Graham Masterton
Dwa tygodnie strachu
Tytuł oryginału: Fortnight of Fear
Przełożył Michał Wroczynski
Na pisarzu horrorów ciąży jedno straszliwe przekleństwo. Bez względu na to, dokąd zawiodą go drogi, bez względu na to, w jak pięknej będzie przebywał scenerii czy też w jakich będzie żył luksusach, bardzo szybko zacznie rozmyślać o ciemnych stronach swojej sytuacji.
Może świecić słońce, promienie mogą rozkosznie ślizgać się po morskich falach, ale w umyśle twórcy horrorów zaczyna już napływać wzbudzający dreszcz cień.
Pomyślcie o swoim urlopie… Czternaście dni relaksu i radości. Ale bez względu na to, gdzie przebywacie, natychmiast zaczynają rodzić się wątpliwości.
Popatrzcie na malowniczą wioskę Yorkshire, na te domy o kamiennych, pokrytych patyną wieków ścianach i koślawych, wielokrotnie naprawianych schodkach. Komu przyszłoby do głowy, że już za najbliższym rogiem może czaić się mroczne, wściekłe, drapieżne stworzenie?
Spójrzcie tylko na tę rozgrzaną słońcem, łagodnie zakręcającą zatokę przy wyspie Jersey. Któż by pomyślał, że coś niesłychanie obrzydliwego wypełznie z piasku tuż obok jego stóp?
Popatrzcie na sielską farmę w Connecticut albo na tę przepiękną szkocką rezydencję. Popatrzcie na wysmakowany apartament w Central Park South w Nowym Jorku lub na wspaniałe, lśniące światłami kasyno w Las Vegas.
Kto by pomyślał, że właśnie tutaj, noc w noc, przez dwa tygodnie, czaić się będzie zgroza mrożąca serce?
Jedźcie zatem ze mną na dwutygodniowy urlop. Codziennie będziemy nocować gdzie indziej. Akcja każdego z poniższych opowiadań rozgrywa się w innym miejscu… Albo tam mieszkałem, albo przynajmniej odwiedziłem te okolice. Każda historia stanowi swoiste studium tego, w jaki sposób moja wyobraźnia pod wpływem nastroju tych miejscowości wykoślawiała się, spaczała, wkraczała w jakąś dziedzinę koszmaru.
Od Kalifornii po północną Anglię, od Nevady po biegun południowy; będzie to wyprawa do niecywilizowanej zgrozy cywilizowanego świata.
Zapraszam was do odbycia ze mną dwutygodniowej podróży… spędzenia dwóch bezsennych tygodni.
Nie potrzebujecie żadnego bagażu. Nie potrzebujecie paszportów. Pas startowy jest wolny, a molo portowe od dawna stoi w kompletnej ruinie.
Musicie jedynie uzbroić się w odwagę i podać mi dłoń, a ja poprowadzę was w ciemność. Parafrazując przewodniczącego Mao, dwutygodniowa podróż w ostateczne przerażenie zaczyna się od jednego kroku.
Great Ayton, Yorkshire, Anglia
Na północnym skraju wrzosowisk Yorkshire gnieździ się wioska Great Ayton (miejscowa ludność używa nazwy „Yatton”), jedna z najpiękniejszych w całym Cleveland. Przepływa tamtędy płytka rzeka, której brzegi spinają kamienne i drewniane mosty. W niej moi trzej synowie kąpali się i łowili ryby. Właśnie ta rzeka dała mi mroczną inspirację do napisania „Bestii Pośpiechu”.
Do szkoły w Great Ayton uczęszczał kapitan James Cook. Domek, w którym mieszkał w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym czwartym, został rozebrany kamień po kamieniu i przetransportowany okrętem do Australii, żeby zastąpić obelisk wykuty w skale niedaleko Point Hicks, pierwszego punktu Australii, który ujrzał Cook podczas swojej wyprawy zakończonej odkryciem tego kontynentu (1768–1771).
„Bestię Pośpiechu” zamówił Bill Munster, który wydał ją w formie ilustrowanej broszury w swoim wydawnictwie Footsteps Press w Roundtop w stanie Nowy Jork. Od tego czasu opowiadanie ukazało się w wielu różnych formach — najbardziej znaczące było wydanie komiksowe ilustrowane przez niezrównanego Dana Daya.
Pod niebem koloru wytrawionej miedzi Kevin biegł ścieżką nad rzeką. Tornister obijał mu się o plecy nakryte gabardynowym płaszczem przeciwdeszczowym. Krople deszczu szumiały już groźnie w trawie i tworzyły na powierzchni rzeki setki drżących kółeczek. Ale Kevin biegł nie dlatego, że padało. Uciekał przed Bestią Pośpiechu, która następowała mu już na pięty. Wydawało mu się, że słyszy chrobot jej pazurów, kiedy bezkształtna i mroczna sunęła przejściami, wąskimi schodkami i błotnistą ścieżką ciągnącą się wzdłuż rzeki.
Tuż za nim, tuż poza zasięgiem jego wzroku — tuż za ciastkarnią, tuż za krzakami. Potwór śpieszył się, gnany wyłącznie żądzą krwi. Kevinowi zaczynało brakować tchu, ale doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co się stanie, jeśli zwolni. Bestia Pośpiechu dopadnie go, wbije w niego kły i rozszarpie na strzępy, podobnie jak Orlando rozszarpywał myszy, które udało mu się pochwycić. Z wrzaskiem wyssie krew, rozedrze mięśnie i lepkie, ciągnące się wnętrzności.
Potem wyda chlupoczące plia–plia–plia gluumpp! i przełknie.
Kevin nie odważył się spojrzeć za siebie. Boisko opuścił z ponad pięciominutowym opóźnieniem, ponieważ do ostatniej chwili grał z Herbertem Thorpem w barwne karty dołączane do paczek papierosów. Bestia Pośpiechu wykorzystała cały ten czas i teraz, gdyby Kevin stracił choćby chwilę na oglądanie się za siebie… Minął narożny sklep ze słodyczami. Przez okropną sekundę wahał się, ponieważ zostały mu jeszcze w kieszeni dwa pensy, a przez witrynę dostrzegł, że właścicielka sklepiku rozłożyła nową książkę o latających talerzach. Ale nie wolno ryzykować. Bestia Pośpiechu mogłaby go dogonić, zaczaić się i pochwycić, kiedy będzie wychodził ze sklepiku. A wtedy… CHRRRUPPL. i kawałki jego ciała walałyby się po całym chodniku.
Ruszył przez jezdnię głównej ulicy. Zatrąbiła ciężarówka z węglem, a kierowca coś krzyknął, ale Kevin nie zrozumiał co.
Było już dziesięć po czwartej. Dziesięć po czwartej! Policzki paliły go ze strachu na myśl, że już tak późno.
W zeszłym roku w październiku, gdy zniknął Robert Browne, matka przestrzegała Kevina przed Bestią Pośpiechu. Kiedy to mówiła, była blada i pełna powagi. Jej twarz niczym się nie wyróżniała, malował się na niej spokój, a czarne oczy zawsze kojarzyły się Kevinowi ze świeżymi, lśniącymi rodzynkami. „Chłopców, którzy mitrężą czas wracając ze szkoły do domu, pożera Bestia Pośpiechu. Więc gdy wracasz do domu, śpiesz się! Śpiesz się! Śpiesz się! Śpiesz się!”
Pierwszego dnia, po tym, jak matka opowiedziała mu o Bestii Pośpiechu, Kevin nie wiedział, czy ma wierzyć w tę opowieść, czy nie. W końcu nigdy nie spotkał tego potwora. Nawet wtedy, gdy ponad godzinę bez butów i skarpetek łowił pod kładką kijanki.
Ale drugiego dnia, kiedy przeszedł już główną drogę i przekroczył bramy do Ayton Hall, był pewien, że tuż za sobą usłyszał kroki. Chrobotanie, jakby pies drapał pazurami, łażąc po skałach. I oddech. Przystanął, odwrócił się, ale nie zobaczył niczego. Żadnych psów, żadnej Bestii Pośpiechu. Tylko cień rzucany przez wiekowe dęby, słyszał tylko szum popołudniowego wiatru i głuchy szmer wody w rzece. Zadrżał i ruszył biegiem przez wąską, drewnianą kładkę, minął pub, a następnie pobiegł aleją prosto do domu.
Od tego czasu z każdym dniem nabierał większego przekonania, że gdy wraca ze szkoły, tuż za nim podąża Bestia Pośpiechu. Słyszał ją, ale nigdy nie zobaczył, bo potwór trzymał się tuż poza granicą wzroku. Kształt nadawały mu cienie i zabłąkane refleksy świetlne. Oddychał poszumem wiatru, szelestem drzew, warkotem ulicznego ruchu. Kevin bał się wspominać o potworze kolegom w szkole, bo monstrum nie było równie prawdziwe jak cukierki anyżkowe czy szkolne obiady. Ale potwór na niego polował. Wiedział, że na niego poluje. Bestia Pośpiechu czaiła się każdego popołudnia za wysokim, kamiennym murem naprzeciwko starej klasy, do której uczęszczał kapitan Cook, a kiedy Kevin biegł do domu, potwór podążał za nim.
Każdego dnia biegł do domu szybciej. Gnał z wiatrem w zawody. A Bestia Pośpiechu za nim! Kevin wiedział, że potwór musi istnieć, ponieważ matka nigdy nie kłamała; zawsze mówiła, że kłamstwo jest najcięższym grzechem. I czyż nie odwracała się w jego stronę z szerokim, radosnym, pełnym ulgi uśmiechem, kiedy bez tchu wpadał do kuchni wypełnionej stwarzającym wrażenie bezpieczeństwa zapachem pasztetu i pieczonych na tłuszczu ciasteczek?
Czyż nie dawała mu zawsze silnego, serdecznego kuksańca, zupełnie jakby wymknął się najdrapieżniejszemu z demonów?
Bestia Pośpiechu wdzierała się nawet w jego koszmary senne. Kevin śnił, że biegnie ze szkoły do domu, a monstrum chwyta go i rozszarpuje. Rozrywa ścięgna, rozdziera ciało na strzępy.
I dzisiaj również go ścigała, a on był pięć minut spóźniony.
Sandały tłukły zajadle o piasek — biegł wzdłuż zakola rzeki; trawa zaczepiała się o klamerki. Był przekonany, że słyszy, jak pazury sunącej bestii rozdzierają ziemię. Był przekonany, że słyszy łakome dyszenie potwora. HUH! HUH! HUH! HUH!
Kiedy dotrze do kładki, będzie bezpieczny. Bestia Pośpiechu jest za ciężka, żeby się przez nią przeprawić.
Znalazł się zaledwie pięć czy sześć metrów od kładki, kiedy wydało mu się, że ktoś krzyczy: „Kevin!” Cichutki głos, jakby ktoś wołał w przyłożoną do twarzy blaszaną puszkę. Zatrzymał się przerażony, po czym z wahaniem spojrzał za siebie. Dzień był tak pochmurny i mroczny, że Kevin nic nie potrafił dostrzec.
— Kevin! — ponownie dobiegł go głos.
Coś czaiło się w cieniu rzucanym przez Ayton Hall. Coś czarnego; coś, co się trzepotało. Ruszył biegiem przed siebie, dotarł do kładki, ale dopiero na środku odważył się przystanąć.
Wtedy ponownie się odwrócił — mały chłopiec w szkolnej czapce i krótkich spodenkach na drewnianej kładce przerzuconej nad płytką rzeką. Zaledwie kilkanaście metrów dalej przejeżdżały ciężarówki zmierzające do Guisborough albo do Harrogate. Północne Yorkshire w burzowe, marcowe popołudnie.
Bestia Pośpiechu zniknęła. Zniknęła jak zwykle, kiedy Kevin dobiegał do kładki. Znów wygrał wyścig z potworem; był bezpieczny.
Miał właśnie ruszyć w dalszą drogę, gdy ujrzał, że fale rzeki niosą coś w jego stronę. To coś było ciemne, ciężkie i zostawiało za sobą na wodzie smugę w kształcie strzały. Stanął na poprzeczce balustrady mostka i zaczął bacznie obserwować zbliżającą się rzecz. Nie lubił rzeki przepływającej przez Great Ayton, mimo że często w niej łowił. Udawało mu się złapać duże kijanki i dziwaczne ryby, które wyglądały tak, jakby miały ręce i nogi.
Ale tego popołudnia nadpływało w jego stronę coś innego. Było to złowieszcze, ciemne i bardzo duże. Zszedł z barierki i odruchowo zrobił krok do tyłu.
To coś powoli przepłynęło pod kładką. Kiedy znalazło się w cieniu rzucanym przez mostek, Kevin mógł wreszcie zobaczyć, co to jest. Ogarnęło go najwyższe przerażenie, ale tylko cichutko pisnął.
Na falach twarzą do góry unosiły się zwłoki mężczyzny. Oczy trupa były wytrzeszczone. Za nim ciągnęła się w wodzie mglista karmazynowa smuga. Kevin widział rozdarte ubranie i płynące leniwie krwawe sploty wychodzące z brzucha.
Ale najgorsze, że mężczyzna ciągle żył. Tylko troszeczkę. Ale to wystarczyło, żeby popatrzył na Kevina i przesłał mu najbledszy uśmiech, jaki Kevin widział w życiu. Po chwili prąd zabrał ciało, przeniósł je nad tamą i powlókł przez głębsze dołki, w których Kevin się zazwyczaj kąpał. Później ciało przepłynęło nad następną tamą i zniknęło za zakolem rzeki o brzegach porośniętych drzewami.
Kevin nadal stał na mostku. W końcu pojawiła się jego matka w kuchennym fartuchu. Ręce miała białe od mąki.
— Kevin?
Gapił się na nią tak, jakby jej nie poznawał.
— Widziałem mężczyznę. Unosił się na rzece i uśmiechnął się do mnie.
Prawie godzinę siedział na wysokim, drewnianym stołku na posterunku policji. Opisał mężczyznę, a nawet naszkicował jego twarz. O wpół do siódmej wieczorem matka zabrała go do domu. Trzymając się za ręce szli wzdłuż rzeki, a potem przebyli mostek. Na zakolu rzeki dwóch policjantów w zarękawkach ciągle kłuło długimi tyczkami porośnięte wodorostami dno. Otaczała ich gromadka szkolnych kolegów Kevina i kilkunastu starych mężczyzn, którzy przyszli z pubu z kuflami piwa w ręku.
Kiedy Kevin skończył pić herbatę, do kuchennych drzwi zastukał jeden ze starców.
— Myślę, że cię to zainteresuje, że znaleźli. Nieszczęsny facet. Trzy kilometry dalej zaplątał się w wodorosty. Nie mogą ustalić, kim jest. Żadnego portfela, dokumentów, nic. Nikt go nie zna. Ale nie ma wątpliwości co do tego, że został zdrowo poszlachtowany. Cały brzuch ma rozpłatany. Okropne. Czy ta herbata jest jeszcze ciepła?
Kevin usiadł przy kuchennym stole. Było mu zimno, kulił się, zupełnie jakby widok umierającego człowieka sprawił, że chłopiec zmalał.
Dlaczego ten mężczyzna się do mnie uśmiechnął? — myślał. — Przecież tonął i miał rozpruty brzuch… Co widział w tym śmiesznego?
Zaszedł do sklepiku ze słodyczami po paczkę rothmansów i był mile zaskoczony tym, że tak niewiele się tu zmieniło. Pod oszkloną ladą ciągle leżały książki o latających talerzach, anyżkowe cukierki i lukrowane babeczki. Znajdowały się dużo niżej i były mniejsze, niż to zapamiętał, ale były.
Za ladą stała jednak inna kobieta — rudowłosa, o piegowatych rękach — a na półce znajdował się telewizor nastawiony na transmisję z wyścigów Redcar. Ale zapach pozostał ten sam. Nawet główna droga, mimo że panował na niej dziesięciokrotnie większy ruch, nie została poszerzona. A rzeka była tak samo ciemna i połyskliwa jak w czasach jego dzieciństwa.
— Przed laty tutaj mieszkałem — powiedział do rudowłosej kobiety. — Tam, za rzeką. Na Brownlow Lane pod trzecim.
Rudowłosa uśmiechnęła się.
— Ja pochodzę z Barnsley.
Opuścił sklep ze słodyczami. Kiedy zamykał za sobą drzwi, zadzwonił zawieszony nad nimi dzwoneczek. Kevin stanął na ulicy i pociągnął nosem. Wyczuł nadchodzący deszcz. Przeszedł przez drogę. Zatrzymał się na brzegu rzeki i zapalił papierosa. Był ciekaw, czy w rzece ciągle jeszcze żyją owe dziwaczne ryby, które wyglądały tak, jakby miały ręce i nogi.
Trzydzieści lat. Po trzydziestu latach wrócił do Great Ayton. Niedługo po tym, jak opuścił dom, jego matka poznała kapitana statku handlowego, a później umarła w Hull. Kiedy znikała w piecu krematoryjnym, Kevin stał obok kapitana, a z głośników dobiegały tony The Old Rugged Cross. Kapitan mocno pachniał wodą kolońską Vick. Uścisnęli sobie dłonie, potem Kevin najbliższym pociągiem odjechał do Londynu, do swojej pracy w firmie ubezpieczeniowej Pearl Assurance i jednopokojowego mieszkania na Islington, jedną przecznicę od Angel.
W tym tygodniu miał się zająć roszczeniami do wypłaty odszkodowania w Middlesborough. Nienawidził Middlesborough, szarego, przygnębiającego przemysłowego miasteczka ze sklepami pełnymi tłustej wieprzowiny, z klubami robotniczymi, w których grały marne zespoły rockowe i w których podawano piwo w kuflach o prostych ściankach. Po południu wybrał się do Great Ayton, żeby jeszcze raz poczuć zapach wrzosowisk i ponapawać się ciepłą atmosferą wioski w Yorkshire.
Skończył papierosa i wrzucił niedopałek do rzeki. Popatrzył na zegarek. Ostatnie spotkanie z kierownikami urzędów podatkowych miał odbyć o siedemnastej, a więc powinien już wracać. Ponadto zaczynało coraz mocniej padać, grube krople deszczu szeleściły w trawie, tworząc na powierzchni rzeki drżące kółeczka.
Miał właśnie przekroczyć drogę, kiedy ujrzał małego chłopca gnającego po chodniku na złamanie karku; dosłownie gnającego na złamanie karku. Chłopak ubrany był w szkolną czapkę i flanelowe szorty, na plecach podskakiwał mu tornister. Popatrz tylko na tego nieszczęśnika — pomyślał. — Pędzi do domu z całych sił jak kiedyś ja.
Chłopiec, mijając sklep ze słodyczami, zawahał się na chwilę, po czym jak szalony przebiegł główną ulicę. Zatrąbiła ciężarówka z węglem, a kierowca wrzasnął przez okno:
— Idioto, o mało cię nie przejechałem!
I wtedy, ku swej zgrozie, Kevin zobaczył, dlaczego chłopiec ucieka. Z pogrążonej w głębokim cieniu alejki wyskoczyło mroczne stworzenie, które falowało niczym peleryna kuglarza. Gnało chodnikiem, lekko podzwaniając przecięło jezdnię i zaczęło ścigać biegnącego wzdłuż rzeki chłopca.
Kevin stał chwilę jak słup soli, po czym też zaczął biec. Nie miał kondycji, za dużo palił, ale biegł tak szybko, jak potrafił. Stworzenie już prawie dorwało chłopca, uniosło czarne ramię uzbrojone w szpony lśniące w rdzawym świetle niczym brzytwy.
— Kevin! — zawołał Kevin. — Kevin!
Stwór ryknął, zafalował i w jednej chwili się odwrócił. Kevin pędził na oślep prosto na potwora. Bestia była czarna, zimna, z paszczy bił jej chłód niczym z otwartej zamrażarki.
Kevin ujrzał wrogie, wąskie i żółte jak ropa ślepia. Ślepia, które widział już w sennych koszmarach. Usłyszał cichy ryk triumfu i zgrzyt zębów.
— Boże! — jęknął. — To prawda!
Szpony przecięły kamizelkę, koszulę, podkoszulek, skórę, tłuszcz, mięśnie. Były tak ostre, że Kevin nie czuł nawet bólu. Został uniesiony w powietrze. Potwór zakręcił nim szaleńczego młynka. Kevin upadł ciężko na porastającą brzeg rzeki trawę. Bezwładnie stoczył się do wody.
Była lodowato zimna i Kevin cieszył się, bo dzięki temu nie czuł bólu, choć zdawał sobie sprawę z tego, że ma rozdarty brzuch.
Płynął twarzą do góry. Wiedział, że umiera. Rzeka niosła go powoli, słyszał bulgot wody.
Wpłynął pod mostek — pozioma smuga ciemności prosto przed jego oczyma. I wtedy ujrzał małą twarz, z której spoglądały na niego wielkie jak spodki, przerażone oczy.
Nie bój się — pomyślał odpływając z prądem. — Pewnego dnia zrobisz to samo. Ponownie uratujesz Kevina. I jeszcze raz. I jeszcze raz.
Zamknął oczy. Przepłynął nad tamą martwy jak worek. Później poniosło go zakolem rzeki, gdzie czekała już na niego matka.
Był pewien, że słyszy jej szept: Pośpiesz się, Kevin. Pośpiesz się.
Amsterdam, Holandia
W Amsterdamie najprzyjemniej jest poza sezonem, kiedy wicher, niczym ostry nóż, tnie wody grachten, czyli kanałów. Chłód zawsze stanowi dla mnie wyśmienity pretekst, żeby wstąpić do niewielkiego lokaliku na parujące małże i smażoną rybę albo do indonezyjskiej restauracji na rijstafel. W marcu światło w Amsterdamie nabiera tak osobliwego odcienia szarości, iż ma się wrażenie, że jest się jedną z postaci w czarno–białym filmie o życiu Rembrandta. W Amsterdamie ciągle jeszcze można spotkać hipisów i tramwaje. Jest tam również Nieuwe Kerk ze zdumiewającymi witrażami oraz Rijksmuseum, pełne płócien flamandzkich i holenderskich mistrzów. Niecałą godzinę drogi na południe od Amsterdamu znajduje się miejscowość Scheveningen, a w niej przystań z piaszczystą plażą. Nawet dzisiaj panuje w Scheveningen przedziwna atmosfera lat pięćdziesiątych. W czasie drugiej wojny światowej brytyjscy oficerowie schwytanym szpiegom niemieckim udającym Holendrów kazali wymawiać słowo „Scheveningen”. Traktowali to jako sprawdzian, czy schwytani naprawdę są Holendrami. Prawie żadnemu prawdziwemu szpiegowi nie udało się tego powiedzieć.
Drzwi windy otworzyły się, a za nimi stała ona. Patrzyła mu prosto w oczy, jakby od początku wiedziała, że on tam będzie. Wysoka, śliczna, ubrana na biało. Przez moment się wahał, po czym przepuścił dziewczynę.
— Pardon miwouw — powiedział, cofając się o pół kroku. Uśmiechnęła się przelotnie, ale nic nie powiedziała. Minęła go, zostawiając za sobą smugę ostrego zapachu perfum marki Calvin Klein’s Obsession. Odwrócił się i obserwował, jak dziewczyna oddala się korytarzem, którego ściany i posadzkę wyłożono marmurem, i znika za obrotowymi drzwiami. Hulający na prowadzących do hotelu schodach kwietniowy wiatr rozwiał jej długie, ciemne włosy. Szwajcar złożył uprzejmy ukłon. Dziewczyna poszła dalej.
— Jedzie pan? — warknął poirytowany Amerykanin, który, stojąc już w windzie, przyciskał guzik otwierający drzwi.
— Przepraszam, ale nie. Zmieniłem zamiar. Usłyszał jeszcze mruknięcie Amerykanina:
— Boże drogi, co za ludzie…
Zdał sobie sprawę, że idzie szybko korytarzem w kierunku wyjścia i wybiega z hotelu tylko po to, żeby ujrzeć, iż dziewczyna właśnie wsiada do taksówki.
Natychmiast podszedł szwajcar.
Życzy pan sobie taksówkę? — zapytał z uszanowaniem, przykładając palec do daszka czapki.
— Nie, dziękuję.
Stał trzymając teczkę, poły płaszcza furkotały mu na wietrze, i obserwował, jak taksówka skręca w Sarphatistraat. Czuł się opuszczony, rozbity psychicznie i dziwaczny jak postać z czarno–białego filmu. Za nim portier uśmiechał się z niepokojem.
— Może pan wie, jak nazywa się ta pani? — zapytał szwajcara.
Pod wpływem wiatru jego głos zabrzmiał bełkotliwie. Portier pokręcił przecząco głową.
— Czy mieszka w tym hotelu?
— Przykro mi. Nie wolno mi udzielać takich informacji.
Gil sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza, zastanawiając się przez chwilę, ile powinien dać. Ale w uśmiechu mężczyzny dostrzegł coś, co go ostrzegło, że nie należy tego robić.
— W porządku, jasne — mruknął, po czym niezręcznie cofnął się do obrotowych drzwi.
Dwóch starszych bagażowych skinęło głowami z uszanowaniem, kiedy wrócił do windy. Stan i Ollie — jeden chudy, a drugi gruby. Najwyraźniej byli przyzwyczajeni do irracjonalnych zachowań gości.
Gil stał w wyłożonej dębową boazerią windzie, która wiozła go na trzecie piętro, i przeglądał się w oprawnym w mosiężną ramę lustrze tak intensywnie, jakby był prawdziwym biznesmenem. Od lat już nie zrobił nic równie spontanicznego jak dzisiejsza pogoń za tą kobietą. Cóż, do licha, w niego wstąpiło? Miał żonę, dwoje dzieci, w pracy odnosił same sukcesy. Mieszkał w sześciopokojowym domu w Working, jeździł nową granadą scorpio i pisano o nim w Business Week jako o „jednym z najbardziej aktywnych przedsiębiorców młodego pokolenia”.
A jednak pognał za tą nieznajomą kobietą jak jakiś prostak, jak napalony, nieletni łowca autografów.
Zamknął za sobą drzwi apartamentu, dłuższą chwilę stał na środku pokoju, ściskając w dłoni dyplomatkę, i intensywnie myślał. Następnie postawił teczkę na podłodze i powoli zdjął płaszcz.
„Szkoda tego Gila, jest roztrzęsiony jak galareta” — niemal słyszał, jak rozmawiają o nim w biurze. „Dopóki nie wyjechał
w interesach do Amsterdamu, był całkiem normalny. Pewnie jest przepracowany”.
Podszedł do okna i otworzył je. Z hotelowego apartamentu rozciągał się widok na rozległą szarą Amstel, której brzegi spinał szeroki, wysoko zwieńczony most zwany Hogesłuis. Na rozjazdach głośno klekotały tramwaje, dzwoniąc, gdy zmierzały w stronę przedmieść. Przez okno wpadały tak silne i lodowate podmuchy wiatru, że targały firanką, a Gilowi od chłodu aż łzy stanęły w oczach.
Zmierzył sobie puls. Trochę za szybki, ale nie na tyle, by iść do lekarza. Czuł, że nie ma gorączki, chociaż przez ostatnie cztery dni — od wtorku do piątku — pracował po szesnaście, osiemnaście godzin na dobę. Co prawda bardzo uważał, by nie pić ani nie palić za dużo, a każdą wolną chwilę poświęcał na odpoczynek. Naturalnie, nie mógł wiedzieć, w jakim stopniu prowadzone tu przez niego negocjacje wpłynęły na stan jego umysłu, lecz czuł się normalnie.
Tyle że nieustannie myślał o jej twarzy, myślał o jej włosach, myślał o sposobie, w jaki się do niego uśmiechnęła — uśmiechem, który natychmiast rozmył się niczym rozpuszczalna aspiryna — i dopiero wtedy odeszła. Na przekór całej obowiązującej w świecie psychologicznej i antropologicznej logice wiedział, że po prostu się w niej zakochał. No cóż, może się nie zakochał, może nie zakochał się naprawdę, nie zakochał się tak, jak ongiś w Margaret. Ale popatrzyła mu w oczy, przesłała uśmiech, po czym minęła go, zostawiając za sobą smugę oszałamiającego zapachu obsession, a on w ciągu dziesięciu sekund poczuł większe podniecenie, większą ciekawość i większe pożądanie niż to, którego doświadczył w ciągu ostatnich dziesięciu lat trwania jego małżeństwa.
Po prostu śmieszne — powiedział do siebie. — To tylko chwila słabości. Jestem zmęczony, zestresowany. Jestem samotny. Nikt nie zrozumie, jak osamotniony czuje się człowiek podróżujący w interesach po obcych krajach. Nic zatem dziwnego, że wielu biznesmenów spędza cały wolny czas w swoim pokoju hotelowym, pije za dużo whisky i ogląda programy telewizyjne, których nie rozumie. Trudno wprost wyobrazić sobie stan większego opuszczenia niż ten, jaki przeżywa się podczas wędrówek ulicami obcego miasta, gdy nie ma przy człowieku nikogo, do kogo można by otworzyć usta.
Zamknął okno, sięgnął do minibarku po puszkę piwa i włączył telewizor. Szły właśnie wiadomości po holendersku. Jutro rano, kiedy odbierze już podpisane dokumenty z Gemeentevervoerbedrijf, wezwie taksówkę, pojedzie prosto na Schiphol, wsiądzie do samolotu i poleci do Londynu. Mimo zaciekłej konkurencji ze strony koncernów Volvo i M.A.N. Diesel, udało mu się sprzedać amsterdamskiemu przedsiębiorstwu transportu miejskiego dwadzieścia osiem nowych autobusów wyprodukowanych w Oxfordzie.
W rozmowie telefonicznej Brian Taylor określił go mianem „pierońskiego cudotwórcy”, a Margaret, jak zwykle, aż zapiszczała z radości.
Ale obraz rozwiewanych wiatrem włosów nieznajomej nieustannie przewijał mu się w umyśle niczym puszczany wciąż od nowa fragment taśmy filmowej. Kręcą się obrotowe drzwi. Jej włosy burzy silny podmuch. Lśniąca, ciemna kaskada… Takie włosy powinny rozsypywać się na jedwabnych poduszkach.
Z wolna zapadał zmierzch, w falach rzeki zaczynały odbijać się światła, a tramwaje, ze zgrzytem szyn, odjeżdżały w kierunku Oosterpark i dalszych przedmieść. Gil przejrzał kartę dań serwowanych do numeru, żeby sprawdzić, co może zjeść na kolację. Ale kiedy już zdecydował się na węgorza, sznycel cielęcy i pół butelki białego wina, na myśl o samotnej kolacji ogarnęła go nagła panika. Zadzwonił więc i odwołał zamówienie.
— Nie będzie pan jadł kolacji? — zapytał czyjś głos z holenderskim akcentem.
Był to spokojny, uprzejmy głos, ale Gil wyczuł w nim jakąś zdumiewającą wrogość.
— Nie, dziękuję. Ja… zmieniłem zdanie.
Przeszedł do łazienki, umył ręce, opłukał twarz. Później poprawił krawat i nie wkładając płaszcza, sięgnął po klucz do apartamentu. Zszedł do hotelowego baru, którego okna wychodziły na rzekę. W pomieszczeniu tłoczyli się japońscy i amerykańscy ludzie interesu, wśród nich tylko dwie kobiety. Obie najwyraźniej musiały zajmować wysokie stanowiska kierownicze. Jedna miała niezbyt ciekawą urodę, a druga wybitnie męskie rysy. Usiadł na stołku przy barze i zamówił whisky z wodą sodową.
— Ale dzisiaj zimny wiatr, prawda? — zagadnął barman.
Gil bardzo szybko wypił zamówioną whisky i miał właśnie zamiar poprosić o kolejną szklaneczkę, kiedy w barze pojawiła się ta kobieta. Zajęła miejsce przy barze zaledwie o jeden stołek dalej. Ciągle była ubrana na biało i ciągle rozsiewała wokół siebie woń obsession. Uśmiechnęła się do barmana i po angielsku zamówiła bacardi.
Gilowi ze wzruszenia zabrakło tchu. Nigdy jeszcze nie przeżywał takich emocji. Był to rodzaj paniki, jaką odczuwa się przy klaustrofobii, a na to wszystko nakładał się nieprawdopodobnie wręcz intensywny pociąg erotyczny. Zaczynał rozumieć, dlaczego ludzie czasami są skłonni niemal dusić się nawzajem, żeby tylko zintensyfikować swoje seksualne doznania. Patrzył we własne szkliste oczy odbite w lustrze zawieszonym nad butelkami z dżinem Genever i starał się dopatrzyć w nich jakichś oznak nerwowego załamania. Ale jeśli nawet doznasz takiego załamania, czy zobaczysz to w swoich oczach? — zastanowił się. — Czy będzie to widać na twojej twarzy, czy rysy rozpadną się niczym pęknięty dzban? A może to wszystko będzie tkwiło ukryte głęboko w tobie? Może to tylko jakiś proces w mózgu, proces, którego nikt nie jest w stanie spostrzec?
Spojrzał dyskretnie w bok, najpierw na udo kobiety, a następnie, już odważniej, na jej twarz. Patrzyła prosto przed siebie, w lustro. Miała klasyczny, prosty nos, oczy w kolorze kobaltu, leciutko skośne, lecz bardzo europejskie. Wargi lśniły purpurą. Na przegubie zauważył plecioną bransoletkę z białego i żółtego złota — jej wartość musiała stanowić ekwiwalent jego trzymiesięcznych zarobków — oraz złoty zegarek marki Ebel. Drugie, szkarłatne, idealnie utrzymane paznokcie. Poruszyła się lekko na barowym stołku. Pełne piersi rozkosznie się zakołysały, a Gil dostrzegł smukłość talii. Nie ma na sobie żadnej bielizny — błysnęło mu w głowie. — Albo prawie żadnej. Lecz było w niej zbyt dużo zmysłowości, by mogło to być prawdą.
W jaki sposób powinienem zacząć rozmowę? Czy w ogóle powinien ją zaczynać? Czy zdoła wykrztusić choć słowo? Przez chwilę myślał o Margaret, ale zdawał sobie doskonale sprawę, że robi to z czystego obowiązku. Ta kobieta pochodziła z innej planety niż Margaret, należała do całkowicie odmiennego gatunku. Miała w sobie ogromny ładunek kobiecości, była zmysłowa, dzika, a jednocześnie wytworna i zapewne niebezpieczna.
Podszedł do niego barman.
— Czy życzy pan sobie następnego drinka?
— Ja… eee…
— Niech pan da spokój — odezwała się nagle z uśmiechem kobieta. — Nie cierpię pić sama.
Gil się zarumienił, uśmiechnął, lekko wzruszył ramionami i powiedział:
— Zatem w porządku. Poproszę. — Odwrócił się w stronę kobiety. — Na co pani ma ochotę?
— Dziękuję — odparła, wyciągając w stronę barmana pustą szklankę.
...
trolleyboos