Konwicki_Tadeusz_-_Kompleks_polski.rtf

(883 KB) Pobierz
tytuł: "KOMPLEKS POLSKI"

tytuł: "KOMPLEKS POLSKI"

autor: TADEUSZ KONWICKi

 

Lektura szkolna dla klas maturalnych

SERIA Z TUKANEM

KOMPLEKS POLSKI

WYDAWNICTWA ALFA

WARSZAWA 1990

Ilustracja na okładce: Jan Lenica

Projekt znaku graficznego serii: Mirosław Tokarczyk

Redaktor serii: Marek S. Nowowiejski

Redaktor techniczny: Zofia Jagielska

Copyright e 1977 6y Tadeusz Konwicki

Pierwodruk:

Warszawa 1977 Niezależna Oficyna Wydawnicza

Wyd. 1 oficjalne (krajowe):

Wydawnictwa ALFA 1989

ISBN 83-7001-275-2

 


* * *

 

Stoję w ogonku przed sklepem państwowej firmy „Jubiler"

i jestem dwudziesty trzeci. Niedługo kuranty warszawskie

oznajmią godzinę jedenastą przed południem. Wtedy szczękną zamki wielkich metalowoszklanych drzwi i my, zakatarzeni klienci, wtargniemy do wytwornego wnętrza, oczywiście wtargniemy w pełnej dyscyplinie, nie burząc kolejności ogonka utrwalonej przez długie kwadranse czekania.

 

Jest lekko mroźny dzień wigilijny. Dzień na pograniczu spóźnionej jesieni i spóźnionej zimy. Dzień też jakby spóźniony. Nie rozświetlony do końca, mglisty, ślamazarny. Zabłąkane płatki śniegu żeglują w lodowatym powietrzu jak nasiona topoli. Tramwaje zbijają się w stada na tej szerokiej magistrali i dzwonią żnie. Znany, powszechnie szanowany żebrak rozsiada się na trotuarze koło salonu jubilerskiego. Wyciągnął przed siebie nogi, rozkraczył je w płyciutkim zwiewnym śniegu i straszy nimi wrażliwych przechodniów. Ale ja wiem, że te plastykowoniklowe protezy są puste w środku i choćby przymarzły do chodnika, nasz żebrak nie zazna chłodu. Tłumy przechodniów suną nieprzerwanie wzdł ścian. Czasem ktoś na kogoś wpadnie i odejdzie bez przeproszenia, zatopiony w swoich myślach. Czasem ktoś kogoś potrąci krzyżakiem choinki i bluzgnie nieprzystojnym słowem, czasem znów ktoś podchmielony stoczy się na jezdnię, ale szybko powstanie i ruszy w drogę. Zwykły, wigilijny dzień.

 

Ten dzień pełznie przez niedużą planetę malutkiego układu słonecznego. Planeta nazywa się Ziemią, jest jajem skalnym wypełnionym płynną lawą, a pokrytym z wierzchu cienkimi warstwami wody oraz powietrza, czyli lotnej mieszanki tlenu, wodoru, azotu i kilku jeszcze pierwiastków, które kiedyś mogą zagrozić jej istnieniu. Na tej planecie zbiegiem wielu szczęśliwych okoliczności powstało życie na podstawie białka i to życie po milionach lat wykreowało istoty rozumne, które nazywają siebie ludźmi i do których ja, piszący te słowa, mam zaszczyt należ. Ludzkość, czyli suma rozumnych mieszkańw Ziemi, stworzyła cywilizację, co nam pozwala rozumieć wszechświat, a włciwie nie rozumieć go kompletnie, co pomaga zwalczać stare nieszczęścia ludzkiej egzystencji i co tworzy coraz groźniejsze nowe, co wypuściła człowieka na króciutkie spacerki w kosmos i odebrała mu nadzieję na wielkie podróże do jądra tego kosmosu. Trzeba też dodać informację najistotniejszą: życie na Ziemi podlega dziwnej pulsacji, jej rytm wyznaczają tak niezwykłe formy przemiany energii, jak narodziny i śmierć, jak dojrzewanie i starzenie się, jak istnienia i nieistnienia.

 

Jestem zmuszony do tych kilku pobieżnych objaśnień, ponieważ spodziewam się, że jakiś egzemplarz książki, któ mozolnie piszę, trafi do rąk, czułek albo do komputerów innych stworzeń rozumnych, co zjawią się przypadkiem w naszej galaktyce, stworzeń rozumnych z centralnych regionów wszechświata, z eleganckich dzielnic metropolii Pana Boga, istot mądrzejszych i lepszych od nas, szlachetnych nadludzi wymyślonych i wymarzonych przez człowieka. A piszę z takim ambitnym, włciwie nawet niezwykłym zamiarem tylko dlatego, że znudziło mnie już porozumiewanie się z bliźnimi, braćmimędrcami i idiotami, braćmiprorokami i szubrawcami, braćmidręczycielami i ofiarami.

