Farrell Marjorie - Szkarłatna róża.pdf

(1051 KB) Pobierz
Farrell Marjorie - Szkarłatna róża
Farrell Marjorie
Szkarłatna
Róża
PROLOG
— Val... Val, już pora jechać!
Z zadumy wyrwal chłopca znajomy głos. Stał w ogrodzie swej matki na
wprost jej ukochanego różanego krzewu, zaciskając powieki. Jeśli nie
otworzy oczu, jeśli skupi się całą duszą na swym życzeniu, matka znów się
przed nim poj awi z sekatorem w ręku: będzie ścinać szkarłatne kwiaty i
układać je w koszyku. Potem odwróci się z uśmiechem do syna, a on chwyci
ją za rękę i przekona się, że wydarzenia ostatniego miesiąca były tylko
koszmarnym snem.
Gdy jednak otworzył oczy, matki nie było. A przecież tak bardzo tęsknił, tak
żarliwie się modlił! I tak strasznie płakał co noc w swoim łóżeczku. Nic
jednak nie mogło przywrócić mamy do życia. Róże kołysały główkami na
wietrze: czekały na nią tak samo jak on.
— Val! Dyliżans nam ucieknie!
Chłopiec wyciągnął rękę i zerwał na wpół rozwiniętą różę. Wyjął chusteczkę
i starannie owinąwszy kwiat, włożył go do kieszeni swej kurtki. Gdy będzie
już u cioci i wuja, zasuszy kwiat w jednej ze swych książek. Prócz tej róży po
matce nie zostało mu nic.
Nancy nie zgodziłaby się z nim pod tym względem. Ta ich „służąca do
wszystkiego” mogłaby powiedzieć Valowi, że odziedziczył po matce
znacznie więcej, niż sądził: szaroniebieskie oczy, ciemnobrązowe włosy, silę
charakteru i gorące serce. Prawdę mówiąc, gdy chłopczyk wyłonił się zza
węgła domku i podszedł do czekającej nań Nancy, omal się znowu nie
rozpłakała na myśl, że musi pożegnać się ze wszystkim, co zostało po
ukochanej pani. Opanowała się jednak ze względu na Vala.
Ledwie dotarli do oberży „Pod Głową Króla”, rozległ się glos trąbki
pocztowej. Potem wszystko poszło piorunem: zajechał dyliżans, wokół
którego, wsiadając i wysiadając, kłębił się tłumek pasażerów; woźnica
pochwycił kuferek Vala — ani Nancy, ani chłopcu nie starczyło czasu na nic
prócz rozpaczliwego uścisku - potem Val wsiadł do dyliżansu i spojrzał na
Nancy raz jeszcze oczyma, w których lśniły łzy.
- Szybko przywykniesz do nowego domu! Ciocia Martha będzie dla ciebie jak
mama. I nauczysz się uczciwego rzemiosła!
— Będzie mi ciebie brak! — Dolna warga dziecka drżała.
- I mnie będzie ciebie brak, mój dzielny chłopaczku! Nie zapomnij o swojej
Nancy!
Dyliżans ruszył.
- Nie zapomnę o tobie, Nancy! - zawołał Val. - Nie zapomnę cię nigdy!
Podróż do Westbourne trwała tylko jeden dzień. Chłopiec wysiadł, podano
mu jego bagaż i zanim się obejrzał, dyliżans już odjechał.
Val czekał przez godzinę: mała samotna figurka w ciemnym ubranku,
sprawionym na pogrzeb matki. Miał przy sobie pieniądze, całkiem pokaźną -
jego zdaniem sumę, schowaną w starej sakiewce na dnie kuferka. Były jednak
przeznaczone dla ciotki i jej męża, którzy zgodzili się wziąć go do siebie.
Miejscowy adwokat wyjaśnił tę sprawę Valowi i teraz chłopiec nie śmiał
wyciągnąć z sakiewki nawet paru groszy, by kupić sobie coś do jedzenia. W
końcu przeziąbi, więc zebrawszy się na odwagę, przeszedł na drugą stronę
ulicy i zajrzał do gospody.
Oberżysta przyjrzał mu się zza kontuaru i oznajmił z rubasznym humorem:
- Wynoś się! Nie obsługujemy krasnoludków!
- Bardzo przepraszam, ale szukam domu państwa Burto- nów. Pana
George”a Burtona, kowala. Myślałem, że wyjdą mi na spotkanie.
- George Burton, co? A tyś co za jeden?
— Nazywam się Valentine Aston. Jestem siostrzeńcem pani Burton.
Oberżysta uniósł brwi.
— Valentine, coś takiego! - mruknął ironicznie. — No więc posłuchaj, paniczu
Valentine: George Burton nie ma zwyczaju wychodzić nikomu na spotkanie.
Sam musisz się
niego pofatygować. Chodź, pokażę ci drogę - dodał. Zrobiło mu się jakoś
głupio, że kpił z tego dziecka. Otaczała
nieuchwytna aura smutku. Nic dziwnego, jeśli chłopak idzie do Burtonów! -
Patrz: tu wynajmują konie, a tam zaraz jest kuźnia Burtona. A ich dom tuż za
nią.
Chłopiec cichutko wyszeptał „dziękuję panu”, podniósł swój kuferek i ruszył
we wskazanym kierunku. Nie musiał iść daleko i bez większego trudu
znalazł dom wujostwa.
Budynek nie był duży i nie tak ładny jak domek jego mamy. Będzie to jednak
jego nowy cłom. A kowalstwo - jak przypuszczał - stanie się jego przyszłym
zawodem. Malec wyprostował się i zastukał do drzwi, najpierw ostrożnie,
potem mocniej.
Otworzyła mu kobieta starsza od jego matki. Podobieństwo było bardzo
wyraźne. Tylko że mama Vala wyglądała jak nowiutka, skrząca się barwami
akwarela, a ta kobieta jak taki sam obraz namalowany wiele lat temu i
całkiem wyblakły.
— Szukam pani Marthy Burton. Jestem jej siostrzeńcem. Twarz kobiety
rozjaśniła się uśmiechem; zaprosiła chłopca do wnętrza.
— A więc sam do nas trafiłeś! George powiedział, że jesteś już wystarczająco
duży! Chciałam wyjść po ciebie — zwierzyła się — ale George na to: „Jak
może bez opieki jeździć dyliżansem, to i nasz dom znajdzie!” On sam miał za
dużo roboty, żeby po ciebie wyjść.
Chłopiec odniósł wrażenie, że ustami ciotki przemawiają jakby dwie osoby:
ona i jej mąż. Szczerze się jednak uradowała przyjazdem siostrzeńca; chłopiec
poczuł ulgę, że do- tarł wreszcie na miejsce, a podobieństwo ciotki do mamy
podniosło go na duchu.
— Valentine! Valentine Aston! Skąd wytrzasnąłeś takie cudackie imię,
smarkaczu? - George Burton nie był wysoki, ale i tak wzbudził w dziecku
strach czerwoną twarzą, wielkimi łapskami i grzmiącym głosem.
- Nie wiem, proszę pana. Tak się po prostu nazywam — odparł chłopiec.
— To imię jego ojca. Jedno z jego imion, George — starała się załagodzić
sprawę ciotka.
- Jakiego tam ojca?! To przecież bękart! Nie ma żadnego ojca!
Chłopiec zbladł. Słyszał już oczywiście słowo „bękart” i wiedział, co znaczy.
Było symbolem hańby i powodem ustawicznych szyderstw z Samuela, brata
znanego Valowi farmera. Chłopczyk spytał matkę o znaczenie tego słowa,
gdy farmer w przystępie złości wyzywał brata od „dziedzicowych
bękartów”. Wtedy mamusia usiadła obok Vala i spokojnie wyjaśniła mu, że
ludzie mają przeważnie mamę i tatę, którzy wzięli ze sobą ślub przed ich
urodzeniem, jednak nie zawsze rodzice są małżeństwem.
— Ale to, co uczynili rodzice, jakie popełnili błędy, nie jest winą dziecka i w
niczym go nie obciąża.
- Jego ojcem jest hrabia Faringdon, George - tłumaczyła ciotka Martha. -
Charles Richard Valentine Faringdon. Uwiódł moją siostrę, kiedy pojechała w
odwiedziny do brata naszej matki. Z czego by Sarah żyła przez te wszystkie
lata? Z czego by utrzymywała dom? Hrabia wyznaczył jej pensję. Po co by to
robił, gdyby nie był ojcem chłopca?
Burtonowie całkiem zapomnieli o obecności Vala. A więc miał ojca? Dotąd
sądził, że matka jest wdową po żołnierzu, że jego oj ciec był bohaterem i
zginął w służbie oj czyzny. Ojciec nigdy się z matką nie ożenił? On sam był
jedną z tych godnych wzgardy istot, o których wszyscy plotkują i z których
szydzą?
- Ja tam nie dałbym złamanego grosza za to, kto spłodził tego smarkacza —
warknął kowal. — A ty się lepiej nie pusz, nędzny bękarcie - dodał,
odwracając się do Vala. - Masz
szczęście, że zgodziłem się na prośbę ciotki wziąć cię pod swój dach. A
jeszcze większe masz szczęście, że nauczysz się u mnie porządnego fachu. A
teraz wynocha na górę! Jutro rano masz być w kuźni skoro świt.
Val marzył o własnej izdebce w nowym domu. Tęsknił za miejscem, gdzie
będzie mógł poukładać swoje ubrania, swoje książki i ołowiane żołnierzyki,
które dostał w ubiegłym roku na Gwiazdkę. Jeden z nich stał się dla chłopca
wizerunkiem zmarłego ojca. Val bawił się nim nieustannie: żołnierz staczał
niezliczone potyczki, narażał życie w niejednej bitwie.
Kiedy dotarł do izdebki na poddaszu, wyjął z kuferka książki i ułożył je na
chwiejnym stoliku przy łóżku. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę i wydobył z
niej różę; umieścił ją między kartami oprawnej w skórę biblii, którą otrzymał
od matki. Potem wyjął ulubionego żołnierzyka. Schwycił go za głowę i
szarpał tak długo, aż ją oderwał. W końcu rozebrał się, ułożył starannie
ubranie na krześle, jak nauczyła go Nancy, i wgramolił się do łóżka, ściskając
w ręku bezgłowego żołnierzyka. Leżał przez kilka godzin bezsennie, nie
uroniwszy ani jednej łzy. Wreszcie usnął. Kiedy zaś po raz pierwszy wszedł z
Georgem Burtonem do kuźni, wrzucił do ognia oba kawałki zabawki.
Między życiem w matczynym domku a terminowaniem George”a Burtona
była taka różnica jak między niebem a piekłem. Przez pierwsze dwa tygodnie
Val co noc zasypiał spłakany. O Burtonie dało się powiedzieć tylko tyle
dobrego, że był istotnie mistrzem w swoim fachu. Ze swym uczniem
obchodził się jednak niemiłosiernie i chłopiec musiał harować do upadłego.
Raz ciotka ujęła się za nim, lękliwie pytając męża, czy nie sądzi, że taka praca
jest dla dziecka trochę za ciężka. Burton odpowiedział jej uderzeniem pięści
warknął:
- Nie wtykaj nosa, suko, w nie swoje sprawy! Nie będę się cackał z tym
bękartem tylko dlatego, że jest hrabskim przypłodkiem!
Pod koniec pierwszego tygodnia wszyscy w Westbourne wiedzieli już, że
George Burton z chrześcijańskiego miłosierdzia wziął pod swój dach
nieślubne dziecko szwagierki. A nim minął drugi tydzień, wszystkie
dzieciaki z satysfakcją wrzeszczały na widok Vala:
— Bękart! Bękart!
Przez pierwszych sześć miesięcy Val umierał z rozpaczy. Matka nie żyła. Jej
siostra wprawdzie darzyła go sympatią, ale tyranizowana i maltretowana
przez męża bala się okazywać chłopcu przywiązanie. Miejscowe dzieciaki
szykanowały Vala tylko dlatego, że był bękartem i miał „cudackie imię”.
Poza tym chłopiec pracował ponad siły. Jeden dzień zlewał się z drugim: Val
wstawał wcześnie rano, harował w kuźni, a po powrocie padał na łóżko i
Zgłoś jeśli naruszono regulamin