KRZYSZTOF KOTOWSKI
KAPŁAN
Copyright © by Krzysztof Kotowski
Copyright © by CAT BOOK
Kontakt i oficjalna strona autora
www.krzysztofkotowski.pl
Projekt okładki
Ewa Łukasik
Ilustracje na okładce
CORBIS
Emilia Czechowicz
Redakcja
Bogumiła Widła
Redakcja techniczna
Elżbieta Szczepańska
Korekta
Elżbieta Jaroszuk
Krystyna Śliwa
Malwina Łozińska
ISBN 978-83-926468-0-8
Wydawnictwo CAT BOOK 2008
Wyłączny dystrybutor
Firma Księgarska Jacek Olesiejuk
Poznańska 91 Ożarów Mazowiecki
t./f. 022-535-05-57; 022-721-30-11/70-07/70-09
www.olesiejuk.pl
Skład i łamanie
Gdańsk tel. 058-347-64-44
Druk i oprawa
Wrocławska Drukarnia Naukowa PAN
CZĘŚĆ PIERWSZA
NOC KAPŁANÓW
Ja jestem Achilles i Hektor,
Antoniusz i Oktawian,
Napoleon i Nelson,
Chrystus i Omen.
I pamiętam wszystko!
Czy może być coś straszniejszego?
Krzysztof, pacjent numer 92
X Oddziału Szpitala Psychiatrycznego w Warszawie
Prolog
Malia, Kreta, rok 1692 p.n.e.
- Znaj chwilę stosowną, a od młodości obieraj mądrość za towarzyszkę życia, ze wszystkich dóbr ona najpewniejsza - powtórzył spokojnie Tacjades, obserwując chłopca.
Niesforny dziesięciolatek wciąż ciskał kamienie w morze, udając, że nie słyszy. Rozczochrane, ciemne włosy wpadały mu do oczu, ale zdawał się nie zwracać na to uwagi. Opadł na kolana i rozpoczął gwałtowne poszukiwania odpowiedniego odłamka skalnego do kolejnej próby. Kamień miał się odbić od powierzchni wody co najmniej trzy razy.
- To nudne, Tacjadesie - jęknął wreszcie dzieciak, wyczuwając, że tym razem nie ucieknie od rozmowy.
- Dlaczego tak uważasz?
- Nie wiem. Po prostu nudne. Po co mam się tego uczyć?
- To nie lekcja, Hezonie, jestem twoim ojcem, nie nauczycielem. - Tacjades postanowił jeszcze trochę być wyrozumiały. - Nie możesz bez przerwy poświęcać czasu na agony[1] z synami Filandra i zawody w ciskanie kamienia mi w morze. Przynajmniej kilka chwil dziennie poświęć własnemu umysłowi, nie jesteś fellachem ani zeugitą.
- Od tego są lekcje, Astarte[2], a... - chłopak przerwał w pół zdania, rozumiejąc, że się zagalopował. Zerknął ostrożnie w stronę ojca, ale on patrzył na niego wciąż spokojnie i cierpliwie, lekko tylko marszcząc brwi.
- Przepraszam - dopowiedział cicho. Wstał z kolan i czekał na reakcję Tacjadesa.
Ojciec wciąż jednak milczał, przyglądając się rozbieganym, ciemnym oczom dzieciaka.
- Znowu Hollas straszył cię piratami? - spytał wreszcie z troską w głosie.
- Kiedy dorosnę, będę potężny jak Amenemhat[3] - odparł dumnie Hezon, jednak nie zdołał ukryć przed ojcem lęku, który jak na złość teraz wyraźniej dało się wyczuć w głosie chłopca.
- Jesteśmy Eteokreteńczykami, a nie Egipcjanami. Wystarczy, że będziesz mężny jak Filander. I nie kpij więcej przy mnie z Astertusa, to nauczyciel.
- Lecz nudny, Tacjadesie. Wszyscy nazywają go Astarte.
- Brawo, obrażają nie tylko nauczyciela, ale i cudzych bogów. Bierz z nich przykład! Jak Astoreth przyjdzie kiedyś do ciebie we śnie i poprosi o rozliczenie, zobaczymy, jaki będziesz bohaterski.
Hezon wyraźnie się wystraszył. Patrzył szeroko otwartymi oczami na ojca, czekając na jakieś wyjaśnienie. Tacjades podszedł do niego szybko i mocno przytulił.
- Żartowałem, maluchu. - Uśmiechnął się dobrodusznie. - Ale nie wyzbywaj się szacunku do żadnego człowieka, jeśli nie jesteś absolutnie pewien, że racja jest po twojej stronie.
- A kiedy mogę być tego pewien?
- Jak dorośniesz, być może twój umysł pozwoli ci dostrzegać różnice między ludźmi. A jeśli jeszcze raz Hollas będzie paplać o piratach, powiedz mu, że poproszę kapłana, aby nasłał na niego Molocha[4]. Nie żartuję! To nie są tematy do rozmów młodzieńców.
- Moloch to też nie nasz bóg - jęknął nieśmiało dzieciak.
- Wiem, ale dla celów wychowawczych możemy go sobie pożyczyć zza morza!
Przez chwilę nic nie mówili. Szum morza jakby przycichł i wyraźniej słychać było ze wzgórza pomruk potężnego pałacu, widocznego stąd jak na dłoni. Dziesiątki postaci krzątających się między wszechobecnymi czerwonymi kolumnami na wszystkich kondygnacjach niczym w labiryncie Dedala gotowały się do wieczornych zajęć: narad, modłów, spotkań lub pracy przy pitosach, w ogromnych kuchniach czy przy remoncie skrzydła wschodniego, który trwał już od wiosny. Choć z tego miejsca do pierwszych polythyr[5] trzeba było iść co najmniej trzy stadiony, ta niezwykła, monumentalna, asymetryczna kompozycja z najprzeróżniejszej wielkości bloków, sześcianów i prostokątów składających się na apartamenty, megarony, perystyle, łaźnie czy baseny nawet o tej porze dnia, kiedy słońce miało się ku zachodowi - pyszniła się szczegółami, kolorytem i fantazją zrodzoną niegdyś w umysłach wielkich inżynierów z Malii. Potężna bryła pałacu być może nie była aż tak ogromna jak w Knossos, a całość tak bogata jak w Fajstos, ale musiała nowych przybyszów przygniatać już samym swoim wyglądem niczym uśpiony cyklop zastygły w skałach.
Tacjades dostrzegł drobną postać biegnącą w ich stronę. Po chwili rozpoznał Tiksa - jednego z chłopców roznoszących drobne wiadomości wśród prytanów[6] i ich rodzin.
- Panie! - krzyczał z daleka. - Straszne wieści! Straszne wieści! Panie!
- Spokojnie, chłopcze - rzekł Tacjades, gdy posłaniec w końcu go dopadł. Wiedział, że dzieciak często zbyt aktorsko przekazuje rozprowadzane wiadomości. - Mów po ludzku.
- Czcigodny Filander kazał natychmiast cię znaleźć, panie. Zaraz narada u króla!
- A co w tym takiego strasznego?
Tiks przez chwilę znieruchomiał, jakby obliczał coś w swojej rozgrzanej łepetynie.
- Tak dokładnie to nie wiem - przyznał ze wstydem. - Ale wiem, że coś się stało. W pałacu wielki niepokój i pośpiech.
Tacjades przez moment się zastanawiał. Poprawił na ramionach swoją szatę przypominającą nieco męski peplos i roztarł dłonie, jak to zwykle czynił, gdy chwila wymagała rozważnej decyzji. Jego szczupła sylwetka, mimo młodego jeszcze wieku, miała w sobie naturalną dostojność. Zaczynał łysieć, ale nie robił z tego problemu. Ciemne, lekko przymrużone oczy nigdy nie gubiły wrodzonego spokoju, choć tym razem tliła się w nich zapowiedź ostrzegawczej myśli, że może jednak dzisiaj Tiks niewiele mija się z prawdą.
- Hezonie, wracaj do matki - rzucił w stronę syna cicho, ale na tyle zdecydowanie, aby tamtemu szybko wyparowały z głowy jakiekolwiek buntownicze pomysły. - I włóż coś na siebie, nie biegaj tak nago, robi się zimno.
Chłopcy pomknęli szybko w stronę pałacu, ale Tacjades został jeszcze przez chwilę nad brzegiem morza.
Wbił wzrok daleko w horyzont, zaciskając mimowolnie dłonie.
- O Demeter, chroń nas! - wyszeptał. - Oby to nie było to, co myślę.
- To łotry, penisy[7], raby[8] gówniane! - cedził przez zęby Filander, potężny, wysoki, imponująco umięśniony blondyn idący obok przyjaciela długim korytarzem wzdłuż dziedzińca oddzielonego od nich portykiem. Świeżo odmalowane na ciemnoczerwono kolumny pachniały jeszcze farbą.
- Ciszej! - skarcił go Tacjades. - Nie wzbudzaj paniki. Kto jeszcze o tym wie?
- Nie mam pojęcia, posłowie są u króla. Jutro będziemy chyba jechali do Knossos.
- A tamci już wiedzą?
- Posłowie mówią, że tak.
Zaniepokojony Tacjades pokręcił głową.
- Ale Fajstos?! Rozumiem, że napadali na niewielkie mieściny, lecz porwać się na taki pałac...
- Coraz bardziej są rozzuchwaleni, chcą prawdziwych bogactw, rosną w siłę. Niechby ich Megera potopiła w wirach! - pomstował Filander. - Od lat mówię, że powinniśmy mieć oddziały z prawdziwego zdarzenia, jak Egipcjanie, a nie tę bandę śpiewaków i tupaczy, którzy udają Hyksosów[9].
Tacjades zatrzymał się na chwilę, gniewnie spoglądając na przyjaciela.
- Pamiętasz jakąś wojnę na wyspie?
- No i co z tego?
- Mój ojciec, dziad i przodkowie, których znam, też nie pamiętają! To nie Cyrenajka czy Argolida! My nie znamy wojen! Nie umiemy ich prowadzić! Nie ma kto nas uczyć! Naczytałeś się i napatrzyłeś na Egipcjan, i prężysz mięśnie, a jak chcesz to zrobić?!
- Byliśmy tyle razy w Egipcie - upierał się Filander.
- Ale po to, by handlować! Wiesz, co będzie, jak się dowiedzą, że chcemy się zbroić?!
- Jesteśmy zagrożeni!
- To tylko piraci! - przerwał mu zdecydowanie Tacjades. - Zapuścili się za daleko i dostaną nauczkę, na to mamy siłę. Fajstos jest kiepsko ufortyfikowane i pewnie dlatego tam uderzyli, ale pamiętaj - to tylko bandy byłych rabów.
- I byłych żołnierzy - dopowiedział Filander.
- Wiesz coś o stratach?
- Odparli ich, jednak podobno nie jest dobrze. To dla nich wielki szok.
- Jak to po napadzie. Ilu ludzi zginęło?
- Nie wiem.
- A majątek?
- Nie wiem. Tacjades machnął ręką.
- To przestań histeryzować, bo cię chłopcy usłyszą! Mój syn już chodzi cały rozdygotany, bo Hollas zachowuje się jak ty. Pójdziemy zaraz na radę i opanujemy sytuację. Kiedy mamy być u króla?
- Przyślą po nas.
- Dobrze, idę na razie do siebie, może zdążę się jeszcze umyć.
Tacjades dotknął ręką czoła i oparł się o ścianę.
- Co ci jest? - spytał Filander, widząc jego wykrzywioną twarz.
- Głowa mnie rozbolała, pewnie od tego twojego biadolenia - odparł, jakby bagatelizował sprawę, ale po chwili aż syknął z bólu i zacisnął mocno oczy.
- Lepiej poślę po lekarza, żebyś u króla był w formie.
- Jeśli mógłbyś... może rzeczywiście. Pójdę się na chwilę położyć.
- Lostis czy Alaraster?
- Obu nie lubię. Przyślij kogokolwiek. - Tacjades machnął ręką i poszedł wolno w stronę swojego apartamentu.
Hezon biegł dziedzińcem najszybciej jak tylko potrafił, by wreszcie dopaść drzwi, a następnie wspiąć się na schody. Tam spodziewał się zastać Filandra, który, choć wciąż zaaferowany wieściami z Fajstos, nie mógł się oprzeć, aby nie poklepać po pośladkach dwóch nagich służek przemykających korytarzem. Hezon, nie zważając na wymianę uśmiechów między nim a dziewczętami, dopadł do olbrzyma i mocno pociągnął go za tunikę.
- Uważaj, Hezonie! - Filander się uśmiechnął. - Podrzesz mi ubranie, a nie mam ciała takiego jak te syreny! - Widząc jednak przerażenie w oczach chłopca, szybko spoważniał. - Co znowu?! - spytał z niepokojem.
- Mój ojciec!
- Jest u siebie - odparł Filander.
- Wiem! Ale coś się stało... Dopadły go duchy z Hadesu! Wydzierają mu serce! Ratuj go!
- Przyłóż sobie coś zimnego do czoła, głuptasie, ponosi cię.
- Błagam, Filandrze, biegnij ze mną do niego!
- Nie żartuj ze mnie, Hezonie. - Olbrzym pokiwał groźnie palcem. - Ja też w dzieciństwie czytałem bajki cyrenajskie, ale nie robiłem o to tyle hałasu!
Łzy w oczach dzieciaka wydały mu się jednak autentyczne.
- Zaraz jest narada u króla, ale... no, dobrze, tylko szybko. Jeśli to żart, powieszę cię do góry nogami na drzewie przy dziedzińcu! - mruknął ostrzegawczo.
Gdy dobiegli do łoża, Tacjades był przytomny. Miał spocone czoło, szeroko otwarte, nieobecne oczy, rozszerzone źrenice, a ciałem dziwnie regularnie wstrząsały dreszcze, jakby był rzeczywiście poważnie chory. Przerażony lekarz stał przy nim, nieśmiało spoglądając co pewien czas na gniewne oblicze Filandra.
- Wiem, że nie lubisz lekarzy, ale to już przesada - wyszeptał przyjacielowi prosto do ucha olbrzym. - Co ci się stało, stary brachu?
Tacjades jakby nie usłyszał tych słów. Patrzył spokojnie, choć tępo w sufit, nie reagując.
- Powiedz coś, podstępny Sylenie[10], bo naprawdę zaczniemy się bać. Trzeba iść do króla - jęknął Filander.
Chory zerwał się nagle i mocno złapał szatę przyjaciela tak, że nawet on miał kłopot z nabraniem tchu.
- Dalekie krainy! - krzyknął Tacjades prosto w jego twarz. - Nieznani ludzie, nieznani bogowie i wojny! Jestem tam, Filandrze! Jestem tam teraz! Zabierz mnie z tego Hadesu, bo umarli idą po mnie!
- Ciągle to krzyczy - wyjąkał lekarz z trwogą.
- Powinno się tu zabronić czytania wierszy Cyrenajczyków; poważni prytanowie już nawet chorują w poetyckim stylu. - Filander próbował się uśmiechnąć, ale po chwili spochmurniał, zniżył głos i nachylił się nad przyjacielem. - Nie wygłupiaj się, stary brachu, nie jest tak źle, nie wiedziałem, że ci piraci zrobią na tobie aż takie wrażenie.
Tacjades złapał kilka głębszych oddechów i zaczął mówić, ale już znacznie ciszej.
- Ja nie żartuję - szeptał przerażony. - Widzę dalekie przestrzenie, tak jak ciebie tutaj. Widzę strach, jaki trudno wyobrazić sobie śmiertelnikowi. Coś wciąga mnie niczym wir morski i wiem, że już nie puści, a ty nie jesteś w stanie tego zobaczyć. To przecież nie jest śmierć!
Filander mocno przygarnął do siebie Tacjadesa.
- Po prostu nagle się rozchorowałeś, może coś ci zaszkodziło, może nawąchałeś się tych dziwnych roślin z wybrzeża, może chłodny wiatr od morza przyniósł z tymi rabami jakieś świństwo, ale to z pewnością nie śmierć - uspokoił go, sam drżąc coraz bardziej.
- Wiem, że to nie śmierć - odparł chory prawie normalnym tonem. - Ale lęk rozdziera mnie na strzępy, bo czuję, że to coś znacznie gorszego.
Okolice Jelling, kraj Danów rok 987
Konie Devirka i Desgeara gnały przez las tak szybko, że nie sposób było zatrzymać spojrzenia choć na chwilę na jakimkolwiek drzewie czy zwierzynie, z rzadka umykającej z drogi przed jeźdźcami. Zaczęło świtać już jakiś czas temu, jednak mimo że pół nocy jechali, nadal nie zwalniali tempa, mknąc wciąż na południe.
Devirk - młodszy o kilka lat od Desgeara i jakby drobniejszy, twarz miał delikatniejszą i mniej surową, ale włosy dłuższe, jasne jak zboże, niezwiązane niczym. O pół konia z przodu jechał Desgear, ubrany stosowniej do podróży - w ciepłe spodnie wąskie na łydkach i szerokie, gęsto plisowane od kolan w górę, koszulę wełnianą i wygodny kaftan ze skóry. Włosy splecione w regularne warkocze nie przeszkadzały mu w szybkiej jeździe, choć gdyby ktoś teraz zajrzał mu w rozpalone oczy i dostrzegł zaciśnięte usta - z pewnością nie uciekłby od trwogi i widok ten musiałby zapamiętać na długo.
Devirk wyglądał nie tylko na spokojniejszego, ale nawet pozbawionego jakichkolwiek emocji. Jechał za starszym bratem jakby w półśnie, tępo wpatrzony w kłąb jego konia, nie mówiąc nic i nie narzekając na zimno, choć miał na sobie tylko długą koszulę i lekkie spodnie. Na szczęście heyannir[11] łagodny był tego lata i chłód nie dokuczał dotkliwie, choć właśnie o zdrowie brata teraz, kiedy zgubili już pogoń, Desgear martwił się najbardziej. Z przodu po prawej stronie błysnęło między drzewami jezioro i starszy brat postanowił zwolnić.
- Widzę jakieś domostwo! - krzyknął do tyłu, ale Devirk nie zareagował. Jechał wciąż za Desgearem, jakby obojętne mu było, dokąd go zaprowadzi.
Chata wyglądała na rybacką, mocno nadgryzioną zębem czasu, zaniedbaną i chyba opuszczoną, więc skręcili w jej stronę, ale jadąc już ostrożniej. Zanim jednak zatrzymali konie, z ciemnego wnętrza wyłonił się siwy starzec bez broni i - jak szybko dostrzegł Desgear - także bez oznak strachu na twarzy, czym na pierwszy rzut oka zyskał sobie jego sympatię. Strój starca wydał się obu braciom dość dziwny, niepraktyczny i nazbyt kolorowy: pełen ozdób, pętelek i osobliwych sznurków. Wszystko to było dziwaczne, bo nijak taka postać nie pasowała do rozwalającej się chałupy. Starość raczej nie nadwerężyła jeszcze jego tężyzny i - jak wynikało z wyrazu twarzy - także nie zaraziła umysłu. Tylko siwe włosy i poorane bruzdami czoło wskazywały na podeszły wiek.
- Jestem Desgear, syn Denavala, karl[12], a to mój brat Devirk - przywitał się uprzejmie starszy z jeźdźców, cały czas uważnie obserwując starca. Na wszelki wypadek.
Ten ukłonił się, ale choć odpowiedział wolno i starał się mówić jak najwyraźniej, Desgear nie zrozumiał ani jednego słowa. No, może tylko heil!, co pewnie miało oznaczać powitanie. Chwilę niezręcznej ciszy przerwał spokojny, zmęczony głos Devirka.
- Mówi językiem Ludolfingów[13], jest z kraju Ottonów.
- A skąd ty to możesz wiedzieć?! - zbeształ go Desgear.
Devirk ponownie nie zwrócił uwagi na jego słowa, tylko - bez najmniejszego zresztą problemu - wypowiedział kilka niezrozumiałych dla starszego brata zdań, na które z kolei starzec zareagował z ogromnym entuzjazmem, rewanżując się kolejnym zbiorem syczących, szeleszczących i bełkotliwych - jakby szczekał pies - głosek.
- Mówi, że jest podróżnikiem i kronikarzem - wyjaśnił Devirk. - Przybył tu z synem, który poszedł chyba coś upolować. Bardzo jest rad, że nas s...
kociak.k