 

Ten dzień wigilijny przynosi nam. Ziemianom, co roku jakąś magiczną nadzieję, budzi w nas dziwne i podniecające przeczucie, ożywia w nas tęsknotę za nieznaną praojczyzną. W ten dzień, rozpoczynający zimę albo lato, urodził się dwa tysiące lat temu pewien człowiek, którego uznaliśmy za Boga, to znaczy za

współtwórcę niezrozumiałej budowli wszechświata, człowiek, który, wedle naszych wierzeń, pośredniczy między nami a budzą grozę tajemniczą nadrzędnością. Tego dnia stoję otulony w ciepły kożuch pod sklepem z wyrobami jubilerskimi nazwanym bez szczególnej finezji „Jubilerem". Jestem dwudziesty trzeci w ogonku, a za mną przytupuje skostniałymi nogami jeszcze ze dwadzieścia osób. Ja również drżę leciutko, choć okrywa mnie sute futro baranie. Ale ja drżę z emocji. Drżę w oczekiwaniu tego dnia, tych kilkunastu niezwykłych godzin, które przyniosą - być może - dla mnie i dla nas wszystkich decydujące rozwiązanie.

 

- Patrz pan, jaki zdrowuch - mamrocze mi w kołnierz kożucha gęstą parą stojący za mną jegomość. Pokazuje załzawionymi od chłodu oczami wystawową szybę. - Aż grzech patrzeć.

 

Rzeczywiście, przez zakurzone szkło widać zarys kobiecej twarzy. Ciemnowłosa dziewczyna o trochę nieprzyzwoitych ustach patrzy sepiowym spojrzeniem na niewesołą ulicę.

 

- W sam raz, ale nie dla nas - powiadam melancholijnie.

 

- A co to, my gorsi od innych?

 

Spod futrzanej czapeczki u mego rozmówcy stercząugie,

mocno siwe włosy, młodzieżową modą opadając aż na kołnierz granatowej kurtki z pomarańczowymi wypustkami.

 

- Może i nie gorsi - wzdycham. - Metryka, metryka tylko

powoli ekspiruje.

 

- Ja, panie, czuję sody.

 

- Ale jakoś nie uchodzi.

 

- Pan mnie nie pamięta, a ja pana znam.

 

- Coś jakbym sobie przypominał.

 

- Nie męcz się pan. Znam i już. Przyjdzie pora, to opowiem. Już zaczynam żowaćopotliwego sąsiedztwa. A pan w futrzanej czapeczce uśmiecha się dwuznacznie. Z jego dłoni zwisa płaska torba skórzana, tak zwana pederastka. Ni to mapnik oficerski, ni to saszetka z kosmetykami.

 

- Zapali pan?

 

- Dziękuję.

 

- Dziękuję: tak, czy dziękuję: nie?

 

- Dziękuję: tak.

 

Przypalamy mozolnie papierosy, zerkając na szybę. Dziewczyna ciągle patrzy przed siebie. A tam, na skrzyżowaniu, chmara ludzi przepycha tramwaj w bezpieczne miejsce, bo zabrakło prądu. Nawet dobrze jedzie, aż przybija na złączach szyn jak prawdziwy pociąg.

 

- Wszystko czytam, co pan napisze - powiada sąsiad z cieniem nieprzyjemnego uśmiechu.

 

- Może nie warto czytać - bąkam skromny i zażenowany.

 

- Przyjdzie pora, to opowiem.

 

Do czoła kolejki zbliża się staruszka w wytartym, cienkim

 

aszczyku. I ona ma na zsiniałych policzkach srebrzyste łzy, wyciśnięte przez przymrozek.

 

- Ja jestem inwalidka - zaczyna płaczliwie, ale ogonek milczy wzgardliwie. Więc ociera dziurawąkawiczką łzy. - Tak mnie nogi bolą, tak bolą, że ledwie chodzę.

 

Przestępuje z nogi na nogę i rzeczywiście, te nogi wyglądają jak dwie wierzbowe kłody. Ale ogonek to ignoruje. Tylko pani w za dużej pelisie, w za dużym kapeluszu i w za dużych kozaczkach rzecze ironicznie:

 

- Ja też nie jestem jużoda, a stoję w kolejności.

Staruszka ociera łzy.

 

- Mąż umarł w zeszłym roku. Sama z dziećmi zostałam.

A renta taka mała, że wyż nie sposób.

 

- Ludzie, wpuście panią bez kolejki - odzywa sięody

człowiek o wyglądzie studenta, a drugi, pewnie kolega, wielki grubas w rozchełstanej skórzanej wiatrówce, potakuje z aprobatą. Ogonek zwiera się ciaśniej; broni dostępu do eleganckich drzwi, spowitych leniwą warszawską rdzą. Stara kobieta, pochlipując, przesuwa się nieznacznie w naszą stronę. Zajmuje dobre strategicznie miejsce obok litościwych studentów.

 

- Pan to wyszedł na ludzi - mruczy sąsiad ogarnięty swoją maniacką myś. - Kto by się spodziewał.

 

- Panie, nie ma czego zazdrościć - odpowiadam z przykrością.

 

- Duszek, poznaj pana Konwickiego - sąsiad kiwa dłonią na swego sąsiada.

 

Wymieniam uścisk prawicy z facetem odzianym staromodnie

z elegancją lat pięćdziesiątych. Pan Duszek liczy sobie koło dwóch metrów wzrostu, a i ręka jego skryłaby z łatwością pięciokilowy odważnik.

 

- No to i ja się przedstawię. Kojran jestem - uchyla futrzanej czapeczki dotychczas anonimowy sąsiad. - Nic panu moje nazwisko nie mówi - stwierdza bez rozczarowania.

 

- Coś jakbym ską...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin