03.scios.pdf

(89 KB) Pobierz
Aleksander Ścios
Anatomia rosyjskiej dezinformacji
Artykuł opublikowany w nr.48/2010 Gazety Polskiej .
Wśród osób zainteresowanych wyjaśnieniem prawdziwych
okoliczności tragedii smoleńskiej, dość powszechne wydaje się
przeświadczenie, że ukrywający prawdę rosyjscy decydenci oraz ich
służby mogli popełnić szereg błędów, niedostatecznie ukryć istotne dla
sprawy okoliczności, pozwolić na niekontrolowany przepływ informacji
lub działania niezależne od woli mocodawców. Istnieje przy tym mocna
wiara, iż odkrycie prawdy o katastrofie smoleńskiej jest rzeczą
dostępną dla śledczych-amatorów i wystarczy spożytkować zdolności
analityczne, by z ogólnie dostępnej bazy informacji, domniemań i
przecieków zbudować spójną i logiczną hipotezę. Zakłada się również,
że dostęp do niektórych wiadomości, filmów czy artykułów jest efektem
aktywności niezależnych środowisk i mediów, w tym szczególnie - nie
poddanej cenzurze strefy Internetu.
Tego rodzaju wiara sama w sobie jest rzeczą pożądaną, skoro
inspiruje, skłania do poszukiwań i stawiania ważnych pytań
związanych z tragedią z 10 kwietnia. Bez niej, jak i bez tytanicznej
pracy setek anonimowych blogerów oraz niektórych dziennikarzy
śledczych nasza wiedza o tym wydarzeniu byłaby na poziomie przekazu
rosyjskich i polskojęzycznych mediów.
Jednocześnie, te same osoby i środowiska mają świadomość, że od
chwili ogłoszenia wiadomości o katastrofie działa precyzyjny,
sterowany przez ośrodki zewnętrzne mechanizm dezinformacji, której
celem jest wytworzenie fałszywego obrazu zdarzenia oraz generowanie
błędnych ocen i wniosków. Nie ma bowiem lepszego sposobu ochrony
prawdziwych tajemnic, niż dostarczenie fałszywych informacji ludziom
poszukującym prawdy.
Dlatego od 10 kwietnia byliśmy świadkami stosowania wszelkich
metod profesjonalnej dezinformacji: pełnej, częściowej i apagogicznej
(sprowadzonej do cech niedorzeczności, absurdu). Począwszy od tezy o
odpowiedzialności Lecha Kaczyńskiego, poprzez dozowanie przecieków
z rosyjskiego śledztwa i zapisów czarnych skrzynek oraz rzekome
rewelacje z akt prokuratorskich, po różnego rodzaju „tropy” w postaci
filmów, opinii „niezależnych ekspertów”, tajemniczych publikacji
prasowych itp. Elementem dezinformacji jest cały tzw. szum medialny;
sprzeczne i wykluczające się przekazy czy też uporczywie powtarzane
twierdzenia narzucane odbiorcom mocą medialnych "autorytetów" oraz
pracą rezonatorów, czyli osób bezmyślnie powielających fałszywą tezę
lub czyniących z niej przedmiot dyskusji.
Wspólną cechą wszystkich tego rodzaju transmisji jest fakt, że u ich
źródeł znajdziemy stronę rosyjską lub środowisko inspirowane przez
Rosjan. Konsekwentnie też - jeśli polską prokuraturę i funkcyjne
media traktować jako zależne od rosyjskich przekazów –one również
będą jedynie rezonatorami dezinformacji.
Powstaje zatem pytanie: w jaki sposób ludzie korzystający z tej bazy
danych mają możliwość odróżnienia informacji prawdziwej od
dezinformacji, prawdy od fałszu? Czy posiadają narzędzia pozwalające
na weryfikację przekazu i odsianie plew kłamstwa od ziaren prawdy?
Otóż, nie mają takiej możliwości i nie posiadają odpowiednich narzędzi,
ponieważ wszystkie dowody rzeczowe oraz materiały postępowania
znajdują się w Rosji i jak dotąd nie podlegały niezależnej ocenie. Co
więcej – odbiorcy rosyjskiego przekazu są całkowicie bezbronni i
narażeni na manipulację, bo jako przeciwnika mają przed sobą
największy na świecie aparat dezinformacji, działający nieprzerwanie
od blisko 90 lat i służby specjalne państwa, które uczyniło z niej
najgroźniejszą i najbardziej skuteczną broń.
Nikt, kto sięga po wiedzę rozpowszechnianą na podstawie rosyjskich
przekazów nie może mieć pewności, że buduje na prawdzie i nie może
wiedzieć, czy nie stanie się mimowolnym rezonatorem. Bez większego
ryzyka można przyjąć, że ponad 90% wszystkich analiz, spekulacji i
hipotez dotyczących tragedii smoleńskiej należy zaliczyć na poczet
udanych kampanii dezinformacji, za którymi stoją tajne służby. Każda
kolejna i powielanie już istniejących, stanowi rodzaj „perpetuum
mobile” – napędzając proces, u którego kresu będzie zawsze ślepy
zaułek
Winston Churchill twierdził, że podczas wojny prawda jest tak
cenna, iż trzeba jej zapewnić ochronę złożoną z kłamstw. Otóż,
państwo płk Putina ma dwie zasadnicze cechy: z jednej strony,
kłamstwo jest dla niego formą istnienia, z drugiej zaś, znajduje się w
stanie permanentnej wojny.
Podstawowym orężem tej wojny, nierozerwalnie związanym z formą
istnienia dzisiejszej Rosji jest mistrzowsko stosowana dezinformacja, w
taki sposób, by przeciwnik uwierzył w to, w co powinien uwierzyć i
działał na własną zgubę na płaszczyźnie politycznej, gospodarczej lub
militarnej.
Istota takiej dezinformacji nie polega tylko na zmyleniu przeciwnika,
ale na posłużeniu się nim samym do sprokurowania fałszywych
informacji - na tyle skutecznych, że przyspieszą jego przegraną. By tak
się stało muszą zostać spełnione dwa warunki: trzeba doskonale znać
przeciwnika; przede wszystkim jednak przeciwnika tego musi cechować
naturalna skłonność do wyrażania idei sprzyjających realizacji
zamiarów nieprzyjaciela. O ile podstawowa dezinformacja sprowadza
się do przedstawienia fałszu jako prawdy, o tyle dezinformacja
stosowana przez Rosję ma na celu zmuszenie przeciwnika do
stworzenia przez niego samego fałszywego obrazu wroga. Nie trzeba
zatem okłamywać przeciwnika, on sam wprowadza się w błąd. Na
przykładzie wielu zdarzeń rozgrywanych na arenie światowej widać, że
specyfika rosyjskiej (a wcześniej sowieckiej) dezinformacji polega na
tym, że czerpie ona swoje siły z postawy Zachodu, który po otrzymaniu
impulsu z Moskwy, dezinformuje się już sam
Jeśli przyjmiemy, że w związku z tragedią smoleńską mamy do
czynienia z operacją tajnych służb płk Putina, trzeba również przyjąć,
że byłaby to największa i najpoważniejsza tego typu operacja w historii
służb specjalnych. Jej zakresu nie da się porównać z żadną znaną lub
domniemaną ingerencją tajnych służb. Katastrofa w Gibraltarze,
zabójstwo Kennedy'ego, zamach na Jana Pawła II czy „zamachy
terrorystyczne” w Rosji nie mogą być porównywalne z operacją, w
której ginie urzędujący prezydent europejskiego państwa, grupa
najwyższych rangą dowódców wojskowych NATO i elita oficjeli. Jest
oczywiste, że działaniom tajnych służb musiałyby towarzyszyć
nadzwyczajne środki zabezpieczające, adekwatne do wagi operacji, jaką
chciano przeprowadzić. Przy obecnym rozwoju sieci informatycznej i
zaawansowanych technologiach, nie wchodziła w grę całkowita
blokada informacji. Nawet przy użyciu najdoskonalszych narzędzi
cenzorskich skazana byłaby na porażkę. Sięgnięto zatem po broń
dezinformacji, wykorzystując w tym celu medium najdoskonalsze -
nieocenzurowany i ogólnodostępny Internet.
Niemal klasycznym przykładem zastosowania tego rodzaju
mistrzowskiej dezinformacji jest tzw. „film Koli”, znany również jako
film „1,24”, wokół którego narosło bodaj najwięcej hipotez, mitów i
analiz. Ten, kto umieścił go w Internecie wiedział doskonale, że zawarte
w filmie sugestie (obrazy, dźwięk) trafią na niezwykle podatny grunt i
staną się dla wielu podstawą do zbudowania tezy o zamachu oraz
posłużą do formułowania teorii o dobijaniu rannych. Wiedział także, że
osoby oglądające film skojarzą te sugestie ze zbrodnią katyńską, a
dźwięki wystrzałów z praktyką sowieckich morderców strzelających
Polakom w tył głowy. Szczególnym „walorem” filmu jest jego amatorska
jakość, dzięki czemu każdy oglądający może na nim dostrzec to, co
zechce zobaczyć i usłyszeć to, czego oczekuje. Wokół filmu wytworzono
stosowną atmosferę, rozpowszechniając pogłoski o tragicznej śmierci
prawdziwego autora oraz przedstawiając wypowiedzi osób
przyznających się do nakręcenia obrazu. Zaangażowano w to rosyjskie
i polskojęzyczne media, służby specjalne i prokuraturę.
Podstawowym dowodem na dezinformacyjny charakter tego przekazu
jest jednak wiadomość - przeciek z ubiegłego tygodnia, z której
dowiedzieliśmy się, że szef Agencji Wywiadu zawiadomił prokuraturę o
sfałszowaniu notatki AW w sprawie katastrofy smoleńskiej. Notatka, to
relacja z rozmowy, jaką 13 kwietnia miał przeprowadzić oficer AW z
Andriejem Mendierejem – Rosjaninem, który nagrał słynny „film 1,24”.
Autor miał potwierdzić, że „wyglądało to jak dobijanie rannych”
zadeklarować gotowość złożenia szczegółowych zeznań i prosić o azyl w
Polsce. Powodem złożenia zawiadomienia do prokuratury miał być fakt,
iż „ wątpliwości co do autentyczności tego dokumentu nabrała sama
Agencja Wywiadu” . Tymczasem Leszek Misiak i Grzegorz
Wierzchołowski z „Gazety Polskiej” ujawnili, iż rzekoma notatka była od
wielu miesięcy kolportowana w środowisku dziennikarskim, liczono
więc, iż ktoś ją upubliczni i na jej podstawie będzie forsował wersję
zdarzeń z „filmu Koli”. Wyjawienie, że notatka była fałszywa
pozbawiłoby wówczas wiarygodności pismo, które zdecydowało się na
jej opublikowanie. Taki z pewnością był cel wyprodukowania
dokumentu. Dlaczego zatem zmodyfikowano pierwotny zamiar i
zdecydowano się na tego rodzaju „wrzutkę”, ujawniając fakt
powiadomienia prokuratury?
Tu właśnie otwiera się obszar dezinformacji w stylu rosyjskim. Ten,
kto postanowił o takim kroku wiedział, że osoby dające wiarę
sugestiom zawartym w filmie traktują z rezerwą działania służb III RP,
zinterpretują zatem tę grę jako próbę podważenia wiarygodności „filmu
Koli” i uznają wiadomość o fałszywce za potwierdzenie autentyczności
przekazu. Fakt, że dzieje się to tuż przed publikacją raportu MAK, a
głos w sprawie zabrało dwóch byłych esbeków - zwiększy jedynie
pożądany efekt i jednocześnie rozszerzy możliwości wykorzystania
dezinformacji na nowe strefy.
A zatem - sam przeciwnik zostaje zmuszony do stworzenia
fałszywego obrazu i sam siebie ma wprowadzić w błąd, kierując się
przewidywalnymi schematami myślenia. Dezinformację powierza się
temu, kogo chce się oszukać, a działanie z zewnątrz ograniczone
zostaje do początkowego impulsu (w tym wypadku filmu), nigdy nie
dawanego bezpośrednio lecz zawsze poprzez źródła pośrednie,
uwiarygodnione. Ryzyko demistyfikacji praktycznie nie istnieje,
ponieważ zwolennicy tezy o dobijaniu rannych trwają mocno w swoim
przeświadczeniu, zaś każdy nowy element zostaje zinterpretowany
według funkcjonującego już schematu.
Czemu służą tego rodzaju dezinformacje, nietrudno się domyśleć. W
przypadku filmu „1,24” chodzi o wywołanie atmosfery grozy (są zdolni
do wszystkiego), przeświadczenia, że ktoś przeżył katastrofę (buduje się
kolejne hipotezy), utrwalenia przekazu o miejscu zdarzenia
(sankcjonuje wersję rosyjską) oraz efektu budowy „teorii spiskowej”,
którą (w odpowiednim momencie) będzie można obalić, wyśmiać i
wskazać jako koronny dowód tworzenia maniakalnych wizji przez
środowiska prawicowe.
Warto mieć świadomość, że dla Rosjan kreowanie kolejnych, a nawet
najbardziej fantastycznych hipotez nie stanowi najmniejszego
zagrożenia. Są wpisane w mechanizm dezinformacji i służą odwróceniu
uwagi od kwestii rzeczywiście istotnych. Im więcej tego rodzaju teorii
się pojawia, im bardziej są nagłaśniane i komentowane, tym lepiej dla
służb kierujących tym procesem. Groźna byłaby tylko jedna,
prawdziwa hipoteza lub wiedza, prowadząca do poznania rzeczywistych
okoliczności tragedii z 10 kwietnia. Wszystko inne pracuje na korzyść
głównych kreatorów dezinformacji; wywołuje szum informacyjny,
ośmiesza „teorie spiskowe”, zniechęca osoby powściągliwe w ocenach,
utrudnia dotarcie do najważniejszych wątków, przytłacza rozmaitością
szczegółów. Działa niczym wirus atakujący system immunologiczny
organizmu, by uodpornić go na działanie prawdy. Gdy zostanie ona
odkryta – kto wówczas w nią uwierzy?
Z całą pewnością, wielu ludzi przyjmujących przekazy inspirowane
przez Rosjan, analizujących filmy, publikacje, zeznania świadków czy
przecieki ze śledztw działa w dobrej wierze i ma szczerą intencję
zmierzenia się z materią dezinformacji. Popełniają jednak kardynalny
„grzech pychy” jeśli sądzą, że prawda o smoleńskiej tragedii znajduje
się na wyciągnięcie dłoni i wystarczy sklecić kilka hipotez, by zburzyć
cały gmach kłamstwa. Nie tylko nie doceniają przeciwnika, którym jest
państwo traktujące dezinformację jako środek prowadzenia wojny, ale
często stają się nieumyślnymi rezonatorami fałszerstw, blokując sobie i
innym drogę do prawdy. Łatwość, z jaką przyjmuje się nawet
najbardziej nieuprawnione i fantastyczne teorie lub powtarza
ewidentne brednie dowodzi, że jesteśmy podatni na dezinformację w
stopniu wprost zatrważającym, a zatem całkowicie bezbronni wobec
mistrzów kłamstwa.
Nie chodzi przy tym o całkowite zaniechanie analizy rosyjskiego
przekazu lub pasywny stosunek do śledztwa smoleńskiego. Kto ma
dostateczną wiedzę specjalistyczną lub zdolności dedukcyjne nie
powinien rezygnować. Nie można jednak podążać bezmyślnie za
wszystkimi pojawiającymi się hipotezami i bez refleksji przyjmować
każdą informację.
Po drugiej stronie są ludzie, którzy „robią swoje” od dziesięcioleci,
kalkulują każdy ruch, kontrolują najważniejsze media, mają na
usługach rzesze ekspertów, naukowców, polityków czy blogerów.
Wyprodukowanie dokumentu, stworzenie zdjęcia czy filmu, publikacja
artykułu, przeciek z akt śledztwa i setki innych działań, nie stanowią
dla nich żadnego problemu.
Czy jesteśmy zatem skazani na los bezwolnych ofiar dezinformacji? Z
całą pewnością nie. Antidotum są działania podejmowane od kilku
miesięcy przez parlamentarny zespół PiS ds. zbadania przyczyn
katastrofy, zebranie dostępnej dokumentacji, ustalenie podstawowych
faktów, zaangażowanie niezależnych ekspertów, próba powołania
międzynarodowej komisji i zainteresowania sprawą opinii światowej.
Takim antidotum na dezinformację jest wysiłek poznawczy
skoncentrowany głównie na udziale polskich władz w przygotowaniach
prowadzących do pułapki smoleńskiej, ustalenie listy błędów i
Zgłoś jeśli naruszono regulamin