Clancy Tom - Jack Ryan 09 - Dekret tom 2.doc

(2014 KB) Pobierz


Tom Clancy

Dekret
Tom drugi

 

Przekład: Krzysztof Wawrzyniak

Data wydania: 1999
Data wydania oryginalnego: 1997
Tytuł oryginału: Executive Orders

 

 

 


Spis treści

22 Strefy czasowe

23 Eksperymentowanie

24 Zarzucenie wędki

25 Rozkwitanie

26 Chwasty

27 Wyniki

28 Kwilenie

29 Proces

30 Prasa

31 Kręgi na wodzie

32 Powtórki

33 Uniki

34 WWW.TERROR.ORG

35 Plan operacyjny

36 Podróżnicy

37 Dostawa

38 Cisza przed burzą

39 Oko w oko

40 Otwarcie

41 Hieny


21
Związki

Patrick O’Day był wdowcem. Jego życie uległo nagłej zmianie po bolesnym wstrząsie, jakiego doznał po krótkim okresie dość późno zawartego małżeństwa. Deborah była ekspertem kryminalistyki w Centralnym Laboratorium FBI i w związku z tym wiele podróżowała po kraju. Pewnego popołudnia rozbił się samolot, którym wracała z Colorado Springs. Przyczyn katastrofy nigdy nie ustalono. Był to pierwszy jej wyjazd służbowy po urlopie macierzyńskim. Osierociła czternastotygodniową córeczkę imieniem Megan.

Megan miała już dwa i pół roku, a inspektor O’Day nadal nie mógł się zdecydować, jak powiedzieć swojej córce, że jej matka nie żyje. Miał fotografie i nagrania magnetowidowe, ale przecież nie można, ot tak, po prostu, wskazać palcem na kolorową odbitkę czy fosforyzujący ekran i powiedzieć: „To jest mamusia!”. Megan mogłaby wtedy dojść do wniosku, że życie jest czymś sztucznym, a to mogłoby mieć zgubny wpływ na rozwój dziecka. Inspektora dręczyło jeszcze jedno bardzo istotne pytanie, które domagało się szybkiej odpowiedzi: czy mężczyzna, którego los uczynił samotnym rodzicem, potrafi wychować córkę? Skoro wychowuje ją sam, musi być podwójnie opiekuńczy, mimo wielkiego obciążenia pracą zawodową, podczas której rozwiązał ostatnio sześć spraw porwań. O’Day był wysoki, muskularny, wysportowany i ważył ponad dziewięćdziesiąt kilo. Gdy objął nowe stanowisko, musiał zrezygnować z wiechciowatych wąsów, gdyż na podobną ekstrawagancję nie pozwalał wewnętrzny regulamin centrali FBI. Uchodził za policjanta bardzo twardego, jednego z najtwardszych. Jego oddanie córeczce z pewnością wywołałoby uśmieszki kolegów, gdyby o tym wiedzieli.

Megan miała długie blond włosy. Ojciec co rano je czesał tak długo, aż nabierały jedwabistej miękkości. Jeszcze przedtem ją ubierał, zawsze w jakąś barwną sukieneczkę, i z powagą karmił.

Dla Megan ojciec był wielkim opiekuńczym niedźwiadkiem, który głową sięgał chyba nieba. Potrafił porwać ją z ziemi i unieść w górę z prędkością rakiety. Wtedy mogła objąć ojcowską szyję rączkami. I dziś rytuał został zachowany. — Ojej, udusisz mnie! — jęknął ojciec.

— Boli? — spytała Megan, udając niepokój.

Na twarzy ojca rozlał się uśmiech. — Dziś nie boli.

Wyprowadził małą z domu, otworzył drzwiczki zabłoconej półciężarówki, posadził córkę w dziecięcym foteliku i starannie zapiął pasy. Zajął miejsce za kierownicą i na siedzeniu obok położył pudełko ze śniadaniem Megan i wypełniony kwestionariusz. Była punkt szósta trzydzieści. A więc najpierw do przedszkola. Zapalając silnik, patrzył na Megan, ale przed oczami miał obraz jej matki. Codziennie patrzył na Megan, a widział Deborah. Zamknął oczy, zacisnął usta. Po raz tysięczny zadawał sobie pytanie: dlaczego? Dlaczego właśnie ten Boeing 737 z Deborah w fotelu 18-F?

Byli małżeństwem zaledwie przez szesnaście miesięcy.

Nowe przedszkole było lepsze, bo znajdowało się po drodze do biura. Sąsiedzi wysyłali tam bliźnięta i byli zachwyceni. O’Day skręcił na Ritchie Highway i zaparkował na wysokości sklepu 7-Eleven, gdzie zawsze kupował karton kawy na dalszą drogę. Przedszkole było po tej stronie.

Opiekowanie się gromadą cudzych dzieci, to nie lada praca, pomyślał wychodząc z wozu.

Kierowniczka przedszkola, panna Marlene Daggett, była tu już od szóstej rano, by przyjmować dzieci urzędników jadących do pracy w stolicy. Po nowe dzieci wychodziła zawsze przed budynek.

— Pan O’Day? A to jest z pewnością Megan! — Jak na tak wczesną godzinę, tryskała energią. Megan, nieco niepewna, spojrzała pytająco na ojca. Jednakże zainteresowały ją dalsze słowa panny Daggett: — On też ma na imię Megan. Weź niedźwiadka, jest twój! Czeka od wczoraj.

Zachwycona Megan porwała i przytuliła włochatego potworka.

— Naprawdę mój?

— Twój — odparła wychowawczyni i zwracając się do O’Daya spytała: — Wypełnił pan kwestionariusz?

Wytrawny agent FBI pomyślał, że wyraz twarzy panny Daggett świadczy wyraźnie o tym, że jej zdaniem niedźwiadkami można zawsze kupić sympatię.

— Oczywiście. — Podał wypełniony poprzedniego wieczoru formularz. Megan nie ma żadnych problemów zdrowotnych, żadnej alergii na lekarstwa, mleko czy inne produkty żywnościowe. Tak, w nagłym wypadku można odwieźć ją do miejscowego szpitala. Inspektor wpisał numer telefonu w pracy, numer pagera, numer telefonu swoich rodziców oraz rodziców Deborah, którzy okazali się wyjątkowo dobrymi dziadkami. Przedszkole w Giant Steps było znakomicie prowadzone. O’Day nawet nie wiedział, jak dobrze, gdyż panna Daggett nie mogła i nie powinna zdradzać sekretów: każdy rodzic był sprawdzany. I to jak najbardziej urzędowo.

— No cóż, Megan, najwyższy czas na poznanie nowych przyjaciół i na zabawę — obwieściła panna Daggett. — Będziemy się nią dobrze opiekować — zapewniła inspektora.

O’Day powrócił do półciężarówki z uczuciem lekkiego żalu, jaki zawsze odczuwał odchodząc od córki, bez względu na to, gdzie i z kim ją pozostawiał. Przebiegł na drugą stronę drogi do sklepu, by kupić swój kubek kawy na drogę. Na dziewiątą miał zaplanowaną konferencję roboczą w celu omówienia postępu dochodzenia w sprawie katastrofy. Dochodzenie znajdowało się już w ostatniej fazie uzupełniania drobnych luk. Po konferencji czekało go przerzucanie stosu papierków, co mu jednak nie powinno przeszkodzić w odebraniu Megan z przedszkola w wyznaczonym czasie. Czterdzieści minut później dotarł do centrali FBI na rogu Pennsylvania Avenue i Dziesiątej Ulicy. Stanowisko inspektora do specjalnych poruczeń dawało mu prawo do zarezerwowanego miejsca na parkingu, z którego poszedł tego ranka prosto na strzelnicę w podziemiach gmachu.

Już w młodości był jako skaut doskonałym strzelcem, a potem przez wiele lat w wielu biurach terenowych FBI pełnił funkcję instruktora wyszkolenia strzeleckiego. Ten szumny tytuł oznaczał, że jego posiadacz miał nadzorować szkolenie w strzelaniu, a było ono ważną częścią życia każdego policjanta, choćby nie miał potem żadnej okazji oddania strzału do żywego człowieka.

O’Day dotarł na strzelnicę o siódmej dwadzieścia pięć. O tak wczesnej porze mało kto tu zaglądał. Mógł więc spokojnie wybrać dwa pudełka amunicji do swego Smith & Wessona 1076 kalibru 10 mm oraz dwie tarcze sylwetkowe typu Q. Kontur był dużo mniejszy niż człowiek nawet niskiego wzrostu — ot, wielkości farmerskiej bańki mleka. Inspektor przypiął tarczę do stalowej linki na kołowrocie i na panelu ustawił odległość dziesięciu metrów. Gdy nacisnął guzik elektrycznego wyciągu i tarcza wolno powędrowała na wyznaczoną jej pozycję, zaczął leniwie przerzucać strony przeglądu sportowego leżącego na pulpicie. Tarcza wreszcie przybyła do celu, specjalny mechanizm obrócił ją bokiem, tak że stała się prawie niewidoczna — urządzenia na strzelnicy pozwalały na programowanie zadań. Nie patrząc na pulpit, O’Day wystukał przypadkowe czasy i, opuściwszy ręce, czekał skupiony. Nie myślał już leniwie. Spięty czekał na Złego. A Zły, zapędzony w ślepy zaułek, gdzieś tu się czaił. Groźny Zły, gdyż rozpowiedział, gdzie trzeba, że nigdy nie wróci za kratki, nigdy nie da pojmać się żywcem. W swojej długiej karierze O’Day słyszał to już wielokrotnie i gdy tylko było można, dawał przestępcy szansę na dotrzymanie słowa. Ale w końcu wszyscy się łamali. Rzucali broń, robili w spodnie albo nawet zaczynali szlochać w obliczu prawdziwego zagrożenia życia. To już inna sytuacja, niż ta, o której buńczucznie się mówi przy piwie czy podczas częstowania skrętem. Ale tym razem mogło być inaczej. Ten Zły jest bardzo zły. Wziął zakładnika. Może dziecko? Może zakładniczką jest jego Megan? Na myśl o tym poczuł, że wokół oczu tężeje mu skóra. Zły przystawił lufę pistoletu do jej główki. W kinie Zły powiedziałby teraz: „Rzuć broń!”. Ale gdyby się posłuchało i zrobiło to w życiu, miałoby się jedno martwe dziecko i jednego policjanta mniej, więc ze Złym trzeba rozmawiać, udając człowieka spokojnego, rozsądnego i dążącego do porozumienia. Trzeba wyczekać, aż Zły się uspokoi, odpręży, choćby tylko trochę. Byle odsunął lufę od głowy dziecka. To może potrwać kilka godzin, ale wcześniej czy później...

...czasomierz pyknął, kartonowa tarcza obróciła się ku agentowi, dłoń O’Daya mignęła w drodze do kabury. Niemal jednocześnie inspektor cofnął prawą stopę, skręcił całe ciało i przyklęknął. Lewa dłoń dołączyła do prawej, już mocno obejmującej gumową rękojeść, i to jeszcze wtedy, kiedy pistolet tkwił do połowy w kaburze. Wzrokiem przylgnął do muszki na końcu lufy i gdy oczy, przyrządy celownicze oraz zarys głowy na tarczy znalazły się w jednej linii, dwukrotnie nacisnął spust tak szybko, że obie wystrzelone łuski znalazły się w powietrzu w jednym czasie. O’Day ćwiczył strzelanie od tak wielu lat, że odgłosy obu strzałów zlewały się niemal w jeden, choć echo wracało podwójne, mieszając się z odgłosem padających na ziemię łusek. Ale w tym czasie sylwetka na tarczy miała już dwie dziury odległe od siebie parę centymetrów, tuż nad oczami. Tarcza obróciła się na bok, zaledwie w sekundę po konfrontacji z przeciwnikiem, dyskretnie symulując koniec żywota Złego.

— Całkiem nieźle.

Znajomy głos wyrwał O’Daya ze świata fantazji.

— Dzień dobry, dyrektorze.

— Cześć, Pat. — Murray ziewnął. W ręku trzymał parę tłumiących nauszników. — Jesteś cholernie szybki. Jaki scenariusz? Facet trzyma zakładnika?

— Usiłuję wyobrazić sobie jak najgorszą sytuację.

— Rozumiem. Że porwał twoją małą. — Murray pokiwał głową. Wiedział, że wszyscy agenci tak robią. Podstawiają w myślach kogoś bliskiego, by dać z siebie wszystko i w pełni się skoncentrować. — No i załatwiłeś go. Pokaż mi to jeszcze raz — polecił dyrektor. Chciał przyjrzeć się technice O’Daya. Zawsze można się czegoś nauczyć.

Po drugiej próbie w głowie Złego ziała jedna duża dziura o poszarpanych brzegach. Było to nieco upokarzające dla Murraya, który uważał się za wyborowego strzelca. — Muszę więcej ćwiczyć -mruknął.

O’Day odetchnął. Jeśli pierwszym strzałem potrafi załatwić przeciwnika, to znaczy, że jest w formie. Po dwudziestu strzałach i w dwie minuty później Zły nie miał już głowy. Na sąsiednim stanowisku Murray ćwiczył technikę Jeffa Coopera: dwa szybko po sobie następujące strzały w klatkę piersiową, a potem wolniej oddane dwa w głowę.

Gdy obaj zdecydowali, że ich cele są dostatecznie martwe, postanowili wymienić kilka słów na temat oczekującego ich dnia.

— Coś nowego? — spytał dyrektor.

— Nie, sir. Napływają dalsze raporty z przesłuchań w sprawie japońskiego 747, ale nic zaskakującego.

— A Kealty?

O’Day wzruszył ramionami. Nie wolno mu było mieszać się do dochodzenia prowadzonego przez wydział kontroli wewnętrznej, ale otrzymywał z niego codziennie meldunki. O postępach w sprawie o tak wielkim znaczeniu i zasięgu musiał być ktoś informowany i, chociaż nadzór nad dochodzeniem znajdował się całkowicie w gestii BOZ, uzyskane informacje wędrowały do sekretariatu dyrektora, trafiając do rąk jego głównego „strażaka”.

— Tylu ludzi przewinęło się przez gabinet Hansona, że trudno ustalić, kto wyniósł list. Mógł to zrobić każdy, zakładając, że taki list w ogóle był. Nasi ludzie sądzą, że najprawdopodobniej był. Hanson wielu osobom o nim wspominał. W każdym razie tak nam mówią.

— Myślę, że sprawa ucichnie — zauważył Murray.

* * *

— Dzień dobry, panie prezydencie!

Jeszcze jeden zwykły dzień. Rutynowe sprawy. Dzieci nie ma. Cathy nie ma. Ryan wyszedł ze swego apartamentu w garniturze. Miał zapiętą marynarkę — rzecz u niego niezwykła, w każdym razie do czasu wprowadzenia się do Białego Domu — obuwie wyglansowane przez kogoś z obsługi prezydenckiej. Jack wciąż nie potrafił myśleć o tym budynku jak o rodzinnym domu. Raczej jak o hotelu albo o kwaterze dla ważnych osobistości, gdzie często się zatrzymywał wiele podróżując w sprawach CIA. Tyle że obsługa była tu lepsza.

— Jesteś Raman, prawda? — spytał prezydent.

— Tak jest, panie prezydencie — odparł agent specjalny Aref Raman. Miał sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Solidnej budowy, sugerującej raczej ciężarowca niż biegacza, pomyślał prezydent. A może na taki właśnie kształt sylwetki wpływa kamizelka kuloodporna, którą nosiło wielu członków Oddziału. W ocenie Ryana Raman miał trzydzieści kilka lat. Karnacja raczej śródziemnomorska, szczery uśmiech i krystalicznie niebieskie oczy. — Miecznik idzie do gabinetu — powiedział Raman do mikrofonu.

— Skąd pochodzisz, Raman? — spytał Jack w drodze do windy.

— Matka Libanka, ojciec Irańczyk, panie prezydencie. Przyjechali tu w siedemdziesiątym dziewiątym, kiedy szach zaczął mieć kłopoty. Ojciec był związany z kołami rządowymi...

— I jak oceniasz sytuację w Iranie? — spytał prezydent.

— Ja już prawie zapomniałem tamtejszego języka, sir. — Agent nieśmiało się uśmiechnął. — Jeśliby pan spytał, panie prezydencie, o finałowe rozgrywki ligi uniwersyteckiej, to otrzymałby pan odpowiedź eksperta. Moim zdaniem największe szansę ma...

— Kentucky — dokończył Ryan.

Winda była bardzo stara, z wytartymi czarnymi guzikami, których prezydentowi nie wolno było naciskać. Należało to do obowiązków Ramana.

— Oregon też idzie do przodu, panie prezydencie — powiedział Raman. — Ja się nigdy nie mylę, sir. Niech pan spyta chłopaków. Wygrywam przez trzy lata z rzędu. Już nikt się nie chce ze mną zakładać. Finał odbędzie się w Oregonie i Uniwersytet Duke, a to jest moja dawna szkoła, wygra o sześć albo o osiem punktów. No, może trochę mniej, jeśli Maceo Rawlings będzie miał dobry dzień.

— Co studiowałeś na Duke? — spytał Ryan.

— Prawo. Ale potem zdecydowałem, że nie chcę być prawnikiem. Doszedłem do wniosku, że przestępcy nie powinni mieć żadnych praw i pomyślałem sobie, że trzeba zostać gliną. No i wstąpiłem do Tajnej Służby.

— Jesteś żonaty? — Ryan chciał znać ludzi ze swego otoczenia. A poza tym okazywanie zainteresowania było przejawem życzliwości. I jeszcze jedno: ci ludzie przysięgli chronić go, ryzykując własnym życiem. Nie mógł ich traktować jak personel najemny.

— Nigdy nie spotkałem odpowiedniej kobiety. To znaczy, jeszcze nie... — odparł agent.

— Jesteś muzułmaninem?

— Moi rodzice nimi byli, ale kiedy zobaczyłem, jakie problemy stwarza im religia, to... Jeśli już pan o to pyta, panie prezydencie, to moją religią jest koszykówka. Nigdy nie opuszczę żadnego meczu w telewizji, jeśli gra Duke. Szkoda, że w tym roku Oregon jest taki dobry. No cóż, tego się nie zmieni.

Prezydent chrząknął rozbawiony. — Na imię masz Aref?

— Ale wszyscy wołają na mnie Jeff. Łatwiej wymówić.

Otworzyły się drzwi windy. Raman stanął z przodu kabiny, zasłaniając prezydenta. W korytarzu stał umundurowany członek Tajnej Służby i dwaj agenci Oddziału. Raman znał z widzenia wszystkich trzech. Skinął głową i wyszedł z kabiny, za nim Ryan. Cała piątka ruszyła w prawo, mijając korytarz prowadzący do kręgielni i stolarni.

— Czeka nas spokojny dzień, Jeff. Tak jak zaplanowano — powiedział zupełnie niepotrzebnie prezydent. Agenci Oddziału zapoznawali się z harmonogramem dnia jeszcze przed prezydentem.

W Gabinecie Owalnym już czekano na Ryana. Foleyowie, Bert Vasco, Scott Adler i jeszcze jedna osoba. Nim tu weszli, zostali sprawdzeni, czy nie posiadają broni albo materiałów promieniotwórczych.

— Dzień dobry wszystkim — powiedział.

— Ben przygotował poranny raport — zagaił Ed Foley.

Raman pozostał w gabinecie, ponieważ nie wszyscy goście należeli do wewnętrznego kręgu. Miał bronić Ryana, gdyby komuś zachciało się przeskoczyć przez niski stolik do kawy i zacząć dusić prezydenta. Niepotrzebny jest pistolet, jeśli bardzo chce się kogoś zabić. Kilka tygodni nauki i trochę praktyki wystarcza, by ze średnio sprawnego człowieka uczynić eksperta zdolnego uśmiercić niczego nie podejrzewającą ofiarę. Z tego też powodu agenci Oddziału wyposażeni byli nie tylko w broń palną, ale także w stalowe teleskopowe pałki. Raman patrzył, jak Goodley — zapatrzony w identyfikator stwierdzający, że jest funkcjonariuszem CIA — rozdaje kopie raportu. Tak jak wielu innych agentów Tajnej Służby, Raman widział i słyszał prawie wszystko. Adnotacja TYLKO DO WIADOMOŚCI PREZYDENTA na dokumencie niewiele w istocie znaczyła. W gabinecie prawie zawsze jeszcze ktoś był i chociaż agenci Tajnej Służby twierdzili nawet między sobą, że nie zwracają najmniejszej uwagi na to, co słyszą, było to prawdą tylko w tym sensie, że nigdy o tym nie rozmawiali. Poza tym słuchać i zapamiętać to dla policjanta jedno i to samo. Policjantów nie szkoli się i nie opłaca po to, by zapominali, a tym bardziej, by ignorowali to, co słyszą.

Raman pomyślał, że jest wprost idealnym szpiegiem. Wyszkolony przez rząd Stanów Zjednoczonych na strażnika prawa, sprawdził się doskonale głównie w wykrywaniu fałszerstw. Był dobrym strzelcem, umiał logicznie myśleć, co wykazał podczas studiów. Ukończył z wyróżnieniem studia na Uniwersytecie Duke — na świadectwie miał najwyższe oceny ze wszystkich przedmiotów. Poza tym wyróżnił się jako zapaśnik. Dobra pamięć jest dla policjanta bardzo pożyteczna. Raman miał pamięć niemal fotograficzną — był to talent, który od samego początku zwrócił uwagę kierownictwa Tajnej Służby, gdyż agenci ochraniający prezydenta powinni błyskawicznie rozpoznawać widziane poprzednio na fotografiach twarze, podczas gdy prezydent wędruje wzdłuż szpaleru, ściskając setki dłoni. W okresie prezydentury Fowlera, jeszcze jako młodszy agent, przydzielony do terenowego biura w St. Louis na czas kolacji połączonej ze zbieraniem funduszu wyborczego, rozpoznał i zatrzymał podejrzanego osobnika, który już od dłuższego czasu kręcił się podczas prezydenckich wizyt, a tym razem miał przy sobie pistolet. Raman wyłuskał tego człowieka z tłumu tak sprawnie i dyskretnie, że o aresztowaniu go, a następnie wysłaniu do stanowego szpitala dla umysłowo chorych nie dowiedziała się nawet prasa. Uznano, że młodszy agent z St. Louis pasuje jak ulał do służby w Oddziale. Ówczesny dyrektor Tajnej Służby postanowił ściągnąć Ramana do Waszyngtonu. Stało się to tuż po objęciu prezydentury przez Rogera Durlinga. Jako najmłodszy członek Oddziału Raman spędził niezliczone godziny na wartach, na bieganiu obok wolno sunącej prezydenckiej limuzyny, ale wspinał się wyżej i wyżej, raczej szybko, jak na swój wiek. Odpracował ten pierwszy okres bez najmniejszej skargi, tylko od czasu do czasu powtarzał, że jako imigrant doskonale zdaje sobie sprawę, jak ważna jest Ameryka. To było naprawdę bardzo łatwe, znacznie łatwiejsze niż zadanie, które nieco wcześniej wykonał w Bagdadzie jego rodak. Amerykanie stale się uczą, ale nie nauczyli się jeszcze jednego: że nikt nigdy nikomu nie zajrzy w serce.

— Nie mamy na miejscu wiarygodnych źródeł — powiedziała Mary Pat.

— Ale mamy dużo nasłuchów — ciągnął Goodley. — Agencja Bezpieczeństwa Narodowego sporo nam dostarcza. Całe kierownictwo partii Baas siedzi w pudle i wątpię, by stamtąd wyszło, w każdym razie nie w pozycji stojącej.

— Czyli Irak jest pozbawiony politycznego kierownictwa?

— Zostali pułkownicy i młodsi generałowie. Miejscowa telewizja pokazywała ich po południu w towarzystwie irańskiego mułły. To nie był przypadek — odparł Bert Vasco. — Przy najłagodniejszym rozwoju wypadków nastąpi zbliżenie z Iranem. Oba kraje mogą się nawet połączyć. Będziemy wiedzieli za parę dni, maksymalnie za dwa tygodnie.

— Saudyjczycy? — spytał Ryan.

— Gryzą paznokcie i bardzo się pocą — odparł szybko Ed Foley. — Przed niecałą godziną rozmawiałem z księciem Alim. Zaoferowali Irakowi pakiet pomocy wart tyle, że można by nim pokryć niemal cały nasz deficyt budżetowy. Chcieli w ten sposób kupić sobie nowy iracki reżim. Zmajstrowali to jednego dnia. Ale na telefon w Bagdadzie nikt nie odpowiedział. W przeszłości Irak chętnie rozmawiał, kiedy pachniało pieniędzmi. Teraz nie chce żadnej rozmowy.

Ryan wiedział, że to właśnie najbardziej zbulwersowało państwa nad Zatoką Perską. Na Zachodzie nie zawsze doceniano fakt, że Arabowie są po prostu biznesmenami. Nie nawiedzonymi ideologami, nie fanatykami, nie szaleńcami, ale po prostu ludźmi interesu.

Wielka kultura handlu morskiego istniała znacznie wcześniej, niż pojawił się islam. Fakt ten Amerykanie przypominają sobie tylko wtedy, gdy oglądają kolejną wersję filmowych przygód Sindbada Żeglarza. Pod tym względem Arabowie byli bardzo podobni do Amerykanów, nawet mimo innego języka, ubioru i religii. Podobnie jak Amerykanie, nie rozumieli ludzi, którzy odmawiają robienia interesów. Przykładem takiego właśnie państwa był Iran, przekształcony w teokrację przez ąjatollaha Chomeiniego. W każdym systemie, w obrębie każdej kultury, budzi zawsze lęk stwierdzenie, że ktoś jest inny niż my. Państwa nad Zatoką, mimo różnic politycznych dzielących je od Iraku, do tej pory zawsze jakoś się z nim porozumiewały.

— Co na to Teheran? — spytał prezydent.

— Oficjalne komunikaty w mediach wyrażają zadowolenie z rozwoju wypadków, rutynowo składają oferty pokoju i ponownego nawiązania przyjaznych stosunków. Ale nic ponadto. To znaczy nic ponadto oficjalnie. Nieoficjalnie jest nieco inaczej, otrzymujemy różne sygnały. Ci w Bagdadzie proszą o instrukcje. Ci w Teheranie ich udzielają. Chwilowo brzmią one: niech się sytuacja rozwija krok po kroku. Następnie powstaną trybunały rewolucyjne. W telewizji już pokazuje się procesy. To doprowadzi do politycznej próżni.

— I wtedy Iran położy na Iraku łapę albo zacznie rządzić krajem za pośrednictwem marionetkowego rządu — podsumował Vasco, przerzucając stos nasłuchów. — Goodley ma chyba rację. Te materiały ujawniają więcej, niż mogłem przypuszczać.

— Chciał pan powiedzieć, że kryje się za nimi coś jeszcze? — wtrącił z uśmieszkiem Goodley.

Vasco skinął głową, ale nie spojrzał na pytającego. — Chyba tak. I to bardzo niedobrze — mruknął ponuro.

— Jeszcze dziś Saudyjczycy poproszą nas, żebyśmy wzięli ich za rączkę — przypomniał sekretarz stanu Adler. — Co mam im powiedzieć?

Ryan był zaskoczony, że odpowiedź nasunęła mu się tak naturalnie: — Nasze zobowiązania wobec Arabii Saudyjskiej pozostają niezmienione. Jeśli będą nas potrzebowali, to jesteśmy gotowi udzielić pomocy. Teraz i w przyszłości. — W chwilę potem Jack uświadomił sobie, że tymi paroma krótkimi zdaniami postawił na szali całą potęgę i wiarygodność Stanów Zjednoczonych. W interesie niedemokratycznego państwa, odległego o dziesięć tysięcy kilometrów od amerykańskich brzegów. Na szczęście część brzemienia zdjął z niego Adler:

— W pełni się z tym zgadzam, panie prezydencie. Nie moglibyśmy postąpić inaczej. — Wszyscy poważnie pokiwali głowami. Nawet Ben Goodley. — Powiemy, co należy powiedzieć, dyskretnie. Książę Ali jednak zrozumie. I przekona króla, że mówimy serio.

— Następny krok — powiedział Ed Foley. — Musimy wprowadzić w sytuację Tony’ego Bretano. Tak na marginesie: on się sprawdza. Umie też słuchać. Czy planuje pan posiedzenie gabinetu, panie prezydencie? W tej sprawie.

Ryan pokręcił głową. — Nie. Uważam, że wskazana jest dyskrecja. Żadnego zbędnego hałasu. Ameryka z zainteresowaniem obserwuje rozwój wypadków w regionie, ale nie dzieje się tam nic, co by budziło specjalny niepokój. Scott, niech twoi ludzie opracują komunikat prasowy w tym właśnie tonie.

— Tak jest — odparł sekretarz stanu.

— Ben, co teraz robisz w Langley?

— Zrobili ze mnie starszego nadzorcę Centrum Operacyjnego.

— Świetne omówienie — pochwalił go prezydent, a zwracając się do dyrektora CIA powiedział: — Ed, od tej chwili Ben pracuje dla mnie. Potrzebny mi ekspert mówiący moim językiem.

— Czy mogę liczyć na jego zwrot? Młodzieniec jest bystry i na jesieni może mi się przydać przy żniwach — odparł Foley ze śmiechem.

— Może tak, może nie. Ben, od dziś masz nadgodziny. Chwilowo zajmij mój stary gabinet.

Przez cały ten czas Raman stał bez ruchu, oparty o białą ścianę. Tylko mu oczy biegały od jednego do drugiego z obecnych. Nauczono go, by nikomu nie ufać. Jedynymi wyjątkami mogli być żona i dzieci prezydenta. Ale nikt inny. Wszyscy natomiast ufali jemu. Nawet ci, którzy go uczyli, by nie ufać nikomu. No, ale jemu ufali, bo ostatecznie trzeba komuś zaufać.

Amerykański uniwersytet i szkolenie profesjonalne wpoiły mu jedno: cierpliwość. Trzeba cierpliwie czekać na okazję. Wydarzenia na drugim końcu świata zwiastowały, że to stanie się już wkrótce. Raman intensywnie myślał. Może trzeba zasięgnąć czyjejś rady? Jego misja przestała już być przypadkowym wydarzeniem, jakie obiecał sobie przed dwudziestu laty wypełnić treścią. To mógł zrobić w każdej chwili, ale teraz był właśnie tu! I chociaż każdy potrafi kogoś zabić, a oddana sprawie osoba potrafi wszędzie dotrzeć i zabić prawie każdego, to jednak tylko wytrawny morderca umie zabić właściwą osobę we właściwym czasie, aby zbliżyć się do wielkiego celu. Raman pomyślał też, że, jak na ironię, chociaż misję zlecił Bóg, to jednak elementy konstrukcji potrzebnej do jej spełnienia dostarczył Wielki Szatan. Trudność stanowiło wybranie owego momentu i po dwudziestu latach Raman zdecydował teraz, że być może będzie musiał nawiązać kontakt. Wiązało się z tym pewne niebezpieczeństwo, choć niewielkie.

* * *

— Twój plan jest odważny, cel chwalebny — powiedział spokojnym głosem Badrajn, choć wszystko w nim dygotało. Rozmach zamierzenia zapierał dech.

— Słabi nie dziedziczą ziemi — odparł Darjaei, który po raz pierwszy ujawnił swą życiową misję komuś spoza własnego wąskiego grona duchownych. Obaj ubolewali nad tym, że muszą udawać hazardzistów przy pokerowym stole, podczas gdy w istocie omawiali plan, którego realizacja mogła zmienić kształt świata. Dla Darjaeiego była to koncepcja, nad której wypracowaniem i planowaniem strawił życie. Nadzieja na spełnienie marzeń. Przedsięwzięcie takiej rangi z pewnością umieściłoby jego imię obok imienia samego Proroka. Połączenie wszystkich odłamów islamu!

Badrajn natomiast dostrzegał...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin