczy, dla przyczyn, które będą dyskuto­wane przez sąsiadów przy strzyżeniu granicznego ży­wopłotu. Dzieci raczej mniej liczne i mniej głośne niż w nowoczesnych dzielnicach stolicy.

W tej prowincji dziwaków, z rzadka usianej ruina­mi drugiej wojny światowej, nieliczni intruzi parają się codziennym businessem kupna i sprzedaży, dosta­wy i inkasa, lokajstwa, nauczania, budowy i reperacji. W zaciszu ogrodów wróżki nieświadome wulgarnych

czynności prosperują na okruchach rzucanych gilom przez takie właśnie niezbyt głośne dzieci. I, nucąc we­sołą melodyjkę, jegomość w śmiesznym kapeluszu pedałuje ulicami na zeszłowiecznym rowerze.

Patrycja, czyli Pat Monroe, miała siedem lat, kiedy sprowadziła się z rodzicami do narożnego domu na Tinsel Road. Ktoś wtedy słyszał, jak szofer firmy prze­wozowej mówił, że nowi mieszkańcy przybyli ze śred­niej wielkości lokalu w jednej z centralnych dzielnic zwanej Chelsea i zawartość wozu w żaden sposób nie zapełni wielkiej wiktoriańskiej willi.

Mister Dobson, czyściciel okien, był pierwszą miej­scową osobą, która zagadała do Pat.

              Miss — powiedział ^ czy mamusia panienki nie uważa, że te okna są niemożliwie brudne?

Zasłonięci wozem od spoconych tragarzy, stali obo­je we frontowym ogrodzie. Pat podniosła oczy na ka­pelusz pana Dobsona i uderzyło ją to, że śmieszność tego kapelusza polega właśnie na brudzie.

              Pierwsza rzecz, jak się kto wnosi , do domu — upierał się — to myć okna.

Patrzyła na jego oczy pod rondem sztywnym od brudu i tłuszczu: mówiły czystą prawdę.

Akurat wtedy powstał zgiełk na ulicy, wiele aut wyło naraz ■— tępo, żałośnie, jak gdyby ręce nie­wprawne czy też przerażone naciskały klakson... Pat pobiegła zobaczyć... Ludzie umykali z chodników, pod­czas gdy procesja samochodów ||| niektóre z górą kwiatów spiętrzoną na dachu i jeden, na przedzie, wiozący długie, podłużne pudło — wolno przemijała.

              Co to jest? — zapytała.

              Pogrzeb, Miss — objaśnił czyściciel okien. ¡11 Wiozą nieboszczyka, żeby go zakopać albo spalić.

              A co będzie z kwiatami?

              O, zostawią je na cmentarzu.

              Czy one nie zwiędną bez wody?

              Pewnie że zwiędną. Wszystko musi umrzeć. — Głos miał wesoły. !

Nazajutrz Pat wiernie towarzyszyła panu Dobsono- wi, kiedy w swoim zamorusanym kapeluszu czyścił okna olbrzymiego, pustego salonu.

              Dlaczego1 ludzie umierają, Mister Dobson? — Nie mogła zapomnieć pogrzebu.

              Umierają, jak są chorzy albo bardzo starzy, Miss.

Ponibważ nie była ani chora, ani bardzo stara, na

fazie dała spokój badaniom.

Po tłoku i hałasie Chelsea nowe miejsce zamieszka­nia wydało się zrazu pustynią. Odstraszona przez cały akr gruntu koło domu nowo przybyłych, ciekawość sąsiadów szybko wygasłą, pozostawiając mdły odór niechęć!. -

Ale Patrycji podobało się tutaj. Podobały się jej na przykłąd panny Pip i Pop.

Raz, kiedy ją zobaczyły włążącą na drzewo w ogro­dzie, panna Pop przystanęła pod bramą i zaczęła po­wiewać długą fioletową rękawiczką, a panna Pip wpa­dła na płot. Unbsząc w górę piękne, białe twarze bez uśmiechu pod wielkimi, kapeluszami, zapytały jedno­cześnie:

              Dziewczynko, czy nie widziałaś Hamilkara? To jęąt kot burej maści i ktoś może pomyśleć, że pospoli­ci^ wygląda, ale nosi się z wielką godnością i wyszedł zaraz po śniadąfliu, a teraz pora obiadowa.

Pąt nigdy jpie widziała Hamilkara, jednak powie­działa:

-c-O tak! Widziałam, jak szedł do domu. Jest bar­dzo piękny i ną pewno już siedzi u was na progu..

tak myślę. — Dodała „tak myślę", bo inaczej matka nazwałaby jej odpowiedź kłamstwem.

Panna Pip wyrzuciła w powietrze długą cienką pa­rasolkę z mnóstwem koronek i zawołała:

              Na pewno, na pewno! Ja też tak myślę. Zastaw niemy go u nas na progu..— Zawróciły i podreptały z powrotem, dzwoniąc, brzęcząc biżuterią, powiewając. długimi fiołkowymi rękawiczkami, wykrzykując: — Dziękuję, dziękuję ci, dziewczynko! To prawda. Ona widziała Hamilkara.

Naturalnie, że Pat widziała Hamilkara i jak ktoś chce coś zobaczyć, to może. Nie będzie to to samo, co inni widzą, ale z pewnością ładniejsze. W nocy było za ciemno, żeby oglądać panny Pip i Pop, mknące na ro­werach po ulicy. Ponieważ jednak one i tak nigdy na rowerach nie jeździły, dlaczego nie miały na nich jeź­dzić w powietrzu nad łóżkiem Pat? Parskała śmie­chem, obserwując je. Kiedy Pip i Pop galopowały nad głową, już nie bała się w nocy.

Jesień przeciągała się — łagodna i bez mgły, za to pełna róż — aż w środek listopada. Pewnego dnia po szkole Pat sterczała na najwyższym piętrze półek w zrujnowanej oranżerii, wyglądając przez zbitą szy­bę, czy nie zobaczy, jak pan Dobśon pędzi na rower­ku, wołając: — A ku-ku!

Z rana, zanim ojciec pojechał do biura, rodzice się kłócili. Rozlano kawę, cukiernica się przewróciła... Matka do tej pory chodziła nadąsana.

Pat była przyzwyczajona pilnować własnego nosa, schodzić z drogi dorosłym, przemawiać do wymyślo­nych osób, słuchać, jak one mówią dokładnie to, co ona chce. Zjadła podwieczorek, nawet nie zerknąwszy na matkę, i poszła się bawić do ogrodu. Ale teraz było późne popołudnie i marzyła, żeby Mister Dobson rzucił jakiś żarcik w tę domową ciszę? nie miała już

ochoty się bawić. Raptem ktoś krzyknął na ulicy, aku­rat na wprost tego miejsca, gdzie stała na półce.

              Martin, chodź tu! PrędkoI Znalazłam naszą Pat!

Zobaczyła śmiejące się usta i błyszczące zęby ja­kiejś kobiety i usłyszała głos, mówiący 9 niej „złot­ko". Zjawił się także mężczyzna, który powiedział:

              Halo, Patrycjo! Czy nas nie pamiętasz? To jest twoja kuzynka, Cyntia, a ja jestem jej mały braciszek

i              także jestem twoim kuzynem.

Zaskoczona, Pat skrzywiła się.

'r —; Nie jesteś żaden mały braciszek, jesteś męż­czyzna.

-±- Jakeś ty urosła, złotko! — unosiła się kobieta Cyntia. — Czy nie pamiętasz, jak już raz odwiedziliś­my was w Chelsea? Stryj Dawid, stary anarchista, wy­lał nas na twarz, zanim zdążyliśmy się z tobą zaprzy­jaźnić. Nie kręć się! Myślisz, że łatwo było ciebie od­naleźć w tym olbrzymim mieścisku, Londynie?

No więc tak. Właściwie pamiętała tę scenę. Ojciec syczał jak żmija, matka kokosiła się bezradnie, a dwoje gości cofało się ku błyszczącemu samochodowi, chi­chocząc i wykrzykując:

              Czemu się tak gniewasz, stryju Dawidzie?

Wkrótce później Pat zapytała się ojca:

              Dlaczego, tato, wyrzuciłeś tych moich kuzynów? Czy to nie kuzyni, czy też oni są niedobrzy, czy co?

Zrobił brzydką minę i burknął:

              Kuzyni, nie kuzyni, ale niedobrzy to oni z pew­nością są.

Więc teraz, kiedy znowu stali przed nią, w końcu przyznała, że owszem, pamięta ich. Zeszła jednak

0              stopień niżej, na wypadek gdyby chcieli ją złapać

1              zrobić jej coś niedobrego.

To rozśmieszyło kobietę.

              Ona się boi, że ją porwiemy, Martin.

Mężczyzna także się roześmiał.

              Chyba wiesz, że jesteś śliczna, Pat? — powie­dział przez nos. — Chcielibyśmy kiedyś zabrać ciebie ze sobą do Francji.

Mówili bardzo szybko. Cyntia oświadczyła:

              Widzisz, złotko, twój ojciec nas nie cierpi, bo jest młodszym synem. Nasz ojciec był ordynatem. To bardzo niesłuszne, że się ciebie tak trzyma w nie­świadomości spraw rodzinnych. Martin, oczywiście, jak dojdzie do pełnoletności, odziedziczy ordynację w Trusfield. Rozumiesz?

              Ależ, Patrycjo ¿¿f Martin się wtrąciły jeśli twój ojciec chce, może sobie mieć Trusfield! Jeśli o mnie chodzi, wszystko, czego chcę, to być młodszym bra­tem Cyntii i mieszkać za granicą. Zresztą Opactwo jest znacznie ładniejsze od\Trusfield i łatwiejsze ido utrzymania.

              Co to jest Opactwo? — spytała Pai.

              Co? Tego także nie wiesz? — trzepali jedno przez drugie. — To jest taki dom we Francji. Ta amerykań­ska ciotka, u której mieszkaliśmy w New Yorku jako dzieci w czasie wojny... Ona oczywiście wcale nie była naszą ciotką, tylko wielbicielką naszej, matki... Chyba wiesz, że nasza matka to jest Bęryl Bobo, gwia­zda filmowa? Ach, nie wiesz! Wzruszające. Otóż ta Amerykanka, Miss Higgett, umarłą i zapisała swój dom we Francji Cyntii. Mamy. tam winnice, . jaśminy, gaj oliwny... Żaby w stawku rechoczą: „Biada wam! Dam ja wam!" We Francji tylko żaby, wiesz, mówią po angielsku. Wieczorami latają chmary świetlików wielkich jak latarnie samochodowe. Dlaczego, byś nie miała pobyć z nami trochę w Opactwie? Tylko nas troje, co?

Akurat wtenczas matka zawołała:

              PatI Paat! Ojciec wrócił. Chce, żebyś przyszła na lekcję francuskiego ...

Kuzyni przyłożyli palce do ust.

I— Ciichol.,. Nic mu nie mów! Odnajdziemy cię kiedyś znowu. Pal Pa!...

Już mieli wsiąść do tego samego błyszczącego auta, kiedy Martin zawrócił, sadząc wielkimi susami przez jezdnię. Twarz mu drgała od gwałtem tłumionego śmiechu,

; Plemię starszych synów wymiera, złotko, nic się nie martw, że twój ojciec nié jest starszym synem — szepnął z tajemniczą miną, jak gdyby jakiś zabawny sekret.

Pat zeskoczyła z półek w oranżerii i poszła na lek­cję francuskiego. Ponieważ wymierali, strasznie jej było żal starszych synów. .

Zima mijała, nie nastręczając okazji do rozmów z oj­cem na poważne tematy. Przy stole spotykali się rzad­ko, a jeśli tak się stało, wypytywał ją o szkołę. Na lekcje francuskiego stawiał się skrupulatnie. Ale wtenczas tyle było zawracania głowy z niemym „e" i z twardym „r,f, że o niczyim umieraniu nie mogło być mowy,

Czasami się zdarzało, że cała rodzina spędzała nie­dzielę razem. Rodzice zabierali Pat do różnych miejsc i pokazywali różne rżecży, takie jak łabędzie królo­wej na dość brudnym kanale, gospodę, gdzie pan Di­ckens jddał na cynowym talerzu, albo różne kamienne osoby na placach i w parkach. Najlepiej przecież lu­biła przyglądać się matce i ojcu, kiedy się spierali albo robili do siebie słodkie miny, albo gadali głup­stwa.

Wszystko to zostawiało mało czasu na roztrząsanie sprawy pogrzebów i kuzynów.

Tylko z panem Dobsonem można było porządnie się rozgadać. Zawsze miał pełno czasu, więc starała się nie opuścić żadnej jego bytności w domu. Tak, jak on to przedstawiał, wszystko nawet umieranie —- było dobre dzięki komuś, co się nazywał Jezus i umarł dawno temu, ale wstał z grobu zaraz trzeciego dnia

i              odtąd ciągle żyje.

Wiosna przyszła jak ryczący lew. Mister Dobson prędko ją oswoił. Dał Patrycji jeża do trzymania w pudełku w oranżerii i do karmienia mlekiem. Ten jeż przemienił się w krasnoludka. Ożenił się z peonią. Mieli dzieci, które były niewidzialne (Pat mówiła: „nie-wi-dzil-ne"), ale hałaśliwe i śliczne, chociaż bar­dzo brudne. Pan Dobson nigdy się nie dziwił, cokol­wiek by mu Pat nie opowiedziała ó rodzinie jeża. Prze­ciwnie, donosił jej o niewidzialnych sprawach w ogro­dzie, które obserwował czyszcząc okna sąsiadów, kie­dy ona była w szkole.

              Jak pan mógł widzieć, że dzieci jeża całowały peonię, jeżeli one są nie-wi-dzil-ne? pytała.

              O, ja mam swoje sposoby, żeby widzieć to, cze­go nie można, Miss — przymrużał oko.

Jeż ginął co najmniej raz dziennie, wróżki udawały kwiaty, Patrycji nie przeszkadzał ani deszcz, ani wiatr. Wyciągnąć ją ze dworu po szkole było trudno i tak nabawiła się ciężkiego przeziębienia*

Zawezwano doktora. Gapił się na nią i gapił. Nie był nawet żadnym znajomym, a powiedział matce, żeby ją rozebrała. Pat nie chciała zdjąć piżamy, mimo to zdarto z niej i spodnie, i bluzkę. Musiała znieść, że włochata łapa ugniata ją całą. Nigdy przedtem ręka obcego nie dotknęła jej w tak grubiański sposób. Pat

miała bardzo za złe matce, że każe jej robić, co dok­tor dyktuje:

              Odetchnij głęboko, dziecko? teraz wstrzymaj od­dech; teraz mów: „Miss Muffett weszła na bufet" ...

Pat miała nadzieję, że ojciec przyjdzie i położy kres głupim kawałom. Ale kiedy przyszedł, uśmiechnął się do doktora, wyraźnie zadowolony, i mrugał do matki. Pat nie czuła się już u siebie w swoim pokoju. Pozwo­liła jednak doktorowi robić, co mu się podoba, bo nie chciała umierać.

Wyjął z torby strzykawkę i powiedział, że zrobi jej zastrzyk, ale nie będzie bolało. Zrobił zastrzyk. I bar­dzo bolało. Pat nie płakała, spytała tylko:

              Teraz już nigdy nie umrę, mamo, prawda?

Matka ją pocałowała, doktor za to wyszczerzył zę-

t bY:

Obawiam się, że tego nie możemy ci obiecać, młoda osobo.

I .kW- Dlaczego nie?

Włochata łapa uszczypnęła ją w policzek — po­szedł.

Teraz rodzice zaczęli udawać, że wieczór jest zwy­czajny. A przecież nic już nie było zwyczajne, odkąd stanęli po stronie doktora. Nawet ich głosy dziwnie brzmiały -—jak głos lokomotywy albo głos świni —

i              Pat myślała z żalem o zwyczajnych dniach, które mi­nęły. Ponieważ poprosiła o »Alicję w Krainie Cza­rów«, ojciec powiedział, że jest za duża na wróżki. Wcale nie zauważył, że one rosły prędzej od niej.

Matka i ojciec nie widzieli tego, co ona. Matka wchodziła do pokoju, patrzyła na miejsce, gdzie leżało jakieś inne spojrzenie, i mówiła:

              Ach, tu jest flaszka z lekarstwem.

Ojciec nie widział, że doktor jest niedobry.

Robiło się ciemno. Ojciec —; Dawid, i matka —

Agnes, jedli kolację na dole albo może mocowali się w wielkim łóżku matki. Nie było po co do nich tęsknić. Byli inni. Nie widzieli niewidzialnych rzeczy.

Następnym razem, kiedy natknęła się w domu na Dobsona, zapytała go:

              Czy pan chce żyć zawsze, Mister Dobson?

Chuchnął na szybę i wytarł rękawem. .

              Ma się wiedzieć, że chćę, Miss. A dlaczego bym nie miał żyć wiecznie? Cóż to? zarżnąłem kogo, czy co? I niech mi kto pokaże drugiego, co by tak czyścił szyby jak ja. Niećh panienka spojrzy! Czy pokój te­raz nie pięknie wygląda?

              Ale pan powiedział, że wszystko musi .umrzeć, Mister Dobson.

              Aa, to zależy... Zależy, jak się kto na to zapa...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin