Karol May - W Hararze.rtf

(239 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

Karol May

 

 

 

W Hararze

 

 

SCAN-dal


Ahmed Ben Abubekr

 

Życie podobne jest do morza o niezmierzonej ilości wzburzonych fal. Na brzegu stoi obserwator i wysyła tysiące pytań pod adresem losu, ale ten odpowiada nie słowem, lecz faktami. Wydarzenia rozgrywają się jakby samoistnie, śmiertelni muszą z uległością cierpliwie czekać na to, co im przyniesie czas.

Często człowiekowi wydaje się, że to, czego doświadczył, będzie brzemienne w skutki, a tymczasem mijają dni i lata i nic się nie dzieje. Można odnieść wrażenie, iż przeszłość nie ma związku z teraźniejszością. Człowiek w swej słabości zaczyna wątpić w sprawiedliwość Opatrzności. Sprawiedliwość jednak chadza niezbadanymi ścieżkami i w chwilach, kiedy się tego najmniej spodziewamy, nadaje bieg zdarzeniom. Wtedy człowiek poznaje ku swemu zdziwieniu, że los związał nitki życia w węzeł i teraz każe mu go rozwiązać.

Tak było w Reinswalden. Mijały dni, miesiące, lata. O drogich osobach, które wyruszyły w daleki świat, wszelki słuch zaginął. Czyżby już miały nigdy nie wrócić? Ta myśl napełniała mieszkańców leśniczówki głębokim smutkiem. Gdy okazało się, że dalsze poszukiwania są daremne, ból opuszczonych wzmógł się jeszcze bardziej. Ale czas, który koi wszystkie cierpienia, zrobił swoje. Nikt już nie skarżył się, nie rozpaczał, tylko w sercach zostało żywe wspomnienie o tych, którzy zaginęli. Nikt też nie miał odwagi przyznać się, że utracił ostatnią nadzieję.

Tak minęło wiele lat. Nadszedł rok 1866. On właśnie przyniósł ciąg dalszy wypadków, już dawno — jak sądzono — skończonych i zamkniętych.

Na Wyżynie Abisyńskiej wznoszącej się na zachodnim brzegu Zatoki Adeńskiej, która łączy Morze Czerwone z Oceanem Indyjskim, jest kraina zwana Hararem. Należy częściowo do sławnego Timbuktu, częściowo zaś do bajecznego eldorado. Najwięksi podróżnicy różnych nacji próbowali zbadać ten zakątek. Bez rezultatów. Jedynie w roku 1854 pewnemu oficerowi brytyjskiemu, Richardowi Burtonowi, udało się przywieźć stamtąd nieco wiadomości. Inni dotarli wprawdzie do Hararu, ale nikogo nie mogli poinformować o panujących tam stosunkach, nigdy bowiem nie powrócili.

Na wniosek rządu Wielkiej Brytanii, a zwłaszcza dzięki usilnym staraniom lorda Wilberforce’a, doszło do porozumienia między poszczególnymi państwami, na podstawie którego zabroniono handlu niewolnikami. Okręty wojenne wszystkich krajów miały nie tylko prawo, ale i obowiązek zatrzymywać okręty wiozące niewolników, uwalniać ich, bez względu na to kim byli. Mimo to niewolnictwo ciągle istniało, a w niektórych krajach nawet kwitło. Jeszcze w połowie dziewiętnastego wieku każdy, kto zwiedzał Konstantynopol, mógł stwierdzić, że w mieście tym sprzedawano na targach ludzi wszelkich ras i narodowości. Najlepsze rezultaty przynosiły polowania na niewolników w okolicach Nilu oraz w miejscowościach położonych nad Morzem Czerwonym lub na wschodnich wybrzeżach Afryki.

Do Hararu, leżącego w głębi lądu, można się dostać jedynie przez Somalię. Niebezpieczna to podróż; mieszkańcy tej krainy bowiem to lud bitny, wojowniczy, nie ustający w walkach z sąsiadami. Oto przyczyna, dla której tylko bardzo niewielu jeńcom udało się uciec z Hararu i dotrzeć nad brzeg morza.

Tę to krainę przemierzała karawana, kierując się w stronę zachodzącego słońca. Obok ciężko objuczonych wielbłądów szli ludzie czarni jak heban, uzbrojeni w egzotyczną broń: stare flinty o długich, perskich lufach, maczugi z drzewa hebanowego i łuki z zatrutymi strzałami; poza tym każdy miał długi, ostry nóż za pasem.

Wielbłądy były powiązane ze sobą — ogon pierwszego do uzdy drugiego i tak dalej. Jeden zamiast ładunku dźwigał na grzbiecie coś w rodzaju lektyki osłoniętej z czterech stron firankami, przez które swobodnie przepływało powietrze. W lektyce niesiono zapewne kobietę, której nikt niepowołany nie powinien był oglądać. Obok tego wielbłąda jechał na mocnym, białym mule człowiek wyglądający na dowódcę orszaku. Odziany w długi, biały płaszcz beduiński, na głowie miał turban tegoż koloru, broń zaś taką samą jak ludzie eskortujący karawanę, tylko rękojeść noża i łożysko flinty były ze srebra. Ostrym, przenikliwym wzrokiem lustrował okolicę. W pewnej chwili zatrzymał muła.

— Otmanie! — zawołał. — Czy widzisz ten wąwóz?

— Widzę go, emirze.

— Tam będziemy dziś nocować. Byłeś już ze mną nieraz w Hararze. Czy pamiętasz jeszcze drogę?

— Pamiętam, emirze.

— Doskonale. Od wąwozu niedaleko do El–Gel, a stamtąd tylko godzina jazdy do siedziby sułtana. Odwiąż swego wielbłąda, jedź i zamelduj, że jutro rano przybędę.

Otman odwiązał wielbłąda, następnie wskazując na lektykę, zapytał bardzo cicho:

— Czy mam powiedzieć sułtanowi, co wieziemy ze sobą?

— Powiedz, że szale i jedwabie, miedź, ołów, noże, proch, cukier i papier. Powiedz, że chcemy to wszystko zamienić na tytoń, kość słoniową, masło i szafran. Ale o niewolnicy nie mów ani słowa.

— Czy mam zabrać ze sobą haracz?

— Nie. Sułtan nigdy nie ma dość daniny. Jeżeli poślę mu teraz, zażąda później nowych podarunków. No, jedź.

Otman wykonał rozkaz.

Karawana skierowała się ku wąwozowi, o którym mówił emir. Gdy jeźdźcy zsiedli ze swych zwierząt, słońce właśnie skryło się za horyzontem. Zachody następują w tych stronach przeważnie o szóstej wieczorem. Jest to godzina modlitwy, naznaczonej przez proroka Mahometa.

Wszyscy Beduini w mniejszym lub większym stopniu zajmują się rozbojem, ale jednocześnie są tak religijni, że za największy grzech poczytują opuszczenie jakiejkolwiek modlitwy. Dlatego też członkowie karawany natychmiast rozpoczęli modły. Obrządek ich wymaga umycia rąk. Ponieważ nie mieli wody, posługiwali się piaskiem, przepuszczając go przez palce, jakby to była woda. Ukończywszy modlitwę, zdjęli ładunki z wielbłądów, także lektykę, po czym usiedli, by wypocząć po długiej i uciążliwej podróży. Emir wziął kilka daktyli, nalał do skórzanego kubka nieco wody, podszedł do lektyki i zapytał uchylając zasłonkę:

— Chcesz jeść i pić?

Nie było żadnej odpowiedzi, ale kobieta przyjęła owoce i wodę.

— Allach jest wielki, obdarzył mnie złą pamięcią — mruknął emir. — Zapominam ciągle, że nie rozumiesz naszego języka.

Zabrał opróżniony kubek i rzucił na dawne miejsce. Na jego niemy znak kilku ludzi podniosło się z ziemi. Objęli wartę, by wróg nie napadł ich znienacka, a niewolnica nie uciekła. Wkrótce obóz pogrążył się w głębokim śnie.

Otman przybył tymczasem do miejscowości, o której była mowa, i nie zatrzymując się, pośpieszył dalej w kierunku Hararu. Stanął tam w jakąś godzinę po rozmowie z dowódcą.

Bramy miasta zamykano o zachodzie słońca. Później nikt nie mógł bez zezwolenia sułtana wchodzić przez nie ani wychodzić. Otman długo musiał kołatać, zanim pojawił się strażnik.

— Kto tam? — zapytał nie otwierając.

— Sługa sułtana Ahmeda Ben Abubekra.

— Jak się nazywasz?

— Imię moje brzmi: Hadżi Otman Ben Mehemmed Ibn Hulam.

— Do jakiego szczepu należysz?

— Jestem wolnym Somalijczykiem.

Mieszkańcy Hararu gardzą Arabami i szczepem Somalijczyków, dlatego też strażnik rzekł:

— Człowieka z Somalii nie wolno wpuścić. Byłbym surowo ukarany, gdybym dla takiej przyczyny zakłócał spokój sułtana.

— Z pewnością będziesz ukarany, ale wtedy, gdy nie zameldujesz, że żądam wpuszczenia. Jestem posłańcem emira Arafata.

Słowa te zastanowiły strażnika. Wiedział, że emir Arafat jest przywódcą karawan handlowych, z których sułtan ciągnie świetne zyski. Dlatego powiedział:

— Arafat? Spróbuję. Przekażę pieczę nad bramą koledze, sam zaś pójdę i zamelduję o twoim przybyciu.

Otman dopiero teraz zsiadł z wielbłąda. Strażnik pozostawił przy bramie towarzysza i udał się do pałacu sułtana.

Pałac nie jest tu właściwie celnym słowem. Sławna, a raczej osławiona stolica była niewielkim miasteczkiem otoczonym najzwyklejszym murem. Domy wyglądały jak murowane szopy, a „pałac” sułtana przypominał stodołę. Obok stała budowla z nie ciosanych kamieni. Dzień i noc dobiegał z niej dźwięk kajdan. Było to państwowe więzienie. Do jego głębokich piwnic nigdy nie docierało światło dzienne. Biada więźniom, których do nich wtrącono. Sułtan nie dawał im ani jedzenia, ani picia. A jeżeli nawet jakiś przyjaciel lub krewny przyniósł trochę wody i zimnej, gęstej papki z mąki kukurydzianej, to i tak więźniowie umierali z wycieńczenia.

Tronem potężnego monarchy, pana życia i śmierci poddanych, była skromna ława drewniana, jaką można spotkać tylko u biedaków. Sułtan siadywał na niej z nogami podwiniętymi zwyczajem wschodnim. Albo dumał samotnie, albo też udzielał audiencji, podczas których każdy przejęty był śmiertelnym strachem, wystarczył bowiem najmniejszy drobiazg, by skazano go na tortury czy śmierć.

I dzisiejszego wieczora sułtan siedział na swym tronie. Na ścianie za nim wisiały stare, nie używane już flinty, szable, żelazne kajdany na ręce i nogi — dowody surowości władcy. Przed sułtanem siedział wezyr w otoczeniu mahometan uczonych w piśmie. Z tyłu, na ziemi, widać było wynędzniałe postacie, zakute w kajdany. Sułtan lubił wokół tronu mieć niewolników. Uważał, że uświetniają jego potęgę.

Z boku stał jakiś jeniec, ręce i nogi miał skute łańcuchami. Był stary, wysoki i chudy, ubrany w postrzępioną koszulę. Rozpacz pochyliła jego głowę ku ziemi. Zgaszony wzrok i zapadnięte policzki wskazywały, że jest wygłodzony i głęboko nieszczęśliwy. Mówił coś zapewne przed chwilą, oczy bowiem wszystkich były skierowane na niego. Sułtan spoglądał ponuro i groźnie.

— Psie! — zawołał. — Kłamiesz nikczemnie. Jakże to możliwe, aby chrześcijański władca był potężniejszy od wyznawców proroka? Czymże są wszyscy twoi królowie wobec mnie, sułtana z Hararu?

Oczy jeńca zabłysły.

— Nie byłem królem, tylko jednym z najdostojniejszych obywateli mego kraju. Mimo to czułem się po tysiąckroć szczęśliwszy i bogatszy od ciebie.

Sułtan wyciągnął ręce i rozstawił wszystkie palce. W tej samej chwili wysunęła się z kąta jakaś postać, podeszła do jeńca i ciężką laską bambusową wymierzyła mu dziesięć uderzeń. Bity nie drgnął nawet. Mogło się zdawać, że jest przyzwyczajony do takiego traktowania i że ciosów już wcale nie czuje.

— Czy odwołasz? — zapytał sułtan.

— Nie!

Władca rozkazał, aby wymierzono mu następne piętnaście kijów.

Gdy i to nie poskutkowało, zagroził:

— Pokażę ci, jaką moc posiadam. Jesteś chrześcijańskim psem. Nakazałem ci czcić proroka, ale dotychczas nie usłuchałeś mnie. Dziś rozkazuję po raz ostatni. Czy będziesz posłuszny, nędzny robaku?

— Nigdy! Zabrałeś mi wolność, możesz pozbawić życia, ale wiary mojej ci nie oddam. Tu kończy się twoja moc! Sułtan zacisnął pięści.

— Każę cię wrzucić do najgłębszego lochu!

— Uczyń to! Chcę umrzeć, tęsknię za śmiercią. Skończą się moje męki, nareszcie znajdę spokój i ciszę.

— Stanie się, jak chcesz. Wtrąćcie go do najgorszego z lochów! Kat wyprowadził starca na dziedziniec. Tam przyłączyło się do niego jeszcze dwu ludzi i zawlekli jeńca do więzienia. Gdy otworzono drzwi, uderzyły ich nieprawdopodobne wyziewy. Z wewnątrz słychać było pobrzękiwanie łańcuchów i jęki. Nie było światła, więc starzec nie mógł nic zobaczyć. Zaprowadzono go do jakiegoś kąta. Kat podniósł przy pomocy swych towarzyszy wielki, ciężki kamień. Popchnąwszy jeńca z całej siły, rzekł śmiejąc się: — Tu twoje miejsce, psie chrześcijański. W ciągu dwóch dni zostaniesz pożarty.

Stary, wpadając w norę głębokości kilku metrów, uderzył twarzą o ścianę i skaleczył się. Nie miał jednak czasu pomyśleć o tym, gdyż ledwie usłyszał, jak zasunięto kamień, poczuł, że jakieś zwierzęta zaczynają obgryzać mu nogi.

— Na Boga, a więc naprawdę mam zostać żywcem pożarty! — zawołał w trwodze.

Były to głodne szczury. Zaczął się bronić przed nimi. Chwytał je w ręce i dusił, ale setki ukąszeń sprawiały mu straszne cierpienia. Loch miał przeszło metr szerokości oraz trzy i pół metra głębokości. Jak mógł najwyżej, oparł się plecami o jedną ścianę, nogami zaś o drugą. Pod naporem jego ciała oderwał się od muru kamień i spadł na dno lochu. Rozległy się przeraźliwe kwiki i piski.

— Dzięki Bogu, znalazłem na nie sposób!

Zsunął się nieco niżej, chwycił kamień i zaczął walić po ziemi. Tłukł tak długo, nie zważając na ukąszenia, aż ostatni szczur przestał się poruszać. Uderzając kamieniem na wszystkie strony, natrafił ręką na jakiś okrągły, pusty wewnątrz przedmiot. Krzyknął z przerażenia, była to bowiem czaszka.

— Taki będzie i mój los. Boże, co uczyniłem, że gotujesz mi tak straszną śmierć? Niechaj będą przeklęci Cortejo i Landola…

Nagle zawtórował mu jakiś głos, dochodzący z góry:

— Landola? Niech będzie przeklęty do dziesiątego pokolenia!

Było to powiedziane tak ponurym i rozpaczliwym tonem, że starca przejął dreszcz grozy.

— Kto to? — zapytał. — Kto mówi w moim ojczystym języku?

— Powiedz wpierw, kim ty jesteś? Zrobiłeś dziurę w murze mego więzienia.

— Jestem Hiszpanem, pochodzę z Meksyku. Nazywam się hrabia Fernando de Rodriganda.

— Santa Madonna! Hrabia Fernando, brat hrabiego Manuela Rodrignady?!

— O Dios! Mówisz o moim bracie Manuelu? Więc go znasz?

— Oczywiście, że znam. Przecież… Ale to niemożliwe, abyś był hrabią Fernandem. Hrabia umarł przed laty.

— Nie umarł, tylko został uznany za zmarłego. Landola porwał mnie i sprzedał tutaj, do Hararu.

— To, co mi senior mówi, brzmi jak bajka. Ale gdy się nad tym zastanowić… Przecież don Manuel również… Ale o tym później. Zejdę do pana, don Fernando, jeśli pomoże mi senior usunąć drugi kamień, abym wydostał się przez otwór.

— Już idę.

Stary wdrapał się po ścianie na górę. Wspólnym wysiłkiem udało się jeńcom poszerzyć dziurę. Była tak duża, że człowiek mógł się przez nią przecisnąć.

— Złaź, senior. Już wystarczy.

— A jeżeli znajdą nas razem?

— Nie znajdą. Chcą przecież, abyśmy zdechli z głodu, jeśli nas przedtem szczury nie zjedzą, więc nikt nie będzie tutaj zachodził. A gdyby przypadkiem ktoś wszedł, jeden z nas wymknie się przez dziurę.

Hrabia zsunął się na dół, a towarzysz za nim. Loch był tak wąski, że niemal dotykali się twarzami, ale to im nie przeszkadzało. Przeciwnie. Hrabia czuł się szczęśliwy, że ma przy sobie człowieka, który mu sprzyja. Człowiek ten ujął go za rękę i rzekł:

— Ach, don Fernando, pozwól, że uścisnę pańską dłoń. Co to za radość po tak długich cierpieniach spotkać rodaka! Pochodzę z Manresy.

—.Z Manresy? Tak blisko Rodrigandy?

— Tak. Jestem zwyczajnym prostakiem, nazywam się Mindrello. O, panie, mam ci tyle do powiedzenia! Ale najpierw chciałbym wiedzieć, kiedy opuścił pan Meksyk?

— Już bardzo dawno. Nie mogę określić dokładnie, ale sądzę, że gniję w niewoli mniej więcej od osiemnastu lat.

— O, Dios! A więc nie wie pan zapewne, że pański brat został uznany za zmarłego?

— Nie. Kiedy to się stało?

— Przed osiemnastu laty.

— Powiadasz, że go uznano za zmarłego? A może naprawdę umarł? Gdy się zastanawiam nad tym, co mnie spotkało, nabieram przekonania, że są ludzie, którym bardzo zależy na tym, aby zginął i on, i ja.

— Bez wątpienia ma senior rację. Ale jak się pan tu znalazł?

— Nie mówmy o tym na razie. Powiedz mi przede wszystkim, jakie masz wiadomości o mojej ojczyźnie, moich bliskich i w jaki sposób dostałeś się tutaj?

— Co się tyczy rodziny hrabiego, to wiadomo mi, że hrabia Manuel jest uznany za zmarłego i że don Alfonso objął dziedzictwo.

— Ach! — zawołał don Fernando. Przypomniał sobie drugi testament, który sporządził w obecności Marii Hermoyes, a potem schował w środkowej szufladzie biurka. Czyżby go znaleziono? Wydziedziczył przecież Alfonsa, a jednak został on hrabią de Rodriganda! Albo więc testament sfałszowano, albo ten ostatni zaginął.

— Alfonso — powtórzył — jest hrabią? Jakże on rządzi?

— Och, jak prawdziwy tyran. Znienawidzili go poddani. Boją się go jak ognia, opowiadają o nim dziwy. Nie wiem, czy mi wolno o tym mówić.

— Ależ, proszę, mów zupełnie szczerze.

— Ludzie gadają, że Alfonso nie należy wcale do rodu Rodrigandów.

— Skąd te przypuszczenia?

— Trudno określić. Ale sam byłem świadkiem pewnych sytuacji, które potwierdzały podejrzenia, że Alfonso nie jest prawdziwym hrabią Rodriganda. I chyba dlatego właśnie znalazłem się tutaj. Napadnięto na mnie.

— Mów, mów — ponaglał go hrabia.

Mindrello nie od razu spełnił prośbę. Milczał chwilę, starając się uporządkować wspomnienia. Wreszcie zaczął opisywać wydarzenia, których widownią był zamek Rodrigandów. Opowiadał o pojawieniu się doktora Sternaua, o jego śmiałym i skutecznym wkroczeniu w życie hrabiego Manuela, o uwolnieniu hrabiego i małżeństwie Sternaua z hrabianką, zawartym w Reinswalden.

— Dzięki wynagrodzeniu — mówił — które otrzymałem za służbę u hrabiego Manuela, stałem się zamożnym człowiekiem. Wróciłem do Manresy. Wróciłem na swoją zgubę! Te łotry dowiedziały się przez swych szpiegów w Niemczech, w jaki sposób pokrzyżowałem ich plany, i całą złość skierowały na mnie. Don Manuela nie obawiali się jeszcze, bo hrabia miał zamiar wystąpić przeciwko nim dopiero po odnalezieniu przez Sternaua prawdziwego Alfonsa. Pewnego dnia otrzymałem od jednego z moich towarzyszy — trzeba panu wiedzieć, że dawniej zajmowałem się od czasu do czasu przemytem — kartkę z terminem spotkania. Pismo towarzysza znałem dobrze, nie miałem więc żadnych podejrzeń. O umówionej porze udałem się na miejsce schadzki, nie po to jednak, by przyjąć jakiekolwiek polecenie, ale po to, by oświadczyć, że proponowany interes nie odpowiada mi. Zaledwie doszedłem do tego miejsca, chwyciło mnie czterech ludzi i skrępowało. Związano mnie, zakneblowano i poniesiono gdzieś w worku. Dokąd, nie wiedziałem.

Przerwał na chwilę. Wspomnienie strasznych przeżyć nie pozwalało mu mówić.

— Po bardzo długim czasie — ciągnął po pauzie — znalazłem się w jakiejś ciemnej norze. Proszę sobie wyobrazić moją rozpacz, kiedy po kołysaniu i szumie wody poznałem, że jestem zamknięty w kajucie okrętowej. Dopiero gdyśmy już byli na pełnym morzu, mogłem wyjść na pokład i zaczerpnąć powietrza. Zaprowadzono mnie do kapitana, do tego samego Landoli, o którym pan mówił. Kpiąc w żywe oczy, oświadczył mi, że pewnym ludziom zależy bardzo na moim zniknięciu, dlatego mam zostać marynarzem i słuchać ślepo jego rozkazów pod groźbą kary śmierci. Wkrótce zorientowałem się, że ten Landola jest handlarzem niewolników i piratem. Pomyśleć tylko, miałem mu pomagać! Miałem chwytać tych biednych Murzynów i handlować nimi! Miałem napadać na okręty, rabować je i brać udział w mordowaniu załogi! Nic dziwnego, że się opierałem. Wtedy znowu wtrącono mnie do ładowni. Przymierałem głodem, znosiłem razy, których mi nie oszczędzono. Ponieważ mimo to nie kwapiłem się do udziału w zbrodniczych postępkach, Landola oświadczył, że przeznaczył dla mnie najsurowszą karę: sprzeda mnie jako niewolnika. Płynęliśmy obok wschodniego wybrzeża Afryki. Zarzucił kotwicę koło Garadu i udał się na ląd. Wkrótce sprzedał mnie naprawdę.

Mój nabywca był handlarzem niewolników. Musiałem w kajdanach pójść za nim w głąb kraju, aż do Doli. Tam sprzedał mnie komuś innemu. Wędrowałem z rąk do rąk. Ostatnim moim panem był okrutny kacyk murzyński. Język ludzki nie zdoła opisać tego, co u niego wycierpiałem. Musiałem pracować za trzech i spełniać najohydniejsze posługi. Maltretowano mnie i morzono głodem. Mimo tych strasznych warunków i niezdrowej okolicy wytrzymałem wszystko. Wreszcie mój pan umarł, a jego spadkobierca sprzedał mnie pewnemu mieszkańcowi Hararu. Ten zaś oddał mnie w podarunku sułtanowi.

— Od jak dawna tutaj jesteś?

— Od jakichś czternastu dni.

— To dlaczego cię nie widziałem? Pracowałem przez ostatnie trzy tygodnie na plantacjach kawy sułtana. Za co wtrącono cię do więzienia?

— Ledwie tu przybyłem, kazano mi przejść na obcą wiarę.

Ten sam los przypadł nam w udziale.

— Katowano mnie, a gdy mimo cięgów nie chciałem prosić o pomoc Mahometa, zostałem wtrącony do lochu. To wszystko, co mogę powiedzieć.

Stary hrabia pogrążył się w rozmyślaniach. Opowieść Mindrella była czymś w rodzaju klucza do rozwiązania zagadki. Czy to zrządzenie Opatrzności? Czy miał wierzyć, że Bóg uratuje go od śmierci i długiej niewoli? Złożył ręce do modlitwy i padł na kolana. Mindrello nie widział go, ale wyczuł, co się dzieje z hrabią i modlił się również. Wreszcie przemytnik odezwał się:

— Zbierzmy siły i krzepmy się nadzieją, czcigodny mój panie. Bóg jest miłością, pomoże nam, ale tylko wtedy, gdy sami zaczniemy działać.

— Masz rację — rzekł hrabia, podnosząc się z klęczek.

— Musimy zastanowić się, w jaki sposób stąd się wydostać. Rozważywszy wszystkie ewentualności ucieczki, doszli do przekonania, że będzie ona możliwa jedynie z lochu Mindrella.

— Czy nie możemy zaraz przystąpić do dzieła? — spytał.

— Niestety, dziś jest za późno. Rano odkryto by naszą ucieczkę i zaraz rozpoczęto pościg. Wtedy bylibyśmy zgubieni!

— Ale już teraz możemy chyba spróbować, czy uda nam się poruszyć kamień zamykający otwór do mojej celi.

— Słusznie. Jeżeli nam się to uda, będziemy przynajmniej spokojni, że w każdej chwili możemy wymknąć się z więzienia. Jeżeli zaś nie, będziemy wiedzieli, że trzeba szukać innej drogi.

— Przejdźmy więc do mojej celi. Idę pierwszy.

Zaczął wdrapywać się po murze, hrabia zrobił to samo. Bez trudu udało im się dotrzeć do drugiego lochu, który miał tę samą szerokość i głębokość, co nora hrabiego. Półtora metra nad ziemią w murze widniał korytarz. Aby tam się dostać, musieli wspiąć się na ścianę; robili to tak samo, jak don Fernando, kiedy walczył ze szczurami. Gdy znaleźli się w korytarzu, bez specjalnego wysiłku — po kilku krokach stał się trochę szerszy — doszli do kamiennej płyty, zamykającej im drogę do wolności.

— No, teraz się okaże, czy damy radę — powiedział Mindrello. Było sporo miejsca, więc mogli stanąć obok siebie, mocno oprzeć się nogami o ziemię i z całych sił starać się poruszyć płytę. Z początku szło bardzo ciężko, ale po kolejnym naciśnięciu płyta przesunęła się nieco w bok, tak że powstał nieduży otwór, przez który ujrzeli gwiaździste niebo.

— Chwała niech będzie Bogu i Wszystkim Świętym! — szepnął hrabia. — Jakże cudowne jest to świeże powietrze w porównaniu z ohydnym smrodem tam na dole! Mam wrażenie, jakby gwiazdy uśmiechały się do nas i błogosławiły nasz plan. Czy umiesz z gwiazd odczytywać godzinę?

— Tak. Jest po północy.

— Więc za późno na ucieczkę. Jak cicho i spokojnie dokoła! Harar pogrążony jest w głębokim śnie. Przed domem hadżi Amandana stoją jeszcze worki daktyli, które dziś otrzymał. Widzę je w ciemności.

— Worki z daktylami? — zainteresował się Mindrello. — Gdybym mógł choć kilka zabrać. Przez cały dzień nic nie jadłem. Hrabia wychylił głowę przez otwór i uważnie się rozejrzał.

— Wychodząc stąd popełnimy nieostrożność — rzekł. — Musimy jednak pamiętać o tym, że jutro czeka nas wielki wysiłek. Co do mnie, to pragnienie mam większe od głodu, a wiem, że pod dachem wisi skórzana torba napełniona wodą. Mindrello, ryzykujemy?

— Dlaczego nie?

— Zgoda! Podniesiemy kamień i wydostaniemy się na zewnątrz.

— Na wszelki wypadek wezmę nóż.

— Masz nóż?

— Tak. Udało mi się go zabrać niepostrzeżenie. Zszedł na dół. Wkrótce wrócił, trzymając nóż w zębach. Znowu oparli się o kamień i odsunęli go na bok. Kiedy byli już na ziemi, przypadli do niej i zaczęli się czołgać w kierunku budynku, pod którego dachem stały worki z daktylami. Nad nimi wisiał wór z wodą, o którym mówił hrabia. Don Fernando zbliżył się, chcąc ugasić pragnienie, ale towarzysz go powstrzymał:

— Nie teraz, senior, później. Ten wór jest nam bardziej potrzebny aniżeli hadżiemu. Proponuję, byśmy go zabrali.

— O świcie wykryją kradzież.

— I co z tego? — Mindrello zarzucił sobie na plecy worek pełen daktyli. — Weź tę wodę, senior. Będziemy mieli co jeść i pić.

Po tych słowach pobiegł szybko do lochu. Hrabia, chcąc nie chcąc, wziął wór z wodą.

Najpierw spuścili na dół swe zdobycze, potem sami zeszli. Zaspokoili głód i pragnienie, po czym znowu wrócili na górę, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Mogli tam siedzieć, póki miasto spało. Gdy usłyszeli daleki gwar, umieścili płytę na właściwym miejscu i zsunęli się do lochu.

— Czy pozostaniemy razem, senior? — zapytał Mindrello.

— Nie. Po co igrać z losem. Być może, zechcą zobaczyć któregoś z nas. Wracam do mojej celi. Na wszelki wypadek wstawmy też kamienie w otwór między moim a twoim lochem.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin