Wielka Brama_ Kornel Makuszyński.pdf

(1518 KB) Pobierz
8885114 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
Niniejsza książka została udostępniona do nieodpłatnej publikacji na stronie www.expressivo.info
8885114.001.png 8885114.002.png
KORNEL MAKUSZYŃSKI
Wielka Brama
Copyright by Literatura Net Pl, Gdańsk 2007
I
Najsłodszą wonią pachną w czerwcu akacje i wakacje. Woń akacji upaja pracowite
pszczoły, rozkoszna woń wakacji w gorączkowe podniecenie wprawia młodych ludzi, których
z niejaką trudnością można by przyrównać do pszczół obłąkanie pracowitych. Zdarzy się
wśród nich niejeden truteń, niezmiernie łapczywy na miód, a ciężkim, rozdzierającym
westchnieniem wzdychający na widok pracy.
Piotr Korecki był złotą pszczołą w rozszumiałym, tysiącem głosów brzęczącym szkolnym
ulu. Pracował z tą słoneczną radością, która lata nad kwiecistym zagonem, niezmordowanie
czynna; radość ta jest szczęśliwa, ponieważ świat jest piękny, pokropiony wodą rosy,
zrumieniony rumieńcem wschodów, szyty złotymi nićmi zachodów, wyprany z kurzów,
pyłów i dymów w gęstym dżdżu burzy, napełniony gorącością słońca, a po dniu barwnym i
świetnym płynący po wielkim, czarnym morzu ciszy, wpatrzonej sennym okiem w gwiazdy.
Piotr patrzył na świat oczarowanymi oczami młodości i wszystko wydało mu się piękne i
takie czyste jak jego spojrzenie. Stał na samym brzegu życia i niezbyt daleko sięgał
spojrzeniem. Nie wiedział jeszcze, co się dzieje tam daleko, za widnokręgiem, gdzie słońce
zapada w złotokrwawej łunie; tu, przed jego oczami, życie barwiło się jak łąka o wczesnej
wiośnie, kiedy ponad nią śpiewają beztrosko szare grudki: skowronki. Miał dopiero piętnaście
lat. Jego całym światem była szkoła, pełna radosnych głosów, taka właśnie łąka spryskana
kolorami. Światek ten był malutki, a jednak tak wielki, że w nim, jak w państwie
hiszpańskiego króla, nigdy nie zachodziło słońce. Stąd, z tego zakątka, wypływały, jak rzeki,
wszystkie drogi na całą ziemię: trzeba było jedynie znać trudną, tajemniczą sztukę wielkich
podróży. Na błękitnym znaczku pocztowym, który przemyślnym sposobem Piotr wycyganił
za dwa pióra i jedną bułkę od Tadzia Koniewicza, wymalowany był okręt. Zaprawny w
srogich przedsięwzięciach podróżnik z czwartej czy piątej klasy brał w posiadanie fregatę,
wywieszał na niej swoją własną banderę, werbował załogę z największych zabijaków i
wypływał ze szkolnej przystani na Morze Przygody, na Ocean Marzenia, na Wyspy
Szczęśliwe. Jakiż król podróżował wspanialej, jakiż Vasco da Gama zapłynął dalej? To nic,
że na południowych wodach płomień buntu ogarnął fregatę... Oczywiście, że nikt inny, tylko
jednonogi, fałszywie układny John Silver bunt ten rozkrwawił. Na Wyspie Skarbów uczynił
przecie to samo... Kędzierzawy Genek znał na wylot Johna Silvera i kazał go rzucić w morze
pełne rekinów.
Piotruś Korecki podróżował po wszystkich wodach świata, po błękitnych i
szmaragdowych, po wiecznie spienionych i leniwie śpiących, ciężkich jak oliwa, po bruzdach
wodnych o stalowym złym połysku i po falach ogromnych, pod chmury wzdętych pychą,
ryczących jak lwy i dlatego jeszcze do lwów podobnych, że zmierzwione na łbach miały
grzywy. Dotarł do dalekich ziem, które od początku świata morze brało sztormem jak
niezdobyte twierdze; był na atolach koralowych, strojnych w czuby palm; na czarnych lądach
błąkał się śmiertelnymi ścieżkami Livingstona i Stanleya w zatrutym oddechu puszczy, w
ciężkich, dławiących oparach bagnisk. Przewędrował świat i coraz to nowe czynił wyprawy w
porze najbardziej sposobnej: w łaskawym, znużonym zmierzchu wieczora. Ukończywszy
lekcje, pracowicie i sumiennie, żegnał się serdecznym spojrzeniem z senną ziemią i wkraczał
radosnym krokiem na jacht, co w jego przystani kołysał się zawsze gotowy do podróży. Na
zniszczonym szkolnym atlasie, w którym szumiały grzmiącym szumem wszystkie morza,
wykreślał drogę daleką, jak najdalszą. Wczoraj był na Wyspach Salomona, dzisiaj odwiedzi
perliste wody, na których srebrzą się w księżycowej poświacie Paumoty. Nie może zabawić
tam długo, gdyż jutro musi być w szkole, w dalekiej Warszawie. Jeszcze zresztą nie czas na
wyprawy dalekie, na sine i we mgłach tonące krańce świata; dopiero za tydzień, kiedy wielki
krzyk ogłosi wakacje, rozpocznie się podróż dokoła ziemi. Nie można ze zbyt ciężkim
ładunkiem podróżować na malutkim okręciku z pocztowego znaczka, a książki szkolne należą
do ładunków najcięższych.
Piotruś rad czynił te wyprawy w marzenie, z malutkiego mieszkania przy ulicy Dobrej.
Ojca nie pamiętał, a matka umarła przed sześciu laty. Miała takie jasne oczy jak i on, tylko
nie tak radosne. Oczy te patrzyły w niego niespokojnym spojrzeniem. Był zawsze chłopcem
wesołym, burzliwym i żywym jak iskra, ile razy jednak matka przytulała go do siebie
gwałtownym ruchem i długo, długo patrzyła w jego twarz, jakby ją sobie chciała zapamiętać,
tyle razy czuł, że wesołość w nim gaśnie i jakiś niezrozumiały smutek pada na niego jak cień
czarny i zimny. Powtarzało się to coraz częściej, coraz częściej. Patrzył na matkę rozumnie i
widział, że jest bardzo blada, a jej oczy, wielkie i jasne oczy, tracą blask jak błękitne niebo, co
szarzeje przed wieczorem. Razu jednego matka powiedziała dziwnie:
– Piotrusiu, nie patrz tak we mnie...
I przymknęła oczy.
Kochał ją tak gorąco, że każde jej słowo było dla niego święte. Już nie patrzył, lecz myślał
w dziecinnym sercu:
– Czemu oczy mojej matki gasną?
Myślał o tym i w szkole, i wszędzie, i zawsze. Myślał o tym, kiedy jej nie było w domu, a
nie było jej często, gdyż uczyła na mieście angielskiego języka, a on też był jej uczniem.
Wpadała na krótką chwilę, siadała ciężko dysząc i odpoczywała z zamkniętymi oczami.
Piotruś siedział wtedy cichutko, bez ruchu i nie śmiał odetchnąć. Wiedział, że matka zaraz
otworzy oczy, swoje jasne oczy i spojrzy na niego tak cudownie i tak tkliwie, że w dzień
najbardziej pochmurny zaświeci słońce. Wtedy obejmował jej szyję i całował jej oczy.
Jednego dnia jednak stało się coś, co się dotąd nie stało nigdy jeszcze. Przyszła tak bardzo
zmęczona, że wchodząc oparła się o drzwi; potem ciężko usiadła i powiedziała cichutko:
– Och, jaka jestem zmęczona...
Odpoczywała z zamkniętymi oczami, lecz otwarła je po krótkiej chwili. Wtedy Piotruś
ujrzał, że jej oczy nie są jasne i że są pełne łez. Podbiegł ku niej i nie umiał wypowiedzieć
innych słów, tylko te dwa, które były jednym:
– Mamo, mamo!
Matka chciała się uśmiechnąć, ale nie mogła, tak jakby ją coś zabolało. Przytuliła go tylko
do piersi, a Piotruś słyszał, jak jej serce bije gwałtownie, szybkimi, zmąconymi uderzeniami.
Wtedy zapytał nieśmiało:
– Czy ciebie boli serce?
– Boli, synku, boli... – odpowiedziała cichutko.
Już tego dnia nie wyszła i położyła się do łóżka. Piotruś patrzył na nią przenikliwie, a ona
zaczęła się uśmiechać. Jakoś inaczej niż dotąd, uśmiechała się jednak i znowu oczy jej tak
pojaśniały jak czyste wody, gdy na nie słońce swoje blaski kładzie. Potem zaczęła mówić
jakoś dziwnie. Zdawało się, że nie mówi, lecz chodzi po ogrodzie i zrywa kwiaty, te tylko, co
najpiękniej rozkwitły. Każde słowo było kwiatem:
– Kocham cię, Piotrusiu, dziecko moje jedyne... Uśmiechnij się, o tak!... Czy zapamiętasz
sobie, co ci powiem?
– Zapamiętam, mamusiu!
– Więc pamiętaj, abyś miał zawsze czyste serce... Ludzie są dobrzy, synku, i ty zawsze
bądź dobry dla ludzi... Nie czyń nigdy nikomu żadnej krzywdy, nikomu na świecie...
Żadnemu bożemu stworzeniu... Obyś nigdy nie był głodny, ale jeśli będziesz miał odrobinę
chleba, podziel się nią z tym, co nie ma ani okruszyny. Czy będziesz o tym pamiętał,
Piotrusiu?
– Będę, będę!
Matka wyciągnęła ku niemu rękę i długo gładziła go po głowie. Potem znowu zaczęła
mówić:
– Bądź zawsze dzielny... Nie bój się żadnej pracy... Pan Bóg cię nie opuści, dziecko moje...
Kochaj radość...
Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale, widać, zerwała już wszystkie kwiaty w swoim
biednym ogródku, czym się bardzo zmęczyła. Działo się z nią coś złego. Przez kilka dni
przychodzili jacyś ludzie, cicho ze sobą szeptali i patrzyli na Piotrusia miękkim, dobrym
spojrzeniem. Potem go wyprowadzili do sąsiadów, bo ktoś do matki miał przyjść bardzo
ważny, tak ważny, że go oznajmiali srebrnym, rozpłakanym głosem małego dzwoneczka. Gdy
go zawołano z powrotem, poczuł, że wszystko dookoła gdzieś się zapadło i jakby rozpłynęło
we mgle, a tylko oczy jego matki pozostały, jasne i ogromne. Patrzyła w niego takim mocnym
spojrzeniem, jak gdyby go ujrzała po raz pierwszy w życiu. Znowu się uśmiechała! Przez ten
czas, w którym go tu nie było, wymyśliła pewnie jakieś śliczne, najpiękniejsze słowo, ale
pewnie nie mogła go sobie przypomnieć i dlatego znowu zamknęła oczy, powoli, bardzo
powoli. Piotruś zawsze przymyka oczy, gdy sobie chce przypomnieć trudne słowo, tylko że je
potem otwiera, a matka już ich nie otworzyła. Nie przypomniała sobie i zasnęła z wielkiego
smutku. Powiedzieli mu, że umarła.
Piotruś myślał uporczywie, jakie to mogło być słowo, którego nie usłyszał? Dobrze
pamiętał o wszystkich, które mu matka słodkim głosem powiedziała dawniej; wiedział, że ma
„kochać radość”. Jeszcze tego dobrze nie rozumie, lecz kiedyś zastanowi się nad tym głęboko
i pojmie, co to znaczy. Gdzie jest ta radość? Skąd się ją bierze? Z czego się ją przędzie?
Z ulicy Złotej, u której wylotu na ostatnim przystanku tramwajowym zachodzi słońce i
całą ulicę złotym napełnia kurzem, zabrano go na ulicę Dobrą, co patrzy ku Wiśle. Rad był z
tego, bo odkrywszy w sobie gorące upodobanie do podróży, miał pod ręką wielką wodę i
poczciwe, opasłe statki, chrapliwym głosem buczące. Przygarnął go pan Modlewicz, którego
żona była daleką krewną matki Piotrusia. Był to mechanik w warsztatach samochodowych,
człowiek milczący i chmurny. Miał płowe oczy, bystro patrzące i bardzo spracowane żylaste
ręce, tak uczernione czarnością ciężkiej pracy, że żadne mydło wybielić ich nie mogło.
Twarda to była dusza, jak gdyby sękata, lecz uczciwa i prosta. Z trudem ogromnym
wydobywał kawałek chleba z żelaza i stali, a często padał na ten chleb rosisty, umęczony pot.
Może dlatego nigdy się nie uśmiechał i może dlatego skąpił słów, których szukał jak gdyby z
trudem. Nie miał czasu na długie gadanie. Przywykła już do tego jego żona, kobieta smutna i
cicha, i dorastająca córka. Modlewiczowa miała twarz wiecznie zdziwioną i wiecznie
zatroskaną, jak gdyby w smutnej duszy ważyła jakieś ciężkie zagadnienie, którego nie mogła
rozwikłać. Dziwiło ją wszystko, co się działo dokoła niej, a najbardziej dziwiło ją to, że tysiąc
czarnych trosk i czarne zgryzoty, którymi nieustannie i uporczywie zaczynał się każdy dzień,
nie powaliły jej i nie odebrały jej sił. Smutno było w tym domu, a w powietrzu jakby się
unosiła szara, ciężka mgła, jak opary mydlin w pralni. Zdawało się, że żaden kwiat nie
mógłby kwitnąć w mieszkaniu, do którego słońce nigdy nie zajrzało, bronił mu bowiem
wejścia wysoki, odrapany, liszajami wilgoci pokryty mur.
Przyprowadzono tam Piotrusia, zalękłego i nie zdającego sobie sprawy z tego, co się z nim
dzieje.
– Będziesz u nas – rzekła cicho, bezbarwnym, wypłowiałym głosem Modlewiczowa. – Nie
pójdziesz na ulicę, biedactwo.
Stary, chmurny robotnik spojrzał na chłopca płowym spokojnym spojrzeniem i nie
powiedział ani słowa. Westchnął tylko ciężko i położył mu na głowie sękatą ciężką rękę. Jak
gdyby wiedział, że ta okrutnie spracowana ręka ma wagę młota, uczynił to ostrożnie i
delikatnie. Znaczyło to: – „Bądź pozdrowiony, chłopcze, w moim biednym domu. Mój chleb
będzie twoim chlebem...” – Córka Modlewiczów pomogła Piotrusiowi ułożyć w kącie jego
skarby: książki, atlasy i kilka przedmiotów nieznanego przeznaczenia i do nieznanego służące
Zgłoś jeśli naruszono regulamin