07.fym(1).pdf

(658 KB) Pobierz
Free Your Mind
„Fakt smoleński” jako produkt dezinformacji
Ktoś stwierdził kiedyś, że nie ma nagich faktów, czyli takich zdarzeń,
do których można dotrzeć bez pośrednictwa jakiejś teorii. F. Nietzsche
zaś miał kiedyś powiedzieć, że w ogóle nie ma faktów, są tylko
interpretacje. Te spostrzeżenia (abstrahując tu od ich prawdziwości)
można z powodzeniem przenieść do świata neokomunistycznych
środków masowego przekazu.
W przypadku rosyjskich i (usłużnych wobec nich) polskojęzycznych
mediów można rzec nawet tak: faktem jest tylko to, o czym mówią
środki masowego przekazu . Tak więc to, o czym one nie mówią – nie
istnieje. Idąc dalej tym tropem można dodać: realnym światem jest
wyłącznie to, co przedstawiają te media. To zaś, czego one nie
przedstawiają, jest jedynie czyimś urojeniem lub prywatnym
wymysłem.
Z tego rodzaju filozofią i rutyną obrazowania rzeczywistości mieliśmy
i wciąż mamy do czynienia w przypadku medialnych relacji
dotyczących tego, co się stało w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 r. w
godzinach przedpołudniowych lokalnego czasu. Wydarzenie było
bezprecedensowe (nie tylko w historii naszego kraju), zatem, żeby je
medialnie zobrazować i wykreować opinię publiczną na jego temat,
należało od samego początku zastosować precyzyjne procedury
dezinformowania.
Dla władz rosyjskich (i dla polskich, jak się później okazało, bo
przecież bez mrugnięcia okiem przejęły „narrację smoleńską”) sytuacja
była o tyle komfortowa, że od pierwszych chwil po katastrofie
dysponowały wyłącznością na informacje na jej temat. Tak jak sztab na
froncie. W gestii władz rosyjskich pozostało więc ustalenie „faktów”, tj.
przekazanie obrazu świata.
Specjalizujący się w teorii dezinformacji V. Volkoff w swym
klasycznym już opracowaniu dotyczącym medialnego fałszowania
przekazu, pokazuje, w jaki sposób można skutecznie manipulować
obrazem jakiegoś rzeczywistego zdarzenia.
Jeśli odbiorca nie może osobiście zweryfikować informacji, to
podaje się mu fałszywą . Nawet gdyby później trzeba było ją
zdementować, to i tak to w niczym już nie zmieni jej pierwotnego
działania ( Dezinformacja oręż wojny , Warszawa 1991, s. 101). Można
też w specjalny sposób dobierać doniesienia, mieszać wieści prawdziwe
z nieprawdziwymi, ukierunkowywać komentarze, wypaczać sens
podanej informacji, zniekształcać ją itd.
Zwracam jednak uwagę na
ten efekt pierwszego
wrażenia związany z
niemożliwością sprawdzenia
przez odbiorców tego, co się
faktycznie wydarzyło i z
koniecznością przyjęcia przez
nich takiej wersji wydarzeń,
jaka jest oficjalnie
przekazywana – ponieważ on
szczególnie zadziałał 10
kwietnia. Z perspektywy
czasu, jaki od tamtej pory
upłynął, obraz lansowany przez Rosjan, a udoskonalany przez
polskojęzyczne media, stanowił wyjątkowo przemyślaną konstrukcję i
był elementem wielkiej dezinformacyjnej kampanii.
Istota rzeczy w takim manipulowaniu relacjonowaniem jakiegoś
zdarzenia i w kreowaniu pewnego „obowiązującego publicznie”,
gotowego (tj. niewymagającego weryfikacji) poglądu na to zdarzenie
sprowadza się do odpowiedniego ujęcia tego, co zaszło. Spreparowany
przez specjalistów, gotowy pogląd zwalnia obywateli z poszukiwań
prawdy i w ten sposób „demobilizuje” ich (Volkoff, Dezinformacja... , s.
103). Właściwe (z punktu widzenia dezinformatorów) ujęcie pozwala
ponadto na konsekwentne uzupełnianie opisu danego zdarzenia
„ekspertyzami”, „wyjaśnieniami”, „symulacjami”, „wizualizacjami”, a
nawet – co należy też do tradycji manipulowania odbiorcami –
„zeznaniami świadków”.
Nigdy nie powinniśmy zapomnieć o wysiłku, jaki włożyli sowieciarze,
by dowieść – także dzięki „relacjom naocznych świadków” (zebrano ich
blisko stu, nomen omen m.in. spośród mieszkańców Smoleńska) – że
ludobójstwa katyńskiego dokonali Niemcy, a nie Rosjanie. Tych
pierwszych zresztą, jak wiemy, sowieci chcieli w Norymberdze – przy
okazji sądzenia ich za inne zbrodnie – także za Katyń skazać. Na
szczęście dla nas – nie doszło do tego. Powinniśmy o historii ze
„świadkami niemieckiego Katynia” pamiętać również w kontekście
„świadków” ze Smoleńska 2010, do których jeszcze wrócę w niniejszym
tekście.
A. Golicyn, W. Suworow, W. Bukowski, A. Besancon i in. napisali tak
wiele na temat specjalizowania się służb rosyjskich i
podporządkowanych im mediów w zakłamywaniu rzeczywistości (w
Polsce mamy analogiczną sytuację – mainstreamowe media są od 21
lat podporządkowane służbom), że właściwie tajemnicą poliszynela jest
to, iż kłamstwo w świecie zsowietyzowanym jest chlebem
powszednim .
396066121.001.png
Jeśli zresztą sięgniemy myślą do czasów poprzedniego reżimu, to
oprócz poczucia życia w bydlęcych warunkach, bez trudu możemy
odtworzyć sobie charakterystyczny dla tamtych czasów „głód prawdy”,
który musieliśmy zaspokajać nasłuchując zachodnich rozgłośni pośród
trzasków zagłuszarek lub docierając do wydawnictw bezdebitowych.
Czy powinno nas teraz zastanawiać to, że zagłuszarki i dezinformację
w niespotykanej wcześniej (tj. za „III RP”) skali uruchomiono w
przypadku katastrofy smoleńskiej? Nie powinno, jeżeli od
„kontraktowych wyborów”, od prezydenta Jaruzelskiego i premiera
Kiszczaka (to był przecież pierwszy tandem polityczny po „obaleniu
komunizmu”, zanim wujek Tadek objął władzę jako pierwszy
„niekomunistyczny” itd.), a szczególnie od nocnej zmiany z czerwca
1992 r., uważnie obserwowaliśmy rekomunizację Polski i ewolucję
polskojęzycznych mediów.
Nawet jednak jeśli mamy już jasną i wyraźną świadomość tego, że
transformacja tak naprawdę nie prowadzi od komunizmu do
demokracji w stylu republikańskim, lecz po prostu do neokomunizmu
(jak to kiedyś określił śp. Z. Herbert), zaś środki masowego przekazu u
nas upodabniają się do tych z
peerelu lat 70/80 – to warto
zdać sobie też sprawę z tego,
dlaczego tak się dzieje, że
wydarzenie zgoła przełomowe w
dziejach Polski (10 kwietnia
2010) zostało poddane tak
gigantycznej dezinformacyjnej
obróbce. Ta prawda jakoś wciąż
się nie przebija do szerszego
obiegu w debacie publicznej,
więc pozwolę sobie
wypowiedzieć ją wprost.
Manipulacja i dezinformacja,
uporczywe przeinaczanie
jakichś zdarzeń czy nawet
preparowanie faktów (nie
mówiąc o sporządzaniu
fałszywych dokumentów,
fotografii, filmów na ich temat)
są stosowane wtedy, gdy chce się zataić to, co się rzeczywiście
wydarzyło . Nikt nie musi kłamać, jeśli nie ma nic do ukrycia. Nikomu
nie jest potrzebne fałszowanie danych, jeśli te dane są prawdziwe.
Dezinformator nie odwraca uwagi obywateli od czegoś, co nie jest z
punktu widzenia dezinformatora zagrożeniem dla panującego reżimu i
układu sił. Wreszcie: nie zaciera się śladów, jeśli się nie brało udziału
396066121.002.png
w zbrodni lub jeśli się nie współpracuje ze zbrodniarzem. Albo inaczej,
krócej: nie zaciera się śladów, jeśli nie było zbrodni .
Jak więc, kiedy już doszło do zbrodni, sprawić, by w mediach zatrzeć
jej ślady? Przede wszystkim trzeba niezwykle starannie dobrać słowa
(opisu i komentarza) oraz obrazy ilustrujące dane zdarzenie. W tradycji
komunistycznej nie bez powodu wprowadzano „zapisy” na określone
sformułowania – parafrazując bowiem znane stwierdzenie z Ewangelii
św. Jana: na początku jest słowo. Jeżeli do opisu i komentowania
czegoś użyje się odpowiednio wybranych słów (w interesującej nas
sprawie: wypadek, błąd pilota, fatalne warunki pogodowe tłumaczące
wszystko, pośpiech związany z uroczystościami) – wykreuje się taki a
nie inny obraz danego zdarzenia w umysłach adresatów przekazu.
Oczywiście, najwięcej się trzeba napracować, jeżeli chce się
przykryć prawdę o tym, co faktycznie się wydarzyło , ale – jeśli
konsekwentnie (jak w złotych latach komunistycznych) unika się
pewnych wyrazów (tu: zamach, zbrodnia, przestępstwo), a w ich
miejsce wstawia się inne, o znaczeniu odpowiednio przekierowującym
uwagę odbiorcy, wtedy można liczyć na to, że ów odbiorca zacznie
myśleć we właściwy (z punktu widzenia dezinformatora) sposób.
Będzie wszak myślał o faktach medialnych, czyli o tym, co
wypreparowano w środkach przekazu – nie zaś o realnym zdarzeniu.
Dla ludzi zawodowo manipulujących świadomością społeczną nie jest
istotne to, że odbiorcy zafałszowanego komunikatu przestają myśleć o
realnym świecie. Od zawracania sobie głowy realnym światem są
przecież dezinformatorzy. Szary obywatel ma czapkować władzy i płacić
rekiet jej przedstawicielom – wtedy jest „dojrzały do demokracji”.
Już 10 kwietnia można było spostrzec, że w polskojęzycznych
mediach funkcjonuje zapis na określone słowa : „zamach”,
„zbrodnia”, „atak terrorystyczny”, „przestępstwo”, „sabotaż”, „eksplozja”
itp., a nawet na tak zgoła niewinne, jak „awaria” czy „blokada sterów”.
Mijały godziny, a tego rodzaju zwroty się nie pojawiały. Poza
jakimikolwiek podejrzeniami była strona rosyjska, smoleńska wieża
396066121.003.png
kontroli lotów i zakłady remontowe w Samarze, w których przez długie
miesiące przebywał tupolew. Jakimś nadludzkim zgoła sposobem albo
szóstym zmysłem wszyscy mainstreamowi dziennikarze relacjonujący
to, co się stało w Smoleńsku, wszyscy mainstreamowi komentatorzy i
eksperci (jeszcze zanim zaczęły się dokładniejsze oględziny miejsca
katastrofy) wiedzieli, że to był „nieszczęśliwy” wypadek.
Śmierć tylu najwyższych urzędników państwowych, wojskowych,
znakomitych polityków – nie przesłaniała tego „fachowego” obrazu. Jak
wiemy z relacji J. Kaczyńskiego (wywiad z 13 lipca br. dla „Gazety
Polskiej”) niedługo po katastrofie usłyszał on z ust R. Sikorskiego
kategoryczne zapewnienie, że „to był błąd pilota”. Skoro szefa polskiego
MSZ-u nie było na miejscu feralnego 10 kwietnia w godzinach
przedpołudniowych, to zapewne musiał zaznać jakiegoś wyjątkowo
silnego jasnowidzenia, że uzyskał taką pewność, co do przebiegu
zdarzeń. Tego typu iluminacje trafiają się zwykle polskim politykom w
trakcie bliskich spotkań pierwszego stopnia z mieszkańcami planety
Kreml.
W cywilizowanym świecie dochodzenia w sprawie katastrof
lotniczych trwają długimi miesiącami lub latami i wiążą się ze
żmudnymi badaniami szczątków, przesłuchaniami świadków,
laboratoryjnymi analizami, przetrząsaniem pobojowiska, odtwarzaniem
wraku, szczegółowymi sekcjami zwłok itd., nim ustali się ostateczne
przyczyny wydarzeń. Nie ma mowy o jednej wersji wydarzeń, nim nie
zostaną zebrane niepodważalne dowody potwierdzające taką właśnie
wersję.
Ważną rolę w tych dochodzeniach odgrywa oczywiście wolna
prasa, która nie tylko patrzy na ręce śledczym, ale i drąży wszystkie
okoliczności zdarzenia, szczególnie gdy pojawia się jakiś wątek
polityczno-militarny jemu towarzyszący. Tak było np. w przypadku
podejrzeń o zestrzelenie samolotów pasażerskich: boeinga 747 (TWA
800) przez marynarkę USA 17 czerwca 1996 czy boeinga 737 (Helios
522) 14 sierpnia 2005 r. przez greckie myśliwce F-16. Tak też było w
przypadku faktycznego (omyłkowego) trafienia przez wojska
amerykańskie statku powietrznego nad Bagdadem (bez pasażerów,
była tylko załoga) 22 listopada 2003 r. Pilotom, nawiasem mówiąc,
udało się awaryjnie wylądować z
płonącym skrzydłem.
W przypadku tak
bezprecedensowej katastrofy, jak
ta z 10 kwietnia (która przecież
nie dotknęła zwykłego
pasażerskiego samolotu, lecz
elitarną państwową delegację)
należało bezwzględnie
wstrzymać się z jakimikolwiek
396066121.004.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin