Dailey Janet - Otwórz swoje serce.pdf

(246 KB) Pobierz
Janet Dailey OTWÓRZ SWOJE SERCE
Janet Dailey
Otwórz swoje serce
1
Rozdział l
- Przepraszam, że przeszkadzam o tej porze, pani doktor, ale mam kłopot. - Męski głos w
telefonie brzmiał z irlandzka.
Rebeca Barclay jeszcze na wpół drzemała. Powoli docierało do niej znaczenie słów. Och, nie!
Już żadnych nagłych wypadków, błagam... Zerknęła na budzik przy łóżku: była trzecia w nocy.
- Co się stało? - zapytała z rezygnacją. Lubiła Neila O’Briena i w innych okolicznościach jego
telefon by ją ucieszył. Był dobrym gospodarzem i umiejętnie opiekował się swoimi zwierzętami.
Rebeca zdawała sobie sprawę, że nie wzywałby jej bez potrzeby. Tyle tylko, że tej nocy wolałaby
już nigdzie nie jechać.
- Mam śliczną kózkę, która się akurat pierwszy raz koci. Najwyraźniej coś jest nie w porządku
- odparł Irlandczyk. - To trwa już godzinami i wcale nie posuwa się naprzód.
Poród u kozy! Tylko tego brakowało. W swej naiwności Rebeca łudziła się, że to może nic
poważnego, tymczasem w środku nocy nie wzywano jej przecież do prostych,
nieskomplikowanych przypadków. Z wysiłkiem zdobyła się na wesołość, choć musiała ona za-
brzmieć nieszczerze.
- Z przyjemnością wyjdę z domu, panie O’Brien. Przyjadę najszybciej, jak się da -
powiedziała.
Bez taryfy ulgowej, skonstatowała Rebeca, odkładając słuchawkę i z trudem zwlekając się z
łóżka. Od poprzedniego wezwania zdołała przespać zaledwie godzinę.
O północy wyrwał ją ze snu telefon spanikowanego właściciela kota. Kiedy próbowała dotrzeć
pod wskazany adres, okazało się, że to nie tylko daleko, ale i na zupełnym odludziu. Ważący blisko
piętnaście kilogramów czarny kocur o imieniu Butch przypominał raczej panterę niż zwykłego,
domowego kota. Dwie godziny zajęło jej doprowadzenie do porządku jego uszu pokiereszowanych
w walce z najwidoczniej jeszcze większym i groźniejszym osobnikiem, a na lewym kciuku nadal
miała ślady jego ostrych zębów.
Tak się pechowo składało, że w miasteczku San Carlos jedynie Rebeca składała wizyty
domowe u chorych zwierząt. Inni weterynarze woleli przyjmować u siebie, i to w określonych
godzinach. W tej sytuacji co najmniej kilka razy w tygodniu nocne telefony wyrywały Rebece ze
snu.
W dziesięć minut później Rebeca była już w Casa Celina, dobrze prosperującej posiadłości na
północnym skraju miasta. Olbrzymi, zbudowany w stylu hiszpańskiej hacjendy, pomalowany na
biało dom przybrał w świetle księżyca niebieskawy odcień. Na tle ciemnego nieba odcinała się
czerwona dachówka, a filary podcieni obejmowały pnącza róż.
Rebeca dobrze znała to miejsce. Jako dziecko spędziła wiele radosnych godzin, bawiąc się
tutaj, penetrując zakamarki starego domu i zabudowań gospodarskich, biegając po ogrodzie i
2
Właściwie dlaczego tak bardzo chciałam zostać weterynarzem? - zadała sobie w duchu
retoryczne pytanie, wkładając dżinsy i flanelową koszulę, które niedawno z siebie zdjęła. Czy nie
chodziło o to, żeby pomagać zwierzętom, zmniejszać ich cierpienie, leczyć? Ach, do licha z całym
tym altruizmem, w tej chwili nie miała ochoty oglądać już ani jednej kosmatej mordki co najmniej
przez miesiąc. Chwyciwszy ukochany wełniany sweter i torbę pełną leków i narzędzi
chirurgicznych popędziła do swej starej, rozklekotanej furgonetki.
Zatrzymała się na moment, żeby odetchnąć pełnym aromatów powietrzem kalifornijskiej
nocy. Delikatny zapach rosnącego koło domu jaśminu mieszał się z upojną wonią kwitnącego
drzewka pomarańczy. Noc była cicha i jak na lato nadspodziewanie chłodna. Mocniej otuliła się
swetrem i wskoczyła do samochodu. Szosa przed jej domem była zupełnie pusta. Miasteczko San
Carlos pogrążone było we śnie... z wyjątkiem jej samej, Neila O’Briena no i tej biednej kózki,
która mozoliła się, by urodzić swoje pierwsze dziecko.
- Zaraz tam będę, malutka, wytrzymaj jeszcze trochę, pomoc już się zbliża - szepnęła Rebeca,
wyjeżdżając mocno zniszczoną furgonetką na szosę.
sadzie. W rodzinie Flores było pięć córek, a ona przyjaźniła się z nimi wszystkimi.
Lata mijały, dziewczęta dorosły, wyjechały na studia, zaczęły pracować, powychodziły za
mąż. W końcu dom rodzinny opuściła najmłodsza Gabriella. Ubiegłej zimy, czując się zbyt
osamotnieni w swej wielkiej posiadłości, Jose i Rosa Flores sprzedali Casa Colina i przenieśli się
do miasta.
Nowi właściciele okazali się odludkami. Nie tylko Rebeca nic bliższego na ich temat nie
wiedziała. Nawet plotkarki w miasteczku niewiele mogłyby o nich powiedzieć, unikali bowiem
sąsiadów i nie kwapili się do nawiązywania znajomości. Ucieszyła ją wiadomość, że zatrzymali
Neila O’Briena jako zarządzającego majątkiem i jego żonę Bridget w charakterze gospodyni.
Oboje, przepracowawszy u Floresów dwadzieścia lat, wiedzieli więcej o Casa Colina niż
ktokolwiek inny. Rebeca bardzo lubiła tę parę i dobrze czuła się w ich towarzystwie. Podziwiała
sposób, w jaki Neil odnosił się do zwierząt - pełen miłości i troski, a jednocześnie całkowicie
profesjonalny. W stosunku do ludzi Neil był także przyjacielski i niemal każdego witał uśmiechem.
Jego żona zachowywała się równie sympatycznie; każdego, kto odwiedzał Casa Colina, częstowała
irlandzką herbatą i pysznymi ciasteczkami własnej roboty.
Rebeca czuła się na terenie posiadłości niemal jak u siebie. Nie wstępowała nawet do domu;
Neil z pewnością był w oborze razem z kozą, a Bridget prawdopodobnie spała. Skierowała się więc
od razu ku budynkom gospodarskim. Zaparkowała, wyskoczyła z samochodu i pośpieszyła tam,
gdzie w okienku obory paliło się światło. Miała nadzieję, że nie jest jeszcze za późno.
O’Brien klęczał przy małej, białej kózce, która leżała na boku na wiązce słomy. Była to koza
rasy ulubionej przez Rebece, odznaczającej się przyjaznym, wesołym usposobieniem i długimi,
zwisającymi uszami. Zwierzę z trudem łapało powietrze, prężąc się w kolejnych skurczach.
Wysiłki te jednak były jak dotąd bezskuteczne.
Skupiwszy całą uwagę na wyczerpanej kozie, Rebeca nie zauważyła małej dziewczynki, która
siedziała skulona w kącie obory z kolanami podciągniętymi pod brodę. Duże niebieskie oczy
szkliły się od łez.
- Jak długo już trwa poród? - zapytała Rebeca. Uklękła przy kozie i przesunęła dłonią po jej
wzdętym brzuchu. Zwierzę drżało ze zmęczenia i lęku; widać było, że jest u kresu sil. Rebeca
poczuła jednak jeszcze coś, co napełniło ją nadzieją - koźlątko się poruszyło. Istniała więc szansa,
że wszystko dobrze się skończy i dla matki, i dla maleństwa.
- To trwa już od rana - wyjaśnił Neil, wyciągając z kieszeni kombinezonu dużą czerwoną
chustkę i ocierając z czoła pot, mimo że noc była chłodna. - Jak pani sama widzi, akcja porodowa
wcale się nie posuwa. Coś musi być nie w porządku.
- Na pewno. - Rebeca wyciągnęła z torby tubę antyseptycznej maści.
- Słabnie z każdą chwilą - powiedział Neil z wyraźnym zaniepokojeniem. Wyglądał na
znużonego i po raz pierwszy Rebeca uprzytomniła sobie, że Neil O’Brien się starzeje. Na
czerstwej, pokrytej piegami twarzy pojawiły się zmarszczki, a rude włosy były poprzetykane
siwizną.
- Hilda to taka miła kózka, nie chciałbym jej stracić - dodał głaszcząc długie, jedwabiste uszy.
Z odległego kąta obory dobiegło Rebece czyjeś łkanie; odwróciła się i dopiero teraz zobaczyła
siedzącą w mroku dziewczynkę.
- Hilda umrze... prawda, pani doktor? - zapytało dziecko, płacząc rzewnymi łzami. - Czułam,
że zdarzy się coś okropnego, no i miałam rację.
Rebeca podeszła do małej i przyklękła koło niej na wiązce słomy.
- Mam na imię Rebeca, a ty?
- Katie - odparła dziewczynka, pociągając nosem.
- No więc, Katie, myślę, że nie musisz tak bardzo martwić się o Hildę. Miałam do czynienia z
podobnymi przypadkami i przekonałam się, że zazwyczaj wszystko dobrze się kończy -
powiedziała Rebeca, łagodnie głaszcząc dziewczynkę po czarnych, sięgających ramion włosach.
- Naprawdę? - Katie z trudem powstrzymała łkanie.
- Będzie dobrze, sama się przekonasz.
3
Rebeca wróciła do Neila i do kozy. Zawinęła rękawy, wysmarowała ręce antyseptycznym
kremem aż po łokcie, po czym naciągnęła długie chirurgiczne rękawiczki.
- Zaraz sprawdzę, co się tam dzieje - powiedziała.
Zwierzę leżało nieruchomo, zbyt słabe, aby protestować. Już po chwili Rebeca zorientowała
się w sytuacji.
- Mamy bliźniaki - stwierdziła. - Ten pierwszy to duża sztuka i to właśnie on tak utrudnia
akcję porodową.
- Co chce pani zrobić? - zapytał Neil.
- Chcę go przekręcić, żeby miał lepsze ułożenie, a potem trochę mu pomogę.
Rebeca zabrała się do dzieła najdelikatniej, jak umiała. Hilda widocznie wyczuła, że coś się
zmieniło, i zachęcona zaczęła znowu przeć z całą siłą. Już po paru minutach Rebeca odebrała
pierwsze koźlę. Tak jak przewidywała, było wielkie i z wyjątkowo dużą głową; ciężkie przejścia,
jakie miało za sobą, nie pozostawiły na nim żadnych widocznych śladów. Prychnęło z dezaprobatą,
kiedy Rebeca czyściła mu nos i pyszczek ze śluzu.
Chwyciwszy garść słomy, Neil zaczął energicznie wycierać nią malca. Hilda zabeczała i
odwróciła głowę, żeby lepiej przyjrzeć się swemu pierworodnemu.
Rebeca kątem oka dostrzegła, że Katie wstała ze swego miejsca pod ścianą i pomału zbliżała
się do nich.
- Czy to chłopiec, czy dziewczynka? - zapytała. Już nie płakała. Oczy miała wielkie i okrągłe
ze zdziwienia.
- To koziołek - odparła Rebeca. - Piękny, dorodny koziołek. Za rok wolałabym raczej nie mieć
z nim do czynienia.
- Och... miałam nadzieję, że to będzie dziewczynka. - Katie była zawiedziona.
Neil roześmiał się i popchnął koziołka w stronę matki, ta obwąchała go z ciekawością i
zaczęła pieczołowicie wylizywać.
- Biedna Katie - rzekł - obiecałem jej jedno z młodych, jeśli tylko urodzi się kózka.
- Cóż, jest jeszcze jedno w brzuchu i zaraz się dowiemy, czy to kózka czy drugi koziołek -
zauważyła Rebeca.
Katie wyzbyła się już nieśmiałości i uklękła obok Rebeki na słomie. Małą, dziecinną rączką
pogłaskała kozę po brzuchu.
- Wszystko w porządku, Hildo, ta miła pani doktor zaopiekuje się tobą - powiedziała
łagodnym, kojącym tonem.
- Tak - odezwał się niski głos gdzieś za nimi - zdaje się, że sytuacja została opanowana.
Rebeca spojrzała przez ramię i aż wstrzymała oddech - nigdy jeszcze nie widziała tak
przystojnego mężczyzny. Po czarnych włosach i błękitnych oczach zorientowała się, że to ojciec
Katie. Rosła, barczysta postać niemal wypełniła drzwi. Rebeca nie miała jednak teraz czasu, żeby o
nim myśleć. Drugie koźlątko mogło się teraz spokojnie urodzić, bo jego przerośnięty braciszek nie
stał mu już na przeszkodzie. Kiedy zobaczyła maleństwo, ogarnął ja niepokój. Było znacznie
mniejsze niż pierwsze i leżało na słomie jakby bez życia.
Sprawnie oczyściła mu nozdrza i pyszczek, po czym zaczęła wycierać je ręcznikiem, zdając
sobie sprawę, że trzeba się spieszyć. Neil rozcierał zwierzęciu nogi.
- No, maleństwo, proszę cię - szeptała Rebeca - musimy cię uratować, no, oddychaj... proszę...
zrób to dla mnie...
Zauważyła, że to kózka, i serce jej się ścisnęło. Gdyby nie przeżyła, Katie byłaby
zrozpaczona.
Rebeca miała właśnie przystąpić do masażu serca, gdy zwierzątko drgnęło - odetchnęło i
wierzgnęło tylnymi nóżkami.
- Dochodzi do siebie, i to tylko dzięki pani! - powiedział Neil, a twarz rozjaśniła mu się w
uśmiechu. Skoczył na równe nogi, porwał Katie w objęcia, uniósł ją do góry i mocno uściskał.
- I to jest dziewczynka! - powiedziała Katie, kiedy już postawił ją na ziemi. - To kózka... i
będzie dla mnie!
4
- Tak jest, Katie - odparł Neil. - Śliczna kózka dla ślicznej dziewczynki.
Hilda zabeczała i obwąchała swoje drugie koźlę. Wyglądała już teraz na spokojną i
zadowoloną. Bliźniaki, starannie wylizane przez matkę, zaczęły przepychać się w poszukiwaniu
mleka.
Rebeca usiadła na słomie i z przyjemnością obserwowała tę scenę. To właśnie takie chwile
nadawały sens jej pracy. Miała poczucie, że dobrze wywiązała się z zadania. Udało jej się pomóc
Hildzie, koźlęta były już bezpieczne, Katie i Neil przejęci narodzinami, a ojciec Katie...
Odwróciła się, żeby sprawdzić, czy i jemu udzielił się ich radosny nastrój, lecz ze zdumieniem
stwierdziła, że marszczy brwi z niezadowoleniem.
Podszedł bliżej, aby dokładniej przyjrzeć się małej kózce.
- Ta koza to karlica - powiedział - nie wydaje mi się, żeby była zwierzęciem właściwym dla
dziecka.
- Ona jest aż za... za... dobrym zwierzęciem. Chcę, żeby była moja - odezwała się Katie.
Wpatrywała się w ojca prosząco, ale w jej błękitnych oczach kryła się złość. - I ona nie jest żadną
karlicą... cokolwiek to oznacza. Jeżeli to jest coś złego, to nie ma z nią nic wspólnego!
Rebeca z trudem panowała nad sobą. O co temu człowiekowi chodziło? Czyżby był
pozbawiony serca? Dlaczego świadomie psuł taką wspaniałą chwilę?
- Karlica to taka koza, która urodziła się za mała i słabowita - wytłumaczył córeczce. - Często
się zdarza, że są kalekie i w związku z tym trudno się nimi opiekować. Poza tym nawet nie wiesz,
czy przeżyje.
- Bardzo przepraszam, panie... - Rebeca nie mogła już tego wytrzymać.
- Stafford, Michael Stafford - podpowiedział.
- Panie Stafford... rozumiem, że chciałby pan, aby córeczka opiekowała się zdrowym
zwierzęciem, ale chociaż kózka jest mała, nie ma żadnego powodu przypuszczać, że nie przeżyje.
- Doprawdy? - Spojrzał na nią zimno, najwyraźniej miał jej za złe wyrażanie opinii, o którą
nie prosił. - Czy może pani to zagwarantować, pani doktor?
- Nie mogę oczywiście zagwarantować, że zwierzę będzie zawsze zdrowe, panie Stafford.
Tego nigdy nie można gwarantować - odparła Rebeca, nie pojmując jego zachowania.
- No właśnie - odpowiedział i Rebeca dosłyszała w jego głosie złość. Co sprawiło, że ten
człowiek stał się tak nieczuły?
Spojrzała na Katie i w jej oczach wyczytała cierpienie.
- Panie Stafford - zaczęła jeszcze raz, zdobywszy się na cierpliwość i wyrozumiałość - jestem
naprawdę przekonana, że ta koza jest zdrowa, chociaż nieduża. Jeżeli pozwoli pan Katie ją
zatrzymać, obiecuję, że nauczę pańską córeczkę, jak trzeba się nią opiekować. W razie komplikacji
proszę mnie wezwać, a zaraz przyjadę.
- Dobrze, tato? Doktor Rebeca uważa, że wszystko jest w porządku. Pozwól mi zatrzymać tę
kózkę, proszę, proszę, proszę - błagała Katie, chwyciwszy ojca za rękę.
Michael Stafford milczał przez dłuższą chwilę, przyglądając się córce. Rebeca nie rozumiała,
jak można oprzeć się spojrzeniu błękitnych oczu dziewczynki - ona by nie potrafiła. Okazało się,
że jej ojciec także nie był w stanie. Łagodnie uwolniwszy rękę z uścisku Katie, skierował się ku
wyjściu.
- Zgoda - powiedział odchodząc - skoro pani doktor uważa, że wszystko jest w porządku, to
widocznie ma rację. Na pewno więcej wie na ten temat niż ja. Oby się tylko nie pomyliła - dodał
ironicznym tonem.
Rebeca zbytnio się tym nie przejęła. Dobrze, że Katie będzie miała wymarzoną kózkę. Neil
pomógł jej zebrać rzeczy i spakować do torby. Zrobiła, co do niej należało, i mogła już wracać do
domu. Pożegnała się, ale w drzwiach odwróciła się jeszcze, obrzucając spojrzeniem boks, w
którym zostawiła Hildę wraz z potomstwem. Katie obejmowała swą kózkę za szyję i z rozanieloną
miną szeptała jej do coś do ucha.
Ledwie Rebeca zdążyła przekroczyć próg salonu piękności, wypadło na nią kudłate
stworzenie o imieniu Twinkle. Ostatnim razem, kiedy tu była, psina miała sierść całkiem białą,
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin