George Lucas
Gwiezdne wojny
Prolog
Inna galaktyka, inny czas...
Dawna Republika była Republiką z legendy sięgającej poza przestrzeń i czas. Nie trzeba pamiętać, gdzie się znajdowała i kiedy powstała, wystarczy wiedzieć, że... była to Republika.
Kiedyś, pod mądrymi rządami Senatu, pod ochroną Rycerzy Jedi, Republika rozrastała się i rozkwitała. Zwykle jednak, gdy bogactwa i potęga przestają wzbudzać podziw i szacunek, a zaczynają budzić lęk, pojawiają się ci, których zła wola dorównuje chciwości. To właśnie zdarzyło się w Republice w szczytowym okresie jej rozwoju. Stała się niby potężne drzewo, wytrzymujące każdy napór, lecz od środka próchniejące, mimo iż z zewnątrz choroba nie była widoczna.
Za namową i przy pomocy niespokojnych i żądnych władzy członków rządu, a także potężnych konsorcjów handlowych, ambitny senator Palpatine zdołał skłonić Senat, by mianował go Prezydentem. Obiecywał zaspokoić żądania niezadowolonych i odbudować dawną chwałę Republiki. Jednak gdy tylko objął rządy i poczuł się bezpieczny, ogłosił się Imperatorem i odizolował od skarg poddanych. W niedługim czasie stał się marionetką w rękach swych doradców i pochlebców, którym powierzył najwyższe stanowiska. Wołania o sprawiedliwość nie docierały do jego uszu.
Gubernatorzy i urzędnicy Imperium zdradą i podstępem zniszczyli Rycerzy Jedi, obrońców sprawiedliwości w galaktyce. Strach zawładnął zgnębionymi ludami zamieszkującymi rozproszone gwiezdne systemy. Dla zaspokojenia osobistych ambicji często wykorzystywano siły zbrojne cesarstwa, zawsze w imieniu coraz bardziej odizolowanego Imperatora.
Kilka systemów gwiezdnych zbuntowało się przeciw wciąż nowym gwałtom. Ogłosiły, że nie zgadzają się z Nowym Porządkiem i rozpoczęły walkę o odrodzenie Dawnej Republiki. Z początku było ich niewiele w porównaniu z tymi, w których Imperator wymuszał posłuch. W owych mrocznych dniach zdawało się rzeczą pewną, że jasny płomień oporu zostanie stłumiony, nim blaskiem nowej prawdy zdoła rozświetlić galaktykę uciskanych i krzywdzonych ludów...
Z pierwszej Sagi "Dziennika Whills"
Znaleźli się w niewłaściwym miejscu, o niewłaściwym czasie. Oczywiście zostali bohaterami.
Leia Organa z Alderaan, senator
Rozdział I
Ogromny lśniący glob rzucał w przestrzeń łagodne lśnienie barwy topazu - lecz nie był słońcem. Przez długi czas oszukiwał ludzi i dopiero, gdy jego obrońcy dotarli na pobliską orbitę, zrozumieli, że nie jest to trzecia gwiazda, lecz leżąca w podwójnym systemie planeta.
Wydawało się niemożliwe, by cokolwiek, a zwłaszcza ludzie, mogło przetrwać w takim świecie. A jednak dwa słońca, typu G1 i G2, orbitowały wokół wspólnego środka masy z zadziwiającą regularnością, zaś Tatooine okrążał je w tak dużej odległości, że zdołał się tam wytworzyć wprawdzie niezwykle gorący, lecz dość stabilny klimat. Większą część powierzchni planety pokrywała pustynia, a jej niezwykły, typowy raczej dla gwiazd, żółty blask był rezultatem silnego światła dwóch słońc, padającego na piaski bogate w sód. To samo światło rozbłysło nagle na cienkiej metalicznej osłonie obiektu, pędzącego szaleńczo ku górnym warstwom atmosfery.
Zmienna prędkość statku była celowa. Nie stanowiła efektu uszkodzenia, lecz rozpaczliwą próbę jego uniknięcia. Wąskie, niosące straszliwe energie smugi błyskały koło pancerza - wielobarwny sztorm destrukcji, niby stado tęczowych podnawek, próbujących przyssać się do większej od siebie i niechętnej im ryby.
Jednemu z promieni udało się dosięgnąć uciekiniera. Trafił w centralną płetwę. Koniec statecznika rozpadł się, a metalowe i plastikowe strzępy wytrysnęły w przestrzeń, lśniąc jak klejnoty. Zdawało się, że cały statek zadrżał.
Nad planetą pojawiło się także źródło tych śmiercionośnych promieni energii - sunący ociężale krążownik Imperium o sylwetce najeżonej niby kaktus dziesiątkami wyrzutni. Teraz, gdy łup był już blisko, przestały emitować światło. W mniejszym statku, tam gdzie został trafiony, od czasu do czasu błyskały eksplozje. Wśród absolutnego chłodu przestrzeni krążownik zbliżał się do swej rannej ofiary.
Kolejna eksplozja wstrząsnęła dalekim sektorem statku, nie nazbyt jednak odległym według oceny Erdwa Dedwa i Ce Trzypeo, którzy, obijając się o ściany wąskiego korytarza, czuli się jak łożyska rozklekotanej maszyny.
Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że wysoki człekokształtny Trzypeo jest przełożonym, zaś krępy trójnogi Dedwa - wykonawcą jego poleceń. W istocie jednak, choć ten pierwszy prychnąłby pogardliwie, słysząc taką opinię, byli równi sobie pod każdym względem - z wyjątkiem gadatliwości. W tym Trzypeo oczywiście (i z konieczności) przewyższał swego towarzysza.
Jeszcze jeden wybuch wstrząsnął korytarzem i wysoki robot zatoczył się. Jego niższy kolega lepiej sobie radził w tych okolicznościach - przysadzisty, cylindryczny korpus z nisko położonym środkiem ciężkości był doskonale wyważony na trzech grubych nogach.
Erdwa Dedwa odwrócił się w stronę towarzysza, który oparty o ścianę starał się utrzymać równowagę. Wokół jedynego mechanicznego oka zagadkowo błysnęły światła, gdy mały robot oglądał poobijany pancerz przyjaciela. Metaliczne wióry i kurz pokrywały lśniące zazwyczaj brązem powierzchnie, wyraźnie widać było wgniecenia - pośredni rezultat uderzeń, które trafiły statek rebeliantów.
Aż do ostatniego wstrząsu słyszeli ciągle niskie buczenie, którego nie zagłuszały najgłośniejsze nawet eksplozje. Nagle, bez widocznego powodu, basowy dźwięk. W korytarzu rozlegały się jedynie suche trzaski spięć w przekaźnikach i szum zamierających obwodów. Znowu wybuchy, tym razem naprawdę odległe, odbiły się echem od ścian.
Trzypeo pochylił swą gładką, podobną kształtem do ludzkiej, głowę. Metalowe uszy nasłuchiwały uważnie. Owo naśladowanie ruchów człowieka nie było konieczne - jego czujniki dźwiękowe były wszechkierunkowe - lecz smukły robot został zaprogramowany tak, by w sposób doskonały dostosowywać się do towarzystwa ludzi, a to obejmowało także imitowanie ich gestów.
- Słyszałeś to? - spytał, raczej retorycznie, swego spokojnego towarzysza.
Chodziło mu o ten ucichły nagle, buczący dźwięk. - Wyłączyli główny reaktor i napęd.
W jego głosie zabrzmiało ludzkie niedowierzanie i niepokój. Metalowa dłoń żałosnym gestem pocierała zmatowiały, szary bok, gdzie padająca wręga porysowała powierzchnię pancerza. Trzypeo miał skłonności do pedantyzmu i takie rzeczy wprawiały go w zakłopotanie.
- Szaleństwo, zupełne szaleństwo - wolno pokręcił głową. - Tym razem na pewno będziemy zniszczeni.
Erdwa odpowiedział nie od razu. Z odchylonym do tyłu beczułkowatym korpusem i mocno wsparty nogami o pokład, metrowej wysokości robot pochłonięty był obserwacją sufitu. Nie miał wprawdzie głowy, którą mógłby przekrzywić w geście nasłuchiwania, potrafił jednak wywrzeć wrażenie, że właśnie nasłuchiwaniu poświęca teraz swoją uwagę. Z jego głośnika dobiegła seria pisków i gwizdów, które nawet dla bardzo wyczulonego ludzkiego ucha byłyby tylko trzaskami
zakłóceń. Dla Trzypeo jednak tworzyły one słowa tak jasne i czyste jak prąd stały.
- Też uważam, że musieli wyłączyć napęd - przyznał. - Ale co teraz? Mamy zniszczony główny stabilizator i nie możemy wejść w atmosferę. A nie wierzę, żebyśmy mieli się po prostu poddać.
W korytarzu pojawiła się nagle niewielka grupa mężczyzn w pomiętych mundurach, z wyrazem zdecydowania na twarzach. Nieśli miotacze i sprawiali wrażenie gotowych na śmierć.
Trzypeo milcząc spoglądał za niani, póki nie zniknęli za zakrętem, potem odwrócił się do Erdwa. Ten trwał bez ruchu w nie zmienionej pozycji. Trzypeo także popatrzył w górę, choć wiedział, że zmysły jego kolegi są odrobinę bardziej czułe od jego własnych.
- O co chodzi, Erdwa?
Odpowiedzią była krótka, lecz gwałtowna seria pisków. Zresztą w chwilę później wysoka czułość sensorów nie była już potrzebna - po minucie czy dwóch śmiertelnej ciszy z góry dał się słyszeć delikatny zgrzyt, niby drapanie kota w drzwi. Źródłem niezwykłego dźwięku były ciężkie kroki i przesuwanie masywnego sprzętu po pancerzu zewnętrznym statku.
- Dostali się do środka gdzieś nad nami - mruknął Trzypeo, słysząc kilka przytłumionych eksplozji. - Tym razem kapitan nie zdoła się wymknąć. - Odwrócił się i spojrzał na Erdwa. - Myślę, że lepiej będzie...
Przerwał mu zgrzyt rozrywanego metalu. Oślepiający, aktyniczny blask zalał koniec korytarza - gdzieś tam starł się z atakującymi niewielki oddział, który kilka minut temu przechodził obok nich.
Trzypeo odwrócił głowę w sam czas, by ochronić delikatne fotoreceptory od przelatujących kawałków metalu. W suficie pojawił się nagle otwór, przez który zeskakiwały w dół srebrzyste kształty, przypominające wielkie metaliczne krople.
Oba roboty wiedziały, że żaden sztuczny twór nie jest zdolny do płynności ruchów, z jaką te postacie błyskawicznie zajmowały pozycje bojowe. Nowo przybyli nie byli maszynami, lecz ludźmi zakutymi w zbroje.
Jeden z ruch spojrzał wprost na Trzypeo... Nie, nie na mnie, pomyślał nerwowo przerażony robot, lecz gdzieś dalej... Postać podniosła trzymany w dłoniach okrytych rękawicami ciężki miotacz.... za późno. Wiązka intensywnego światła trafiła ją w głowę. Strzępy zbroi, ciała i kości rozprysnęły się na wszystkie strony.
Część atakującego oddziału odwróciła się w ich stronę i otworzyła ogień, celując poza dwa roboty. - Szybko! Tędy! - rzucił rozkazująco Trzypeo.
Miał zamiar oddalić się od żołnierzy Imperium i Erdwa posłusznie ruszył za nim.
Przeszli jednak ledwie kilka kroków, gdy zobaczyli grupę ludzi z załogi statku, zajmujących pozycje przed nimi i strzelających wzdłuż korytarza. W ciągu kilku sekund dym i krzyżujące się strumienie energii wypełniły przejście. Czerwone, zielone i błękitne błyskawice wypalały kawały plastiku ze ścian i podłogi, ryły długie szramy w metalowych powierzchniach. Krzyki rannych i umierających - dźwięk wysoce nierobotyczny, pomyślał Trzypeo - zagłuszały odgłosy nieorganicznej destrukcji.
Jeden z promieni uderzył tuż przed robotem, a jednocześnie inny wypalił ścianę bezpośrednio za nim, odsłaniając iskrzące przekaźniki i szeregi przewodów.
Energia podwójnej eksplozji pchnęła Trzypeo prosto w poszarpane kable, a dziesiątki prądów i zwarć zmieniły go w podskakującą, skręcającą się marionetkę.
Przez metalowe zakończenia jego nerwów przepływały niezwykłe wrażenia. Nie sprawiały bólu, powodowały tylko zamieszanie. Za każdym razem, gdy próbował się uwolnić, rozlegał się gwałtowny trzask i przepalał się kolejny obwód. Zgiełk nie ustawał. Wciąż uderzały wokół niego tworzone przez ludzi pioruny. Walka trwała.
W wąskim korytarzu kłębił się dym. Erdwa Dedwa uwijał się dookoła przyjaciela, próbując mu pomóc. Niewielki robot demonstrował flegmatyczną obojętność wobec szukających ofiary strumieni energii. Był tak niski, że większość z nich przelatywała ponad nim.
- Ratunku! - wrzasnął Trzypeo, przerażony nagle informacją, którą przekazał jeden z jego wewnętrznych czujników. - Chyba coś się topi. Wyciągnij moją lewą nogę... To coś niedaleko serwomotoru. - Jak zwykle jego ton zmienił się nagle z proszącego na poirytowany. - To wszystko twoja wina! - zawołał gniewnie. -
Powinienem wiedzieć, że nie wolno ufać logice niewydarzonej, termoizolowanej, pomocniczej maszyny przemeblowującej. Nie mam pojęcia, dlaczego się uparłeś, żebyśmy opuścili nasze stanowiska i wleźli w ten idiotyczny korytarz dojazdowy. Zresztą i tak nie ma to już znaczenia. Na pewno cały statek...
Erdwa Dedwa przerwał mu serią gniewnych buczeń i gwizdów. W dalszym ciągu jednak precyzyjnymi ruchami rozcinał i odciągał poplątane przewody.
- Ach tak? - odparł z ironią Trzypeo. - Życzę ci tego samego, ty mały...
Wyjątkowo silny wybuch wstrząsnął korytarzem, uciszając gadatliwego robota. W powietrzu rozszedł się duszący odór palonego plastiku, a kłęby dymu przesłoniły wszystko.
Dwa metry wzrostu. Dwunożny. Luźna czarna szata i funkcjonalna, choć dziwaczna metalowa maska ekranu oddechowego osłaniająca twarz - Czarny Lord Sith - Darth Vader. Wzbudzał lęk, krocząc pewnie korytarzami statku rebeliantów.
Trwoga towarzyszyła każdemu z Czarnych Lordów, lecz aura zła, która otaczała tego właśnie, była na tyle intensywna, że zahartowani w bojach szturmowcy Imperium cofali się; na tyle groźna, że nawet oni zaczynali mruczeć coś nerwowo do siebie. Odważni do tej chwili członkowie załogi zaprzestawali oporu, rzucali broń i uciekali na sam widok zbroi Vadera, która choć czarna, nie była nawet w przybliżeniu tak mroczna, jak myśli okrytej nią istoty.
Jeden cel, jedna idea, jedna obsesja opanowała teraz umysł Dartha Vadera. Płonęła w jego mózgu, gdy skręcał w kolejny korytarz zdobywanego statku. Tu dym zdawał się rozwiewać, choć wciąż słychać było odgłosy odległej strzelaniny. Tu walka już się skończyła, lecz gdzieś dalej trwała nadal.
Jedynie robot zachował zdolność swobodnego poruszania się, gdy przechodził Czarny Lord. Ce Trzypeo zerwał wreszcie ostatni trzymający go kabel. Z dala dochodziły do niego krzyki ludzi - to bezlitośni żołnierze Imperium likwidowali ostatnie gniazda rebeliantów.
Trzypeo spojrzał w dół, lecz był tam jedynie osmalony pokład. Rozejrzał się.
- Erdwa Dedwa! Gdzie jesteś? - w jego głosie zabrzmiał niepokój. Chmury dymu rozstąpiły się na moment i w końcu korytarza Trzypeo dostrzegł przyjaciela. Był blisko, ale nie patrzył w jego stronę. Zastygł w pozycji wskazującej na wytężoną uwagę, nad nim zaś pochylała się - nawet elektronicznym fotoreceptorom trudno było przebić się przez gęsty, lepki opar - ludzka postać. Była młoda i smukła.
Według zawiłych norm człowieczej estetyki, dumał Trzypeo, cechowało ją chłodne piękno. Jej drobna dłoń poruszała się przy frontowej części kadłuba Erdwa. Kłęby dymu znowu zgęstniały w chwili, gdy Trzypeo ruszył w ich stronę. A kiedy dotarł na miejsce, zastał tam już tylko Erdwa. Trzypeo rozejrzał się niepewnie. To prawda, roboty ulegają czasami elektronicznym halucynacjom... ale dlaczego miałby mu się przywidzieć człowiek?
Wzruszył ramionami. W końcu dlaczegóż by nie, zwłaszcza jeśli uwzględnić niezwykłe wydarzenia minionej godziny, a także dawkę silnego prądu, którą niedawno wchłonął. Nie powinna go zaskakiwać żadna rzecz, którą mogłyby stworzyć jego nadwerężone obwody.
- Gdzie byłeś? - spytał wreszcie. - Chowałeś się pewnie.
Zdecydował się nie wspominać o tym być-może człowieku. Jeżeli była to halucynacja, to nie miał zamiaru dawać Erdwa satysfakcji informując, jak poważnie ostatnie wydarzenia zakłóciły działanie jego układów logicznych.
- Będą tędy wracać - wskazał wzrokiem koniec korytarza. Nie dając małemu automatowi czasu na odpowiedź, ciągnął dalej. - Będą szukać ludzi, którzy przeżyli. Co zrobimy? Nie zaufają słowom dwóch mas, które należały do buntowników i nie uwierzą, że nic nie wiemy. Ześlą nas do kopalń przyprawy na Kessel albo rozbiorą na części potrzebne dla robotów bardziej godnych zaufania.
A i to tylko wtedy, gdy nas uznają nas za programowane pułapki i nie rozwalą bez ostrzeżenia. Jeśli nie...
Lecz Erdwa już się odwrócił i szybko potoczył korytarzem.
- Czekaj, gdzie idziesz? Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
Przeklinając w kilkunastu językach, niektórych czysto mechanicznych, Trzypeo ruszył za swoim przyjacielem. Te jednostki R2, pomyślał, zachowują się tak, jakby zwierały im się obwody akurat wtedy, kiedy im to odpowiada.
W korytarzu Przed centrum sterowania zdobytego statku tłoczyli się ponurzy jeńcy, spędzeni tutaj przez żołnierzy Imperium. Niektórzy leżeli ranni, niektórzy konali. Kilku oficerów oddzielono od reszty załogi; stali razem, rzucając pilnującym ich szturmowcom wojownicze spojrzenia i groźby.
Nagle wszyscy - żołnierze i rebelianci - ucichli jak na komendę. Zza zakrętu wynurzyła się wysoka postać w czarnym hełmie. Dwaj śmiali i uparci do tej chwili oficerowie buntowników zaczęli drżeć. Czarny Lord zatrzymał się przed jednym z nich i wyciągnął ramię. Potężna dłoń chwyciła jeńca za szyję i uniosła w górę. Milczał, choć jego octy wyszły z orbit.
Ze sterowni wyszedł oficer Imperium. Zdążył zdjąć swój opancerzony hełm i demonstrował świeżą szramę w miejscu, gdzie śmiercionośny promień przebił się przez osłonę. Energicznie pokręcił głową.
- Nic nie ma, sir. Systemy przechowywania informacji zostały wytarte do czysta.
Ledwie widocznym skinieniem głowy Darth Vader dał znak, że przyjmuje ten fakt do wiadomości. Nieprzenikniona maska zwróciła się w stronę nieszczęsnego jeńca, zacisnęły się okryte metalem palce. Ofiara uniosła ręce do szyi, rozpaczliwie próbując rozewrzeć śmiertelny uścisk, lecz bez skutku.
- Gdzie są dane, które przechwyciliście? - zadudnił groźnie głos Vadera. - Co zrobiliście z taśmami? - Nie... przejęliśmy... żadnych... informacji - zawieszony nad podłogą człowiek z wysiłkiem wciągał powietrze. Z głębi umęczonego ciała wydobył się krzyk wściekłości. - To jest... statek Rady... Nie widzieliście. naszego... oznakowania? Jesteśmy... w misji... dyplomatycznej...
- Niech chaos pochłonie waszą misję! - warknął Vader. - Gdzie są te taśmy?
Mocniej ścisnął szyję jeńca. Groźba, którą wyrażał ten gest, była aż nadto wyraźna. Oficer odpowiedział wreszcie, ledwie słyszalnym, zduszonym szeptem.
- Tylko... kapitan...wie.
- Statek nosi godło systemu Alderaan - rzucił Vader, nachylając swą straszną maskę. - Czy na pokładzie jest ktoś z rodziny królewskiej? Kogo wieziecie?
Palce zacieśniły chwyt. Oficer coraz gwałtowniej próbował się wyrwać. Jego ostatnie słowa byty stłumione i niewyraźne.
Vader nie był zadowolony. Chociaż jeniec zwisł ze straszliwą, ostateczną bezwładnością, on ciągle mocniej zaciskał palce. Rozlega się mrożący krew w żyłach trzask pękających kości, podobny do chrobotu pazurów psa biegnącego po plastikowej powierzchni. Z pełnym niesmaku westchnieniem Vader cisnął martwą ofiarę o ścianę. Kilku szturmowców uchyliło się, w ostatniej chwili unikając spotkania z tym strasznym pociskiem.
Czarny Lord odwrócił się nagle, a oficerowie Imperium skulili się pod jego groźnym spojrzeniem.
- Rozerwijcie ten statek na kawałki, na części, ale musicie znaleźć te taśmy. Co do pasażerów, jeżeli są tu jacyś, to chcę ich mieć żywych - przerwał na chwilę, po czym dodał: - Szybko!
Oficerowie i żołnierze w pośpiechu niemal zderzali się ze sobą. Nie szło im wyłącznie o to, by jak najprędzej wykonać polecenia, lecz po prostu, by usunąć się z nieprzyjemnego sąsiedztwa groźnej postaci.
Erdwa Dedwa wszedł wreszcie w wąskie przejście i zatrzymał się. Nie było tu dymu, ślady walki także nie były widoczne. Zatroskany, niespokojny Trzypeo stanął obok.
- Ciągniesz mnie przez pół statku i gdzie.. - przerwał, obserwując z niedowierzaniem, jak jedna z zakończonych szczypcami kończyn krępego robota zrywa plombę włazu szalupy ratunkowej. W chwilę później zabłysło ostrzegawcze, czerwone światło, a w korytarzyku zabrzmiały niskie sygnały alarmowe.
Trzypeo rozejrzał się nerwowo, lecz wokół wciąż było pusto. Popatrzył znowu na Erdwa, gdy ten przepychał się już do ciasnego wnętrza szalupy. Było dostatecznie obszerne, by pomieścić kilka istot ludzkich, projekt jednak nie przewidywał obecności robotów. Erdwa miał sporo kłopotów z umieszczeniem swego kadłuba w niewielkiej kabinie.
- Hej! - zaskoczony Trzypeo krzyknął ostrzegawczo. - Nie wolno ci tu wchodzić!
To jest tylko dla ludzi! Być może uda się nam przekonać żołnierzy, że nie zaprogramowano nas do buntu, a jesteśmy zbyt cenni, żeby nas niszczyć, ale jeśli ktoś cię tutaj zobaczy, to nie mamy żadnych szans. Wyłaź natychmiast!
Erdwa zdołał jakoś wtłoczyć swe ciało na miejsce przed miniaturową konsolą sterowania. Pochylił się lekko do przodu i wydał serię głośnych gwizdów i buczeń skierowanych do niechętnego towarzysza.
Trzypeo słuchał. Nie mógł wprawdzie zmarszczyć czoła, lecz zachował się tak, jakby to właśnie robił. - Misja... co za misja? O czym ty mówisz? Chyba w twoim mózgu nie została ani jedna cała integralna końcówka logiczna. Nie! Żadnych więcej przygód. Spróbuję szczęścia ze szturmowcami... i nie mam zamiaru tu wchodzić. - Z głośnika Erdwa dobiegł gniewny elektroniczny skrzek. - I nie wymyślaj mi od bezmózgich filozofów, ty kanciasta, przepełniona beczko smaru!
Trzypeo zastanawiał się właśnie, co jeszcze mógłby dodać do swej wypowiedzi, gdy nagły wybuch rozniósł tylną ścianę korytarza. Kurz i metalowe strzępy ze świstem przeszywały niewielką przestrzeń. Niemal natychmiast rozległa się głośna seria mniejszych wybuchów. Odsłonięta przegroda wewnętrzna zajęła się ogniem. Płomienie odbijały się w nielicznych błyszczących jeszcze powierzchniach pancerza Trzypeo. Mrucząc pod nosem elektroniczny odpowiednik polecenia swej duszy nieznanemu, smukły robot skoczył do szalupy.
- Będę tego żałował - powiedział głośniej, gdy Erdwa zamknął klapę luku.
Mały automat pstryknął kilkoma przełącznikami, otworzył osłonę i w określonej kolejności wcisnął trzy guziki. W huku odpalanych zaczepów szalupa odskoczyła od skaleczonego statku.
Dowódca krążownika Imperium odetchnął z ulgą, gdy przez komunikator nadeszła informacja o zniszczeniu ostatniego gniazda oporu buntowników. Z satysfakcją wysłuchiwał meldunków o działaniach swoich ludzi, kiedy poprosił go jeden z oficerów artylerii. Kapitan podszedł i spojrzał na okrągły ekran obserwacyjny. Widoczny na nim niewielki punkcik opadał ku majaczącej w dole gorącej planecie.
- jeszcze jedna szalupa, sir. Rozkazy? - jego palce zawisły wyczekująco nad przełącznikiem komputera celowniczego baterii energetycznej.
Ufny w moc ognia swego statku kapitan od nie chcenia studiował odczyty czujników skierowanych w stronę kutra. Wszystkie wskazywały zgra.
- Proszę się powstrzymać, poruczniku Hija. Sensory nie wykazują obecności istot żywych na pokładzie. Pewnie w układzie odpalającym tej szalupy nastąpiło jakieś zwarcie, albo wpłynęła przekłamana instrukcja. Niech pan nie marnuje energii.
Z zadowoleniem wrócił do raportów o jeńcach i sprzęcie, napływających z przechwyconego statku rebeliantów.
Błyski eksplodujących tablic kontrolnych i iskrzenie przewodów odbijały się w zbroi pierwszego z oddziału szturmowców badających kręte korytarze statku. Miał właśnie odwrócić się i wezwać idących za nim kolegów, kiedy z boku zauważył jakieś poruszenie. Coś ukrywało się, skulone, w płytkiej, ciemnej wnęce. Zajrzał tam ostrożnie, trzymając miotacz w pogotowiu.
Drobna drżąca postać, odziana w luźną białą suknię, przyciskając plecy do ściany z lękiem wpatrywała się w żołnierza. Ten spostrzegł, że ma do czynienia z młodą kobietą, a jej wygląd odpowiada opisowi jednej z osób, którymi Czarny Lord szczególnie się interesował. Mężczyzna uśmiechnął się. Szczęśliwe spotkanie, pomyślał. Na pewno nie minie go awans.
Przekręcił głowę wewnątrz hełmu, zbliżając usta do niewielkiego mikrofonu.
- Tu ją mam - powiedział do nadchodzących kolegów. - Ustawcie miotacze na ogłusza...
Nigdy nie zdołał dokończyć tego zdania, nigdy też nie doczekał się upragnionego awansu. Gdy tylko, skupiony na komunikatorze, przestał na moment zwracać uwagę na dziewczynę, jej niepewność rozwiała się ze zdumiewającą szybkością. Uniosła trzymany dotąd za plecami miotacz energii i wyskoczyła ze swej kryjówki.
Jako pierwszy padł żołnierz, który miał nieszczęście ją znaleźć - wystrzał zmienił jego głowę w masę stopionego metalu i kości. Ten sam los spotkał kolejną okrytą pancerzem postać nadbiegającą z tyłu. Potem jaskrawozielona wiązka energii dotknęła ramienia dziewczyny, a ta runęła bezwładnie, wciąż ściskając miotacz w drobnej dłoni.
Ludzie w zbrojach stanęli wokół niej. Jeden z nich, noszący na ramieniu insygnia podoficera, przyklęknął i odwrócił kobietę na wznak. Doświadczonym spojrzeniem zbadał bezwładne ciało.
- Nic jej nie będzie - stwierdził, spoglądając na swych podkomendnych. - Zameldujcie Lordowi Vaderowi.
Trzypeo jak zahipnotyzowany wpatrywał się w niewielki iluminator wbudowany w przednią część szalupy. Obserwował, jak z wolna pochłania ich gorąca, żółta kula Tatooine. Wiedział, że gdzieś z tyłu znika powoli okaleczony statek i krążownik Imperium. Nie miał nic przeciwko temu. Jeśli tylko uda im się wylądować w pobliżu jakiegoś miasta, poszuka sobie kulturalnego miejsca pracy, gdzie spokojna atmosfera będzie bardziej odpowiednia do jego statusu i poziomu wyszkolenia. Jak dla prostego automatu, ostatnie miesiące niosły aż nazbyt wiele irytujących i nie dających się przewidzieć wypadków.
Ruchy Erdwa przy sterach zdawały się całkowicie przypadkowe i raczej nie obiecywały miękkiego lądowania. Trzypeo spojrzał na towarzysza z niepokojem. - Jesteś pewien, że potrafisz to pilotować?
Erdwa odpowiedział wymijającym gwizdnięciem, które w niczym nie odmieniło wzburzonego stanu umysłu wysokiego robota.
Rozdział II
Jest takie powiedzenie osadników mówiące, że łatwiej wypalić oczy wpatrując się w spieczone, piaszczyste równiny Tatooine, niż patrząc wprost na dwa wielkie słońca planety - tak silny był przenikliwy blask, odbity od tych nieskończonych pustkowi. Mimo to życie mogło istnieć - i istniało - na tych dnach dawno wyschniętych mórz. Tę możliwość dawało ponowne wprowadzenie wody do obiegu. Dla ludzkich celów jednak dostępna była tylko drobna część wody Tatooine. Atmosfera niechętnie oddawała swą wilgoć. Trzeba było ją ściągać z rozpalonego nieba - ściągać siłą i wtłaczać w wysuszoną glebę.
Dwie postacie, których zad...
padakapiotr