Carter Janice - Gdy zakwitnie róża.doc

(900 KB) Pobierz

 

 

 

 

JANICE CARTER

 

Gdy zakwitnie róża


Rozdział 1

- I to ma być cały mój spadek? Tylko krzew róży?

Randall Taylor, prawnik i wykonawca testamentu Idy Mae Petersen, aż westchnął po drugiej stronie słuchawki.

- Panno Baines, pani ciotecznej babce zależało, żeby dom pozostał w rękach rodziny.

- Na to już chyba za późno - żachnęła się Rosalyn.

- Poza tym nigdy w życiu nie widziałam ani babki Idy, ani nikogo z tamtej gałęzi rodziny. Nawet nie wiedziałam o ich istnieniu - ciągnęła, oparłszy łokcie o blat biurka.

- I tego właśnie nie jestem w stanie pojąć. Dlaczego postanowiła nawiązać kontakt po tylu latach? I dlaczego ze mną? Może pan potrafi mi to wyjaśnić, panie Taylor?

- Proszę zwracać się do mnie po imieniu. Tak będzie prościej, zwłaszcza że jeszcze nieraz przyjdzie nam ze sobą rozmawiać. Róża Iowy jest w posiadaniu rodziny od wielu pokoleń. Idzie bardzo zależało, żeby krzew nie został zmarnowany przez nieodpowiednią pielęgnację. A jeśli chodzi o inne rodzinne perturbacje, niestety, niewiele mogę ci powiedzieć.

- Rozumiem, że nie chcesz wypowiadać się na ten temat, ale przynajmniej, w przeciwieństwie do mnie, miałeś okazję poznać Idę Mae i resztę rodziny z Iowy. Naprawdę nie widzę powodu, dlaczego miałaby mi cokolwiek zapisywać. Moi rodzice nie utrzymywali żadnych kontaktów z krewnymi z tamtych stron. A już najbardziej dziwi mnie to, co mam odziedziczyć. Krzew róży? Czyżby moja cioteczna babka była jakąś żyjącą z daleka od ludzi dziwaczką?

Słowa Rosalyn najwyraźniej rozbawiły prawnika.

- Niektórzy rzeczywiście uważali ją za zdziwaczałą starą pannę. Ale możesz mi wierzyć, że umysł miała tak sprawny, że niejeden mógłby go jej pozazdrościć.

- I w całym Plainsville nie znalazła nikogo, kto by się zajął rośliną?

- Nie w tym rzecz. Ida Mae chciała mieć pewność, że róża pozostanie w rękach rodziny Petersenów. Kiedy w zeszłym roku przeczytała nekrolog zawiadamiający o śmierci twojej mamy, postanowiła zmienić testament. Jesteś jej najbliższą żyjącą krewną. Poza tym powiedziała mi, że w ten sposób właśnie chce zakończyć kilka zaległych spraw.

- Nadal nic z tego nie rozumiem. Wiesz, o co mogło jej chodzić?

- Prawdę mówiąc, nie - westchnął Randall. - Ida Mae była osobą zamkniętą i nie znosiła żadnego wtrącania się w jej życie. Przypuszczam, że miała na myśli jakieś rodzinne problemy.

- Szkoda tylko, że nie mam o nich zielonego pojęcia. Jedyną rodziną, jaką znałam, byli moi rodzice i dziadkowie tutaj, w Chicago. Nawet nie wiedziałam, że babcia miała siostrę, i to w dodatku bliźniaczkę.

- Muszę przyznać, że sam o tym nie miałem pojęcia do chwili, kiedy Ida nie poprosiła mnie o pomoc przy spisywaniu testamentu. Dopiero kilka lat temu przejąłem jej sprawy po poprzednim właścicielu naszego biura w Des Moines.

- No dobrze - rzekła Rosalyn po chwili namysłu. - Mógłbyś jeszcze powtórzyć, co właściwie należy do masy spadkowej?

- Oczywiście. Mam nadzieję, że się nie spieszysz, bo to chwilę potrwa.

- Mam czas do trzynastej trzydzieści - zapewniła Rosalyn.

Po co ma mu wyjaśniać, że właśnie na tą godzinę umówiła się z szefem na lunch?

- Ida była jedyną właścicielką siedziby Petersenów w Plainsville, której obecna wartość rynkowa wynosi około trzystu tysięcy dolarów. Mam na myśli wartość samego budynku, położonego na działce o powierzchni tysiąca metrów kwadratowych najlepszego gruntu w mieście. Do tego trzeba jeszcze dodać kilka hektarów gruntu sąsiadującego z samą działką i rozciągającego się po obrzeża Plainsville, które powoli staje się jakby rekreacyjną dzielnicą Des Moines. Z czasem wartość ziemi może tu zdecydowanie wzrosnąć.

- Rozumiem. - Rosalyn spojrzała na zegarek. - To wszystko?

- Właściwie tak. Poza kilkoma starymi obligacjami, no i pieniędzmi w banku. W sumie jest tego około trzydziestu tysięcy dolarów, plus oczywiście dom i grunt, którego wartość trudno mi w tej chwili oszacować. W tej sprawie powinnaś się zwrócić do kogoś z własnej branży.

- Oczywiście.

Przymknęła powieki i rozmasowała dłonią brwi, po czym znowu zerknęła na zegarek. Zostało jej już tylko dwadzieścia pięć minut. Po co w ogóle marnuje czas, przysłuchując się tym wywodom, zamiast powiedzieć: „Dziękuję, ale nie skorzystam", i odłożyć słuchawkę.

Randall jakby czytał w jej myślach.

- Rozumiem, że to może za dużo jak na jeden raz, ale pozwól, że zanim wrócisz do swoich zajęć, jeszcze raz wyjaśnię ci warunki, na jakich możesz przejąć spadek. - Odchrząknął, a Rosalyn wyobraziła sobie, jak w okularach opuszczonych do połowy nosa wertuje plik dokumentów. - Jak mówiłem, możesz odziedziczyć całą posiadłość pod warunkiem, że zamieszkasz w domu ciotecznej babki i zajmiesz się krzewem. Jeśli nie zgodzisz się przenieść na stałe do Plainsville, twoim udziałem w spadku będzie tylko pojedynczy pęd róży.

Rosalyn westchnęła. Coś takiego mogła wymyślić tylko całkiem zbzikowana osoba.

- A co wtedy stanie się z posiadłością?

- Zostanie przekazana Jackowi Jensenowi z Plainsville. Oczywiście, pod tym samym warunkiem.

- Kto to jest? Jakiś kuzyn?

- Nie. W ogóle nie jest spokrewniony z Idą Mae. Ale rodzina Jensenów jest równie stara i ogólnie szanowana jak Petersenowie. O ile wiem, w ciągu ostatnich kilku lat młody Jack i Ida bardzo się zaprzyjaźnili.

- To dlaczego po prostu nie zapisała mu wszystkiego?

- Bo nie należy do Petersenów. A Ida chciała przede wszystkim dać szansę komuś z rodziny.

Rosalyn zamyśliła się.

- Ale przecież mogę się zgodzić, a jak już prawnie dom znajdzie się w moim posiadaniu, wystawić go na sprzedaż.

- Niezupełnie. Nabierzesz prawa do spadku dopiero po upływie roku od momentu zamieszkania w Plainsville.

- Całego roku?

- Twoja ciotka uważała, że osoba, która wejdzie w posiadanie domu, musi poczuć się szczerze związana z lokalną społecznością i rodzinnym dziedzictwem. Może byś wpadła do nas na kilka dni, zanim podejmiesz decyzję? W końcu takich spraw nie załatwia się przez telefon.

Prawie nie słuchała tego, co mówił. Miałaby spędzić cały rok w Plainsville? Że też ciotecznej babce w ogóle przyszedł taki pomysł do głowy.

Rosalyn z grubsza zrelacjonowała swoją rozmowę z prawnikiem, podniosła kieliszek i spojrzała na szefa.

Ed Saunders wlał resztę wina do swojego kieliszka i sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, skąd wyjął aluminiowy pojemnik.

- Nie będzie ci przeszkadzało, że zapalę?

- Ależ skąd. W końcu po to przyszliśmy na lunch do klubu, żebyś mógł swobodnie wypalić cygaro, prawda?

- Nic się przed tobą nie ukryje. - Uśmiechnął się z przekąsem. - Ale wracając do sprawy, z twojej ciotecznej babki musiał być niezły numer. - Pokręcił głową. - Krzew róży. Też coś!

- Już myślałam, że los się do mnie uśmiechnął, a tu okazuje się, że z całego spadku należy mi się pęd jakiegoś starego krzaczora.

Ed kilkakrotnie obrócił cygaro w dłoniach, po czym zwilżył końcówkę ustami. Rosalyn wpatrywała się w kieliszek. Wolałaby, by szef przy niej nie palił, lecz nie miała odwagi oponować. Nie doszli jeszcze przecież do zasadniczego tematu spotkania, a Rosalyn nie zamierzała narażać na szwank swoich udziałów w firmie Saunders, McIntyre and Associates Investments z tak błahego powodu.

Usłyszała metaliczny dźwięk zapalanej zapalniczki i podniosła wzrok na obłok błękitnego dymu unoszący się nad stołem.

- Dzięki Bogu za ten klub. Nie ma nic przyjemniejszego jak dobre kubańskie cygaro po jedzeniu.

- A czy te dobre kubańskie cygara nie trafiły tu aby nielegalnie?

Ed rozejrzał się wokół siebie.

- Oczywiście, ale jestem pewien, że w tej chwili nie ja jeden tu je palę. To, że sprowadzanie kubańskich cygar jest u nas nielegalne, bynajmniej nie oznacza, że nie można ich zdobyć.

- Zakazany owoc zawsze lepiej smakuje, prawda?

- To właśnie najbardziej w tobie lubię. Przenikliwość i inteligencję. Co przywodzi mi na myśl główny powód naszego spotkania.

Rosalyn zacisnęła palce na nóżce kieliszka, odchyliła głowę i zapytała z udawanym zaskoczeniem:

- Właśnie, więc o co chodzi?

- Wspominałem ci już jakiś czas temu, że dzięki dobrej koniunkturze nasza firma odnotowała w zeszłym roku spore zyski i zarząd zadecydował, że powinniśmy rozszerzyć działalność. Zamierzamy otworzyć filię na południu i chcielibyśmy, żebyś nam pomogła. W związku z tym chciałem ci zaproponować stanowisko młodszego wspólnika, z wszelkimi korzyściami, jakie z tego wynikają.

Rosalyn ledwo skryła gwałtowny przypływ emocji.

- Tak więc - Ed znowu zaciągnął się cygarem - będziesz musiała zdecydować, co zrobić ze spadkiem.

- Sądzę, że nie będzie to trudne. Powiedz sam, czy możesz sobie wyobrazić mnie zaszytą w Plainsville, małej mieścinie w stanie Iowa?

- Chyba cię rozumiem. - Ed wyraźnie aprobował jej punkt widzenia. - Zanim wyjdziemy - dodał - jest jeszcze jedna sprawa, którą chciałbym z tobą przedyskutować.

Ton, jakim wypowiedział te słowa, nie wróżył niczego dobrego. Czyżby miała spełnić jakieś dodatkowe warunki, zanim wzniesie się po szczeblach kariery?

Jadąc metrem do domu kilka godzin później, Rosalyn zastanawiała się, dlaczego nie czuje pełnej satysfakcji. Przecież od momentu, gdy pięć lat temu związała swoją karierę z firmą, liczyła na to, że kiedyś zawita do grona wspólników.

Wsparła głowę o plastikowe oparcie siedzenia i przebiegła wzrokiem po twarzach pasażerów wracających po pracy do domu. Wszyscy wyglądali tak, jakby i im udzielił się jej podły nastrój. Skarciła się w duchu za to, że akurat w dniu najważniejszego wydarzenia w jej dotychczasowej karierze dopuściła do tego, by ogarnęła ją chandra.

Przecież tak lubi swój zwariowany tryb pracy. Ten ciągły pośpiech. Tu kupić, tam sprzedać, nie kończące się, nie cierpiące zwłoki telefony, migające ekrany komputerów, notowania giełdowe z całego świata. I te chwile przestoju, w czasie których, podobnie jak inni pracownicy firmy, nabiera siły przed kolejną burzą.

Lubisz tę pracę, powtarzała sobie w duchu. Lubisz jej nieprzewidywalność. Więc skąd te czarne myśli? Przed oczami znowu stanęła jej twarz Eda Saundersa.

- Mamy pewien kłopot w firmie - powiedział. - Chyba ktoś podbiera pieniądze z rachunków naszych klientów.

Rosalyn była zszokowana. A kiedy Ed dodał jeszcze, że osobą podejrzaną o sprzeniewierzanie funduszy jest Jim Naismith, zrobiło się jej wręcz słabo. Kilka razy spotkała się z Jimem prywatnie i bardzo go lubiła.

Wróciła myślami do pewnego wieczoru sprzed pięciu tygodni, kiedy została w biurze dłużej niż zwykle, by zakończyć sprawę Wallisa. Wpadła na Jima przy kopiarce. Nawet pokazał jej, gdzie może znaleźć dodatkową ryzę papieru.

Wtedy właśnie zaprosił ją na kolację. Rosalyn starała się unikać prywatnych kontaktów ze współpracownikami, lecz Jim ujął ją bezpośrednim stylem bycia i nawet umówiła się z nim kilka razy w mieście. Utrzymywała te kontakty na płaszczyźnie czysto koleżeńskiej, a gdy odrzuciła propozycję wspólnego wypadu na Karaiby, w ogóle przestali spotykać się poza biurem.

Pociąg zatrzymał się na jej stacji i wysiadła zasępiona na peron. Myśl o nadchodzącym weekendzie przestała ją cieszyć. Co prawda czekało ją sporo zaległej pracy, ale w obecnym stanie ducha nie miała na nią najmniejszej ochoty. Nawet uświadomienie sobie, że zamiast biec do biura, będzie mogła rano powylegiwać się w łóżku, nie poprawiło jej nastroju.

Prawie całkiem zapomniała o dziwnym spadku, lecz przez cały czas brzmiało jej w uszach żądanie, jakie Ed wysunął pod koniec rozmowy.

- Rozumiem - powiedział - że trudno ci uwierzyć, że Naismith jest nieuczciwy, ale jedno musisz mi obiecać. Jeśli tylko zauważysz coś podejrzanego w jego zachowaniu, natychmiast dasz mi znać, dobrze? Oczywiście, w całkowitym zaufaniu. Między nami wspólnikami.

Czyżby Ed sugerował, że Rosalyn ma większe rozeznanie w poczynaniach Jima niż ktokolwiek w biurze?

Poza tym myśl o tym, że niedawna bliższa znajomość z podejrzanym może zaszkodzić jej karierze, też ją nieco niepokoiła. Zdawała sobie sprawę, że niezależnie od tego, co nastąpi, sama nie wyjdzie z tej przykrej sytuacji bez uszczerbku. Z jednej strony, nie może przecież szpiegować kolegi, z drugiej, trudno jej było odmówić pierwszej prośbie szefa, który traktuje ją jak przyszłą wspólniczkę.

I tak źle, i tak niedobrze, pomyślała. Jak mam się z tego wyplątać?

Rozejrzała się po ulicy w nadziei, że złapie taksówkę, ale jak na złość wszystkie się gdzieś rozjechały. Trudno, musi iść na piechotę.

Z westchnieniem postawiła kołnierz, żeby osłonić głowę przed powiewami ostrego, kwietniowego wiatru i wymijając kałuże, które pozostały na chodniku po niedawnej ulewie, ruszyła w kierunku domu.

Wieść o jej awansie musiała się już rozejść, bo zewsząd zaczęły napływać gratulacje. Ci, którym nie udało się dodzwonić, przesyłali wyrazy uznania pocztą elektroniczną. Kiedy w poniedziałek rano Rosalyn weszła do biura nieco później niż zwykle, nawet sekretarka rzuciła jej pełne zdziwienia spojrzenie.

- Już myślałam, że w ogóle się dziś nie pojawisz. Czyżbyś za długo świętowała sukces?

- Niestety, nic z tych rzeczy. Po prostu utknęłam w korku. A w dodatku leje jak z cebra.

- Wiem. Co za koszmarna pogoda! A przecież zapowiadali piękną wiosnę. Aha, wszyscy oczywiście już wiedzą, że awansowałaś i na sekretarce nagrało się sporo osób z prośbą, żebyś oddzwoniła. Zaparzyć ci kawę?

Zanim Rosalyn zdążyła odpowiedzieć, w jej gabinecie rozległ się dzwonek telefonu. Skinęła tylko głową i przerzuciwszy płaszcz przez oparcie krzesła, pobiegła podnieść słuchawkę.

- Panna Baines? Tu Randall Taylor.

Randall Taylor? Rosalyn przymknęła powieki. Piątkowe wydarzenia spowodowały, że całkiem zapomniała o ciotecznej babce i jej nieszczęsnych różach.

- Dzień dobry, panie Taylor. Przepraszam, ale nie spodziewałam się, że zadzwoni pan tak szybko.

- Naprawdę proszę zwracać się do mnie po imieniu. Muszę wyjechać z Des Moines na kilka dni, więc chciałem dowiedzieć się, czy może już podjęłaś decyzję.

- Obawiam się, że jeszcze nie. W piątek po południu otrzymałam pewne wiadomości, które zaprzątały moją uwagę przez cały weekend. A do kiedy powinnam dać ostateczną odpowiedź?

- Nie ma wielkiego pośpiechu - rzekł prawnik po chwili zastanowienia. - Ale nie ukrywam, że im szybciej, tym lepiej. Kiedy testament się uprawomocni, chciałbym w miarę prędko zakończyć tę sprawę. Pozwolisz, że coś ci poradzę?

- Oczywiście.

- Rozumiem, że dla kogoś, kto spędził całe życie w Chicago, Plainsville w stanie Iowa nie stanowi szczególnej atrakcji. Nawet Des Moines może ci się wydać dziurą zabitą dechami - dokończył ze śmiechem.

Rosalyn w pełni podzielała ten punkt widzenia i z niecierpliwością czekała, aż prawnik przejdzie do rzeczy.

- Mimo to uważam, że powinnaś wziąć kilka dni urlopu i przyjechać tu, zanim podejmiesz decyzję.

- Mam przyjechać do Plainsville?

- Owszem. Naprawdę uważam, że to dobry pomysł. Niestety, w kwietniu Iowa nie wygląda najlepiej, ale i tak sądzę, że powinnaś zobaczyć dom swojej ciotecznej babki, zanim z niego zrezygnujesz.

Znowu jakby czytał w jej myślach, bo właśnie zamierzała poprosić, żeby poinformował tego Jacksona czy Johnsona, czy jak mu tam, że spadek należy ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin