Bohumil Hrabal - Obsługiwałem Angielskiego Króla.pdf

(871 KB) Pobierz
Bohumil Hrabal - Obsługiwałem Angielskiego Króla
BOHUMIL HRABAL
OBSŁUGIWAŁEM ANGIELSKIEGO KRÓLA
PRZEŁOŻYŁ JAN STACHOWSKI
Tytuł oryginału
«Obsluhoval jsem anglickćho krale»
SZKLANKA ORANŻADY
Słuchajcie, co wam teraz powiem.
Kiedy zaczynałem w hotelu „Praga”, złapał mnie szef za lewe ucho, wytargał za nie i mówi: —Jesteś tu za
pikolaka i pamiętaj, niczego nie widziałeś, niczego nie słyszałeś. Powtórz. — Więc powiedziałem, że
niczego w lokalu nie widziałem i niczego nie słyszałem. A szef wytargał mnie za prawe ucho i krzyczy: —
Ale zapamiętaj też sobie, że wszystko musisz widzieć i wszystko słyszeć. Powtórz. — No więc powtórzyłem
zdziwiony, że wszystko będę widział i słyszał, i tak to się zaczęło. Co rano o szóstej byliśmy na rewirze, taka
niby parada — przychodził pan hotelarz, po jednej stronie dywanu stał ober i kelnerzy, i na końcu ja, taki
maleńki, jak na pikolaka przystało, a po drugiej stronie kucharze i pokojówki, podkuchenne i bufetowa. Pan
hotelarz przechodził koło nas i sprawdzał, czy mamy czyste gorsy i kołnierze, czy nie powalane fraki i czy
nie brakuje guzików, i czy buty są wyczyszczone. I pochylał się, żeby wyniuchać, czyśmy myli nogi, a
potem mówił: — Dzień dobry panom, dzień dobry paniom... — I już nikomu nie wolno było rozmawiać.
Kelnerzy uczyli mnie, jak zawija się w serwetkę nóż i widelec, a ja czyściłem popielniczki i codziennie
musiałem wyszorować kubełek na gorące serdelki, bo roznosiłem na stacji gorące serdelki. Nauczył mnie
tego ten pikolak, co to już przestał być pikolakiem. Ach, jak on się napraszał, żeby dalej roznosić serdelki!
Dziwiło mnie to nawet, ale później zrozumiałem. Nie chciałem robić nic innego, tylko roznosić wzdłuż
pociągu gorące serdelki. Ileż to razy dziennie podawałem serdelek za koronę osiemdziesiąt plus rogalik, ale
podróżny miał tylko dwadzieścia koron, czasem pięćdziesiątkę, a ja nigdy nie miałem drobnych, chociaż tak
naprawdę to miałem, więc sprzedawałem dalej, aż wreszcie podróżny wskakiwał do pociągu i przepychał się
do okna, wyciągał rękę, a ja najpierw odkładałem gorące serdelki, potem pobrzękiwałem w kieszeni
drobnymi, podróżny krzyczał, że drobne mam sobie zostawić, żebym wydał papierowe, wtedy powoli
wymacywałem banknoty w kieszeni, zawiadowca już gwizdał na odjazd, więc wyciągałem powoli banknoty,
pociąg ruszał, a ja biegłem wzdłuż niego i kiedy pociąg się rozpędził, podnosiłem rękę i banknoty już-już
dotykały palców podróżnego, niektórzy to wychylali się aż tak, że ktoś w przedziale musiał ich trzymać za
nogi, jeden to nawet zawadził głową o kran, inny o słup, ale zaraz palce prędko się oddalały, a ja, zasapany,
stałem z wyciągniętą ręką, w której pozostały te banknoty... To był mój numer; mało który podróżny wracał
po forsę, no i zacząłem mieć swoje pieniądze. Po miesiącu uskładało się tego parę setek, wreszcie dobiłem
nawet do tysiąca. No, a rano o szóstej i wieczorem przed snem szef chodził na kontrolę, czy umyłem nogi, i
już o dwunastej musiałem być w łóżku. Wreszcie zacząłem nie słyszeć nic, chociaż słyszałem wszystko, i
zacząłem nie widzieć i widzieć wszystko wokół siebie. Widziałem ten porządek i dyscyplinę, i radość szefa z
tego, że niby wszyscy patrzymy na niego krzywo; nie do pomyślenia było, żeby kasjerka poszła do kina z
kelnerem, z miejsca dostawało się za to wymówienie. No i poznałem gości w kuchni, ten stół stałych
bywalców; dzień w dzień musiałem czyścić kufle tych facetów, każdy miał swój numer i swój znak,
szklanice z jeleniem i z fiołkami, szklanice kanciaste i brzuchate, a nawet kamionkowy dzbanek z marką HB
z samego Monachium. Każdego wieczora przychodziło doborowe towarzystwo: pan rejent, naczelnik stacji i
prezes sądu, i weterynarz, i dyrektor szkoły muzycznej, i fabrykant Jina. A ja wszystkich obskakiwałem
podając i odbierając palta, a kiedy przyniosłem piwo, każda szklanica musiała trafić we właściwe ręce. Nie
mogłem się nadziwić, jak bogaci ludzie przez cały wieczór potrafią rozprawiać na przykład o tym, że za
miastem jest kładka, a przy tej kładce trzydzieści lat temu stała topola. Od tego się zaczynało: jeden mówił,
że nie kładka, ale że sama topola, drugi, że nie topola i nie kładka, tylko deska z poręczą... I tak popijali piwo
i sprzeczali się, i krzyczeli, i wymyślali sobie, ale wszystko na niby, bo kiedy się tak przekrzykiwali przez
stół, że tam była kładka, nie topola, a druga strona, że właśnie topola, nie kładka, to i tak po chwili siadali
znowu i wszystko było w porządku, bo krzyczeli tylko po to, żeby im lepiej smakowało. Innym razem
spierali się, jakie piwo w Czechach jest najlepsze —jeden mówił, że protiwińskie, drugi, że wodniańskie,
trzeci, że pilzneńskie, czwarty, że nymburskie i kruszowickie. I znów krzyczeli na siebie, ale wszyscy się
lubili i krzyczeli tylko dlatego, żeby coś się działo, żeby jakoś zabić tę wieczorową porę... Kiedyś pan
naczelnik, jak mu podawałem piwo, pochylił się i szepnął, że pana weterynarza widziano u panienek „U
Rajskich”, że wziął tam do pokoju Jaruszkę, a pan dyrektor szkoły powszechnej szepnął, że owszem,
weterynarz tam był, ale nie w czwartek, tylko już w środę, i do tego z Włastą. No więc cały wieczór
przegadali o panienkach od „Rajskich” i o tym, kto tam był, a kto nie, a mnie — kiedy słyszałem te ich
1
opowieści — było zupełnie obojętne, czy za miastem była topola i kładka, czy tylko kładka bez topoli, czy
też sama topola, albo czy branickie piwo jest lepsze od protiwińskiego, nic nie chciałem widzieć ani słyszeć,
ale jednak pragnąłem widzieć i słyszeć, jak to tam wygląda „U Rajskich”. Przeliczyłem pieniądze i ze
sprzedaży gorących serdelków odłożyłem tyle, że mogłem się szarpnąć na „Rajskich”. Nawet płakać na
stacji umiałem, a ponieważ byłem taki maleńki, idealny pikolak, więc ludzie machali na mnie ręką i
zostawiali pieniądze, bo myśleli, że jestem sierotą. I tak oto dojrzewał we mnie plan, że kiedyś po jedenastej,
już po umyciu nóg, wyskoczę przez okno pokoiku i wpadnę do „Rajskich”.
Ten dzień w „Złotej Pradze” zaczął się zupełnie zwariowanie. Przed południem przyszła zgraja Cyganów,
elegancko ubranych i z pieniędzmi, bo to byli kotlarze. Siedzieli przy stole i zamawiali wszystko, co
najlepsze, a przy każdym nowym zamówieniu pokazywali wypchane portfele. Przy oknie siedział dyrektor
szkoły muzycznej, a ponieważ Cyganie krzyczeli, przesiadł się na środek sali i dalej czytał książkę. Musiała
być strasznie ciekawa, bo kiedy pan dyrektor wstał, żeby przejść trzy stoły dalej, to wciąż czytał tę książkę,
nawet kiedy potem siadał, wymacał rękami krzesło i czytał dalej. Czyściłem szklanice dla bywalców i
oglądałem je pod światło, było jeszcze przedpołudnie, kilku gości zamówiło zupę albo gulaszyk, ale i tak
wszyscy kelnerzy, nawet gdyby nie mieli nic do roboty, to wciąż musieli coś robić: ja starannie czyściłem,
ober — też na stojąco — wyrównywał w pomocniku widelce, a kelner od nowa układał sztućce. I teraz pod
oknem, gdy tak patrzyłem przez szklanice ze złotą Pragą, zobaczyłem rozeźlonych Cyganów, którzy wpadli
do naszej „Złotej Pragi” i chyba już w holu wyciągnęli noże. No, i zaczęło się coś strasznego. Skoczyli do
tych cygańskich kotlarzy, a ci, jakby już na nich czekali, zerwali się łapiąc za stoły i zastawili się nimi, żeby
tamci Cyganie z nożami nie mogli ich dopaść, ale i tak dwóch leżało już na podłodze z nożami w plecach, a
tamci rżnęli i dźgali, gdzie popadło, po rękach też, tak że stoły zachlapane były krwią, lecz pan dyrektor
szkoły muzycznej, uśmiechnięty, wciąż czytał książkę, a ta cygańska kotłowanina przetoczyła się nie obok,
ale wprost przez niego; zakrwawili mu głowę i książkę, dwa razy dźgnęli w jego stół, lecz pan dyrektor
czytał dalej. Wylądowałem pod stołem i na czworakach poczołgałem się do kuchni, a Cyganie wydzierali
się, noże błyskały i te odbłyski niczym złote muchy przelatywały przez „Złotą Pragę”, wreszcie Cyganie nie
zapłaciwszy wycofali się z restauracji. Na wszystkich stołach była krew, dwóch facetów leżało na podłodze,
a na jednym stole walały się idealnie odcięte dwa palce i jednym sztychem urżnięte ucho, i jeszcze kawał
mięsa. Kiedy przyszedł pan doktor i obejrzał zadźganych i te kawałki, to w ochłapie rozpoznał fragment
mięśni ramienia, a osamotniony pan dyrektor szkoły złożył teraz głowę w dłoniach, łokcie oparł o stół i dalej
czytał tę swoją książkę. Wszystkie pozostałe stoły, zsunięte przy wyjściu, utworzyły barykadę i osłoniły
ucieczkę kotlarzy. Szef nie wpadł na lepszy pomysł i włożywszy białą, cętkowaną kamizelkę stanął przed
restauracją i rozkładając ręce mówił do przychodzących gości: — Niestety, zdarzył się u nas incydent,
otworzymy dopiero jutro. — A ja miałem na głowie zakrwawione obrusy, tyle czerwonych śladów dłoni i
palców, i wszystko musiałem wynieść na podwórze, rozpalić w wielkim kotle w pralni, a bufetowa i
podkuchenna prały i gotowały, ja zaś miałem wieszać te obrusy, ale nie dostawałem do sznura, więc robiła to
podkuchenna, a ja podawałem jej mokre, wyżęte obrusy. Sięgałem jej do piersi, a ona chichotała i
wykorzystywała to, żeby mnie ośmieszyć, przyciskała mi piersi do twarzy, niby przez przypadek: raz jedną
piersią przytkniętą do oka, potem drugą zasłaniała mi świat. Wszystko to było pachnące, a kiedy schylała się
do kosza po obrus, w dole odsłaniał się widok na huśtające się cycki... Prostowała się, a piersi lały się, z
obwisłych robiły się sterczące, bufetowa zaś i podkuchenna ryczały ze śmiechu i pytały mnie: — Ile masz
lat, chłopczyku, skończyłeś już czternaście? Kiedy? — A później zrobił się wieczór, wiał wiatr i te obrusy na
podwórzu układały się w takie zasłony, jakie ustawiamy, kiedy w restauracji jest wesele albo jakaś
zamknięta impreza. Rewir miałem już wyszykowany, znowu wszystko lśniło czystością; w sezonie
przynosiło się cały kosz kwiatów i wszędzie były goździki. Poszedłem spać, ale kiedy nastała cisza i tylko na
podwórzu plaskały obrusy, jakby ze sobą rozmawiały — podwórze pełne muślinowych rozmów —
otworzyłem okno, zsunąłem się i między obrusami, wzdłuż okienek przedostałem się do furtki,
przeskoczyłem ją i poszedłem uliczką od latarni do latarni. Wolałem przeczekać w ciemności, aż wyminą
mnie nocni przechodnie, i „wreszcie w oddali zobaczyłem zielony napis „U Rajskich”. Stanąłem i chwilę
odczekałem. Z wnętrza kamienicy rozlegały się dźwięki orkiestrionu, więc dodałem sobie odwagi i
wszedłem do środka, a tam na korytarzu zobaczyłem okienko, stanąłem przy nim, ale ono było tak wysoko,
że musiałem podciągnąć się na rękach, a tam siedziała pani Rajska i powiedziała: — Czego sobie życzysz,
młodzieńcze? — Odparłem, że chciałbym się zabawić, więc otworzyła i kiedy wszedłem, zobaczyłem
młoda, czarnowłosą panienkę. Miała elegancką fryzurę i paliła papierosa. Zapytała mnie, na co mam ochotę.
Ja na to, że mam ochotę na kolacyjkę, a ona: — Podać tu czy do lokalu? — Poczerwieniałem i
oświadczyłem: — Nie, ja chcę zjeść w chambre separee. — Przyjrzała mi się, gwizdnęła przeciągle i spytała,
chociaż z góry znała odpowiedź: — A z kim? — Ja zaś wskazałem na nią i powiedziałem: — Z panią. —
Pokręciła głową, podała mi rękę i poprowadziła ciemnym korytarzem z czerwonym przytłumionym
oświetleniem. Otworzyła drzwi, a tam była kozetka, stół i dwa obite pluszem fotele: światło rozlewało się
skądś zza zasłony zwisającej z karnisza i odbite od sufitu spadało w dół niczym gałązki płaczącej wierzby.
Usiadłem i kiedy wymacałem pieniądze, od razu wstąpiły we mnie siły, więc pytam: — Zje pani ze mną?
2
Czego się pani napije? — A ona, że szampana. Kiwnąłem głową, ona zaklaskała i przyszedł kelner z butelką,
otworzył ją, potem odstawił do wnęki i przyniósł szklaneczki, rozlał, a ja piłem szampana, bąbelki
wchodziły mi do nosa, kichałem, i panienka też piła szklaneczkę za szklaneczką, a kiedy mi się przedstawiła,
zrobiła się głodna. To ja powiedziałem: — Niech pan przyniesie, co macie najlepszego! — A ona, że lubi
ostrygi, że tu mają świeże, więc jedliśmy ostrygi i znowu był szampan, a potem jeszcze, a ona zaczęła mnie
głaskać po włosach i spytała, skąd pochodzę, ja na to, że z tak małej wioski, że dopiero w zeszłym roku
zobaczyłem pierwszy raz w życiu węgiel. Śmiała się z tego i powiedziała, żebym był na luzie. Było mi
gorąco, więc zdjąłem marynarkę, a ona powiedziała, że jej też gorąco, więc czy mogłaby zdjąć sukienkę.
Chętnie jej pomogłem i ułożyłem suknię na krześle, a potem ona rozpięła mi rozporek i wtedy już
wiedziałem, że „U Rajskich” musi być nie tylko pięknie czy cudownie, ale wprost rozkosznie, rajsko...
Wzięła mnie za głowę i wtuliła ją między pachnące piersi, a ja zamknąłem oczy i zrobiłem się jakiś senny,
tak cudny był ten zapach i te kształty, i gładkość skóry, ona zaś przesuwała moją głowę coraz niżej i niżej:
wąchałem jej brzuch, oddychała głęboko i było to tak cholernie piękne, że nie marzyłem już o niczym
więcej, tylko o tym, że co tydzień na to właśnie uskładam z gorących serdelków osiem setek, nawet więcej,
bo mam piękny i wzniosły cel, jak mawiał mój tatko, właśnie żebym zawsze miał cel, i wtedy będę
uratowany, bo będę miał po co żyć. Ale teraz to był dopiero początek. Jaruszka w milczeniu ściągnęła mi
spodnie, potem spodenki i całowała mnie w pachwiny, a ja naraz poczułem się taki roztrzęsiony i
podniecony tym wszystkim, co tu się „U Rajskich” wyrabia, że zwinąłem się w kłębek i mówię: — Jaruszko,
co pani robi? — To ona się zmiarkowała, ale zaraz znów nie mogła się powstrzymać i wzięła mnie do ust; ja
ją najpierw odpychałem, lecz ona była jak opętana, trzymała mnie w ustach i poruszała głową, coraz to
szybciej, więc później już jej nie odtrącałem, nie odpychałem, wyprężyłem się cały, trzymałem ją za uszka i
naraz poczułem, że wypływam, i że to jest całkiem inne niż wtedy, kiedy to robiłem sam; czułem, jak do
ostatniej kropli wypija to ze mnie z zamkniętymi oczami panienka o czarnych włosach, wypija ze mnie to,
czym ze wstrętem strzykałem i plamiłem węgiel w piwnicy albo chusteczkę, jeśli leżałem w łóżku... Kiedy
podniosła się, rzekła pełnym zmęczenia głosem: — A teraz z miłości... — Ale ja byłem taki rozklejony i o-
klapnięty, że nic z tego nie wyszło i mówię: — Głodny jestem, a pani nie? — Poza tym pić mi się zachciało,
więc wziąłem szklankę Jaruszki, a ona próbowała mi ją zabrać, ale jej się nie udało, i kiedy się napiłem,
odstawiłem szklankę zawiedziony, bo to nie był szampan, tylko żółta lemoniada; od początku piła
lemoniadę, za którą płaciłem jak za szampana, a ja dopiero teraz się o tym dowiedziałem. Roześmiałem się i
zamówiłem jeszcze jedną butelkę, a kiedy ober ją przyniósł, sam otworzyłem i rozlałem, i znowu jedliśmy,
w lokalu pobrzękiwała katarynka, a kiedy dopiliśmy butelkę i poczułem się lekko zawiany, osunąłem się na
kolana, położyłem głowę na łonie panienki i całowałem, mierzwiłem językiem ten cudny meszek i •włosy, a
ponieważ byłem lekki, panienka złapała mnie pod pachy i naciągnęła na siebie, rozłożyła nogi, a ja jak po
maśle pierwszy raz w życiu wszedłem w kobietę. Miałem to, na co tak czekałem, a ona przyciskała mnie do
siebie i szeptała, żebym się nie spieszył, żebym jak najdłużej, ale zakołysałem się ledwie dwa razy i za
trzecim już tryskałem w ciepłe ciało. Ona wtedy wygięła się w pałąk, włosami i stopami dotykając kozetki, a
ja leżałem na niej jak na moście i do ostatniej chwili, póki nie sflaczałem, tkwiłem w jej rozłożonych
nogach, aż wreszcie wyśliznąłem się z niej i położyłem obok. Oddychała głęboko, opadła na kozetkę,
odnalazła mnie po omacku i zaczęła gładzić po brzuchu i po całym ciele... A później nadszedł czas ubierania
i czas płacenia, i czas pożegnania. Ober liczył i liczył, wreszcie podał mi rachunek na siedemset dwadzieścia
koron. Żegnając się wyjąłem jeszcze dwie setki i dałem je Jaruszce, a kiedy wyszedłem od „Rajskich”,
oparłem się o pierwszy lepszy mur i stałem tak w mroku, rozmarzony. Wreszcie wiedziałem, co się dzieje w
tych pięknych domach z panienkami, i powiedziałem sobie: „Chłopie, zaliczyłeś, jutro też tu przyjdziesz i
znowu będziesz odstawiał wielkiego pana”, bo wszystkich tam aż zamurowało; przyszedłem jako pikolak, co
to roznosi na stacji gorące serdelki, a odchodziłem jak ktoś lepszy od każdego z tych panów, który siada w
„Złotej Pradze” przy stole dla bywalców, zarezerwowanym tylko dla ekstra gości, tylko dla miejskiej
śmietanki...
Drugiego dnia od razu patrzyłem na świat inaczej — pieniądze otworzyły mi drzwi nie tylko do „Rajskich”,
ale i do szacunku. Przypomniałem sobie jeszcze, że pani Raj-12
ska, kiedy z recepcji zobaczyła, jak lekką rączką szastam dwiema stówkami, przypadła mi do ręki i chciała ją
pocałować, a ja myślałem, że chce sprawdzić, która jest dokładnie godzina, chociaż jeszcze nie miałem
zegarka. Ale ten pocałunek nie był dla mnie, pikolaka ze „Złotej Pragi”, tylko dla tych dwóch setek i w ogóle
pieniędzy, które miałem, a miałem jeszcze tysiąc koron schowanych w łóżku; dla pieniędzy, których mogę
mieć nie jak lodu, ale tyle, ile codziennie zarobię na stacji sprzedając gorące serdelki. Przed południem
wysłali mnie z koszem po kwiaty i kiedy wracałem, zobaczyłem jakiegoś dziadka, jak na czworakach szuka
zawieruszonego pieniądza. Wtedy właśnie uświadomiłem sobie, że naszymi stałymi bywalcami są i
ogrodnik, i mistrz wędliniarski, i rzeźnik, i właściciel mleczarni parowej, że schodzą się u nas dostawcy
pieczywa i mięsa, a ile to razy szef, kiedy zaglądał do lodówki, krzyczał: — Natychmiast idź do rzeźnika i
powiedz mu, żeby sobie zabrał tego chudego cielaka. I to już! — No i cielak do wieczora znikał, a mistrz
rzeźnicki siedział sobie jak gdyby nic. Więc ten dziadek chyba niedowidział i po omacku grzebał dłonią w
3
kurzu. — Czego to, ojczulku, szukacie, co? — mówię. Odpowiedział, że zgubił dwadzieścia halerzy, więc
poczekałem i kiedy obok przechodzili ludzie, wziąłem garść drobnych i podrzuciłem je w powietrze, a potem
szybko złapałem kosz za uszy, zanurzyłem się w goździkach i poszedłem dalej. Kiedy przed rogiem się
odwróciłem, zobaczyłem, że na ziemi pełza jeszcze paru przechodniów, a wszyscy byli przekonani, że te
monety wypadły właśnie im, i jeden naskakiwał na drugiego, żeby mu oddał pieniądze, i tak na klęczkach
kłócili się, prychali na siebie i skakali sobie do oczu jak koty w butach. Wtedy roześmiałem się, bo już
wiedziałem, co jest grane, w co ludzie wierzą i do czego są zdolni za parę monet. Kiedy przyniosłem kwiaty
i zobaczyłem, że przed naszą restauracją stoi dużo ludzi, wbiegłem do pokoju dla gości, wychyliłem się z
okna i rzuciłem pełną garść drobnych, tak żeby spadły nie tuż przy ludziach, ale parę metrów dalej.
Zbiegłem na dół i zacząłem przycinać goździki wkładając po dwie gałązki asparagusa i po dwa goździki do
wazonika, a przy tym patrzyłem przez okno, jak ludzie pełzają na czworakach i zbierają pieniądze, moje
monety, i kłócą się o dwudziestohalerzówkę, bo jeden ponoć zobaczył ją wcześniej niż ten, który ją
podniósł... Tej nocy i podczas następnych śniłem i roiłem później też za dnia, kiedy nie było nic do roboty, a
trzeba było coś robić, żeby wyglądało, że się jest zajętym; kiedy tak czyściłem szklanice, oglądałem je pod
światło, przykładałem do oczu i po drugiej stronie szkła widziałem poobtłukiwany rynek i słup morowy, i
niebo, a na nim chmury, więc później nawet na jawie marzyłem o tym, że latam nad miasteczkami,
miastami, wioskami i osadami, że mam nieskończenie dużą kieszeń i nabieram pełnymi garściami monety,
zupełnie jakbym siał zboże, i rzucam je na bruk, ale zawsze za plecy przechodniów czy stojących ludzi,
pełne garście miedziaków, i widzę, że właściwie nikt nie potrafi się powstrzymać i zbierają te
dwudziestohalerzówki, i trykają się głowami, a ja lecę już dalej i jest mi dobrze. Przełykałem z wrażenia
ślinę podczas snu, kiedy nabierałem z kieszeni garście i rzucałem je za plecy kolejnym grupkom, a pieniądze
padały z brzękiem i toczyły się na wszystkie strony. Potrafiłem jeszcze niczym pszczoła wlecieć do wagonu
tramwaju albo pociągu i ni stąd, ni zowąd cisnąć garść miedziaków na podłogę, a wszyscy natychmiast
pochylali się, popychali jeden drugiego, każdy chciał pozbierać drobniaki i każdy myślał i był pewny, że
właśnie jemu wypadły... Te rojenia poprawiały moje samopoczucie, ponieważ byłem maleńki i musiałem
nosić wysoki kauczukowy kołnierzyk, a miałem przy tym krótką szyję i kołnierzyk wrzynał mi się nie tylko
w nią, ale i pod brodę, więc żeby mnie to nie bolało, chodziłem z głową zawsze zadartą, nauczyłem się
nawet tak patrzeć, bo nie mogłem bezboleśnie zwiesić głowy, i schylałem się całym tułowiem. A kiedy tak
zadzierałem głowę, moje powieki opadały i patrzyłem na świat jakby z pogardą, lekceważąco, hardo, tak że
nawet goście myśleli, że jestem zadufany. Nauczyłem się w ten sposób stać i chodzić, a stopy wciąż miałem
jak dwa nagrzane żelazka; sam się dziwiłem, że nie stanąłem w ogniu, że nie spaliły mi się buty, bo tak
bardzo piekły mnie stopy. Czasami z rozpaczy wlewałem do trzewików zimną wodę sodową, przeważnie na
stacji, ale to pomagało tylko na chwilę, a ja już-już byłem gotów zdjąć buty i lecieć we fraku prosto do
strumyka i zanurzyć nogi w wodzie, więc znowu lałem do butów wodę sodową, czasami wkładałem kawałek
lodu. Wreszcie połapałem się, dlaczego wszyscy na rewirze, i kelnerzy, i ober, noszą najstarsze buty,
najbardziej rozczłapane, te, które znajdujecie na śmietnikach. Tylko w takich butach można wytrzymać cały
dzień, w ogóle pokojówkom i kasjerce, wszystkim nam dokuczały nogi. Ba, kiedy wieczorem zdjąłem buty,
nogi zakurzone miałem aż do kolan, tak jakbym cały dzień paradował nie po parkietach i dywanach, ale
brodził w pyle węglowym. To była druga strona mojego fraka, ten rewers każdego kelnera, pikolaka i obera
na całym świecie: biała, wykrochmalona koszula, skrzący się bielą kauczukowy kołnierzyk i czerniejące
powoli nogi, zupełnie jak przy tej strasznej chorobie, kiedy ludzie od nóg zaczynają umierać... Ale co tam,
co tydzień uskładałem sobie na następną panienkę, zawsze na inną, a ta druga panienka w moim życiu to
była blondynka. Kiedy przyszedłem i zapytali mnie, czego sobie życzę, odparłem, że chcę zjeść kolację, i od
razu dodałem: „... ale w chambre separee”, a kiedy chcieli wiedzieć z kim, wskazałem na blondynkę. I znów
byłem zakochany, tym razem w blondyneczce. Było z nią nawet jeszcze cudowniej niż za pierwszym razem,
chociaż to pierwsze było niezapomniane. No i wciąż sprawdzałem siłę pieniądza, zamawiałem szampana,
zawsze go najprzód kosztowałem, panienka musiała pić ze mną autentyk, nie pozwalałem już, żeby mnie
nalewali wina, a panience lemoniady. Kiedy leżałem nagi i gapiłem się w sufit, a blondynka leżała obok
mnie i też się tam gapiła, ni stąd, ni zowąd wstałem i wyjąłem z flakonu piwonie, oberwałem płatki i
obłożyłem nimi brzuch tej panienki. Było to tak piękne, że sam się zdumiałem, a panienka chciała wstać,
żeby spojrzeć na swój brzuch, i piwonie zaczęły spadać, więc delikatnie popchnąłem ją, żeby jednak leżała, i
zdjąłem lustro z haka, ustawiłem je tak, że panienka mogła widzieć, jak piękny jest jej udekorowany
kwiatami brzuch, i powiedziałem: — To będzie piękne! Ile razy przyjdę, zawsze obłożę ci brzuszek
kwiatami, które tu będą. — A ona, że jeszcze nigdy czegoś takiego nie przeżyła, takiego hołdu złożonego jej
urodzie, i stwierdziła, że zakochała się we mnie z powodu tych kwiatów, a ja na to, że będzie pięknie, kiedy
na Boże Narodzenie nazrywam gałązek świerczyny i tymi gałązkami obłożę jej brzuszek, a ona, że będzie
jeszcze piękniej, kiedy obłożę jej brzuch jemioła, a najlepiej by było, i ona to musi załatwić, gdyby nad
kozetką, pod sufitem wisiało lustro, żebyśmy widzieli siebie leżących, a przede wszystkim, jaka ona jest
piękna — nago, z wianuszkiem wokół futerka, wianuszkiem, który by się zmieniał tak jak pory roku, z
wianuszkiem kwiatów właściwych dla konkretnego miesiąca, i jakie to będzie piękne, kiedy obłożę ją
4
margerytkami albo goździkami, i chryzantemami, i astrami, i kolorowymi liśćmi. Wtedy wstałem, objąłem
się rękami i czułem, że jestem wielki. Na odchodnym dałem jej dwieście koron, ale ona mi je oddała,
położyłem je więc na stole i wyszedłem, a miałem przy tym wrażenie, że mierzę metr osiemdziesiąt. Pani
Rajskiej w okienku wręczyłem stukoronówkę, a ona pochyliła głowę patrząc na mnie przez okulary... I
wyszedłem w noc, a niebo w ciemnych uliczkach pełne było gwiazd, ale ja nie widziałem niczego prócz
przylaszczek, śnieżyc, przebiśniegów i pierwiosnków okalających brzuch jasnowłosej panienki, i im dłużej
szedłem, tym bardziej byłem zdumiony, skąd wziął się we mnie ten pomysł, żeby — niczym sałatką
półmisek z szynką — obłożyć kwiatowymi płatkami cudny kobiecy brzuch, z pagórkiem włosów pośrodku.
Więc dalej okrywałem nagą blondyneczkę pięciornikami, płatkami tulipanów i kosaćców, i wszystkimi
kwiatami, jakie tylko znałem. Postanowiłem, że jeszcze to przemyślę, bo to rozrywka na cały rok, i
zrozumiałem, że za pieniądze można kupić nie tylko ładną dziewczynę, ale też i poezję.
Drugiego dnia rano, kiedy staliśmy na dywanie, a szef przechadzał się i patrzył, czy mamy czyste koszule i
wszystkie guziki, i kiedy powiedział: „Dzień dobry, panie i panowie”, ja przyglądałem się podkuchennej i
bufetowej, wpatrywałem się w ich białe zapaski tak, że potem podkuchenna wytargała mnie za ucho za to
przenikliwe spojrzenie, a ja uznałem, że żadna z nich nie pozwoliłaby sobie okryć brzucha i kędziorków ani
margerytkami, ani piwoniami, a co dopiero gałązkami świerczyny albo jemiołą — niczym sarni udziec...
Czyściłem szklanice, patrząc pod światło dużych okien, za którymi tam i z powrotem chodzili przecięci wpół
ludzie, a ja wciąż byłem przy letnich kwiatach, wyjmowałem po kolei z koszyka i okrywałem kwiatami albo
samymi płatkami brzuch pięknej blondynki od „Rajskich”. Ona leżała na plecach rozchylając nogi, a ja
okrywałem ją całą, w pobliżu ud też, a kiedy kwiatki zsuwały się, przyklejałem je gumą arabską albo
delikatnie przybijałem gwoździkiem lub pinezką. Czyściłem pieczołowicie szklanice, nikt tego nie chciał
robić, a ja płukałem szkło w wodzie, przykładałem szklanicę do oka i przyglądałem się, czy jest czysta, i
wciąż przy tym myślałem, co też ja jeszcze zrobię „U Rajskich”, aż wreszcie doszedłem do ostatnich
kwiatów ogrodowych, polnych i leśnych i posmutniałem — bo co robić zimą? Ale zaraz roześmiałem się
uszczęśliwiony, przecież zimą są jeszcze piękniejsze kwiaty, kupię cyklamenów i magnolii, skoczę do Pragi
choćby nawet po orchidee albo w ogóle przeprowadzę się do Pragi, tam też jest robota w restauracjach, i
przez całą zimę będę miał kwiatów a kwiatów... Zbliżało się już południe, roznosiłem talerze i serwetki,
piwo i czerwoną oraz żółtą oranżadę, a w samo południe, kiedy ruch był największy, otworzyły się drzwi i
stanęła w nich — ale wpierw odwróciła się, żeby je zamknąć — ta piękna blondynka od „Rajskich”. Usiadła,
otworzyła torebkę, wyciągnęła z niej kopertę i rozejrzała się, a ja przyklęknąłem i prędko zabrałem się do
sznurowania trzewika, a serce waliło mi w kolano. Wtedy podszedł ober i powiada: — Śmigaj na rewir! —
aleja tylko skinąłem głową, a kolano jak gdyby zamieniło się na miejsce z sercem, tak mną trzęsło, zaraz
jednak wziąłem się w garść i wyprostowałem, głowę wyciągnąłem, ile się da, i przerzuciwszy serwetkę przez
ramię, zapytałem panienkę, czym mogę służyć, a ona na to, że chciała widzieć mnie i malinową oranżadę.
Zauważyłem, że ma na sobie tę letnią sukienkę, sukienkę pełną piwonii; cała była oblężona przez klomby
piwonii. Spłonąłem i poczerwieniałem zupełnie jak piwonia — tegom się nie spodziewał; gdzieś miałem
moje pieniądze, gdzieś miałem moje tysiące, to, co teraz widziałem, było całkiem za darmo. No i poszedłem
po tacę malinowych oranżad, a kiedy je niosłem, to z koperty, którą blondynka położyła na obrusie,
wypełzły te moje dwie stukoronówki, a ona spojrzała na mnie tak, że aż rozdzwoniły się wszystkie oranżady
i ta pierwsza zsunęła się, powoli się przechyliła i wylała jej na łono. Z miejsca zjawił się ober, a zaraz potem
przybiegł szef i zaczęli przepraszać. Szef złapał mnie za ucho, wykręcił je, i to był błąd, bo blondynka
krzyknęła na całą restaurację: — Na co pan sobie pozwala!
— A szef: — Oblał i zniszczył pani suknię, a ja będę za to musiał zapłacić... — Ona: — Co panu do tego, ja
nic od pana nie chcę, dlaczego wystawiacie na pośmiewisko tego człowieka? — Na to szef słodko: — Oblał
pani suknię...
— Wszyscy przestali jeść, ona zaś stwierdziła: — Nie pański interes, zabraniam panu tego! A teraz proszę...
— I wzięła oranżadę, polała nią głowę, włosy, a potem następną oranżadę i za chwilę cała była w soku
malinowym i pęcherzykach gazu, wreszcie wlała ostatnią malinową oranżadę za dekolt i rzekła: — Płacę. —
I wyszła, a za nią sunął zapach malin, ona tymczasem wyszła w tej jedwabnej sukni pełnej piwonii, którą
teraz obleciały już pszczoły. Szef wziął ze stołu kopertę i powiedział: — Leć za nią, zapomniała... —
Wybiegłem więc, a ona stała na rynku jak jarmarczny stragan z tureckim miodem, otoczona przez osy i
pszczoły, lecz nie opędzała się przed nimi, one zaś zbierały z niej słodki sok, którym oblała się tak, jakby na
sobie miała jeszcze jedną skórę, cienka warstwę, niczym politura na meblach albo lakier pokładowy.
Patrzyłem na tę suknię, a kiedy podałem jej dwie setki, ona oddała mi je i oświadczyła, że wczoraj
wieczorem zostawiłem je u niej przez pomyłkę... I dodała, żebym wieczorem przyszedł do „Rajskich”, bo
kupiła piękną wiązankę polnych maków... A ja widziałem, że na słońcu ta malinowa oranżada przyschła jej
do włosów, że zesztywniały, stwardniały zupełnie jak malarski pędzel, kiedy go nie dać do pokostu, jak
rozlana guma arabska, jak szelak; widziałem że ta słodka oranżada przylepiła suknię do ciała, że będzie ją
musiała z siebie zrywać jak stary plakat, jak starą tapetę ze ściany... Ale to wszystko nic, najbardziej
wstrząsnęło mną, że tak ze mną rozmawiała, że się mnie nie bała, że wiedziała o mnie więcej niż ci z naszej
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin