Pollak Pawel - Kanalia (poprawione).pdf

(884 KB) Pobierz
1
828159895.001.png
Paweł Pollak
Kanalia
2
Słowa zawisły w powietrzu. Słychać było, że nie wypowiada ich
pierwszy raz. Brakło w nich tego radosnego zdumienia własnym uczuciem,
jakie charakteryzuje początkowe wyznania. Nie pobrzmiewała też nadzieja,
że coś zmienią. Raczej prośba: nie krzywdź mnie, przecież nie mówię tego
ze złośliwości.
- Kocham cię - te słowa były już tylko echem poprzednich.
Dziewczyna opierała się o bramę. Nie wykonała żadnego gestu, że
chce odejść, a na jej twarzy pojawił się uśmiech. Nie radości, tylko
zadowolenia z posiadanej przewagi.
- Żeby chociaż raz usłyszeć „tak" - chłopak powiedział na głos to, o
czym marzył.
-Tak.
- Co „tak"?
- No usłyszałeś. A teraz wynoś się.
3
18 marca, środa
Uporczywy dźwięk pojawił się najpierw we śnie, ale dobiegał coraz
wyraźniej, jakby zza kadru. Wreszcie do świadomości Markowskiego
dotarło, że ten dźwięk to nie element snu, tylko jazgot budzika. Usiadł
ciężko na łóżku, spuścił nogi na podłogę, potrącając leżącą tam butelkę, i
podszedł do regału, żeby wyłączyć budzik. Jazgot jednak nie umilkł,
rozsadzał mu od środka czaszkę.
Wezbrała w nim fala mdłości. Podniósł butelkę, spojrzał na nią pod
światło. Na samym dnie było jeszcze trochę płynu. Poszedł do kuchni po
pieprz i czystą literatkę. Wszystkie jednak, tak jak większość naczyń,
znajdowały się w zlewie. Posypał pieprzem język i zapił resztką wódki.
Poczuł się znacznie lepiej. Zapalił papierosa i sięg-nął po komórkę, żeby
sprawdzić datę i dzień tygodnia. Środa. Do 7 kąpieli trzy dni, teraz
wystarczyło wyczyścić zęby i przemyć twarz, na którą starał się nie patrzeć
w lustrze. Łysawa czaszka, siwa szcze-cina na podwójnym podbródku,
fioletowy nos faceta, który za rok skończy pięćdziesiąt lat. Naciągnął
spodnie, już za ciasne, bo brzuch ciągle rósł. Ze zwału ubrań na krześle
wybrał w miarę niepomiętą koszulę. Obwąchał skarpetki. Jeszcze się
nadawały. Najwyżej ten młody prokuratorek, wyperfumowany jak ciota,
będzie się krzywił, gdy będą dokonywali oględzin zwłok. Jakby czasami ich
smród nie zabijał skutecznie zapachu niezbyt świeżej koszuli.
Markowski zszedł do samochodu. Ze złością odkrył, że jakiś pies
obsikał przednie koło jego nowiutkiego megane. „Skopię, jak dorwę
skurwysyna - pomyślał zirytowany. - Jak mu lumpy leją na samochód, to
wzywa taki policję, ale kundlowi pozwala wszystko obszczywać". Pocieszył
się perspektywą cosobotniego mycia i przekręciwszy kluczyk, z
przyjemnością wsłuchał się w szum silnika. Wrzucił jedynkę i podjechał do
pobliskiego McDonalda po bigmaka na śniadanie. Manewrując kanapką tak,
by nie pobrudzić siedzeń, włączył się do porannego ruchu na głównej ulicy
prowadzącej do centrum. Lubił dojazdy do pracy, atmosferę budzącego się
do gorączkowej aktywności miasta. W przeciwieństwie do powrotów do
domu. Wiedział, że dzień, w którym pojedzie do pracy po raz ostatni,
będzie dniem, w którym wyciągnie z szuflady biurka służbowy pistolet i
4
strzeli sobie w łeb. No ale to za kilkanaście lat, jak poślą go na emeryturę.
Przełożeni wprawdzie chętnie wi-dzieliby go na wcześniejszej, bo ostro
działał im na nerwy. Nic by mu nawet nie pomogło, że był świetnym
policjantem, gdyby nie wiedział o paru rzeczach, o których szefostwo
wolałoby nie czytać w gazetach. Do tego miał plecy, bo jego brat, działacz
partyjny za czasów realnego socjalizmu, przefarbował się na demokratę i
wysoko zaszedł w szeregach następczyni PZPR. Plecy były wprawdzie
okresowe, w zależności od zmieniającej się koniunk-tury politycznej, i
raczej iluzoryczne, bo z bratem nie utrzymywał ściślejszych kontaktów, ale
czasami się przydawały. Dzięki nim uniknął „kopa w górę" do przekładania
papierków. Odmówił, po-sługując się argumentem, że wolałby awansować
w czasach, gdy brat grzał opozycyjne ławy, żeby nie było najmniejszych
wątpliwości, że nie pomogło mu wspólne nazwisko. Został tam, gdzie
chciał, czyli przy robocie operacyjnej, i jeszcze wyszedł na człowieka z
zasadami. Śmiać mu się chciało.
Przyhamował lekko przed skrętem w stronę Polnej, przepuścił
tramwaj i jadące z naprzeciwka samochody. Przejechał koło aresztu i
zatrzymał się przed ciemnoczerwonym budynkiem komisariatu. Wysiadł z
samochodu, wciągnął głęboko w płuca miejskie powietrze, w którym oprócz
spalin czuło się nadchodzącą wiosnę, i powiedział półgłosem:
- Dobra dziadu, co dzisiaj wymyśliłeś?
Na jego widok oficer dyżurny pochylił się do okienka.
- Komendant wzywa pana inspektora.
- Coś jednak wymyślił.
- Słucham?
- Nie, nic.
Postanowił, że najlepiej rozmowę ze „starym skurwielem" mieć już za
sobą. Zapukał do gabinetu i wszedł, nie czekając na zaproszenie.
Komendant Stolarczuk siedział za biurkiem, wysoki i chudy. Wyglądał,
jakby miał dostać apopleksji. Markowski zaczął się zastanawiać, czy to jego
osoba wywołuje taką reakcję, czy też Stolarczuk ma czerwoną twarz z
natury albo z przepicia. Komendant nie był sam. Prężył się przed nim jakiś
gołowąs w mundurze.
Markowski usiadł.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin