Kossakowska Maja Lidia - Mucha.pdf

(63 KB) Pobierz
246834686 UNPDF
Maja Lidia Kossakowska
Mucha
Popołudniowe słońce rozchlapywało na parkowej alejce plamy jasności. Matki i
niańki popychały wózki z niemowlętami lub fachowo holowały stawiające pierwsze
kroki maluchy na praktycznych, kolorowych szelkach. Staruszki różnej maści i
kształtów posiadały na ławkach, plotkując o rodzinie, przyjaciółkach i przebytych
chorobach albo spacerowały wolno, grzejąc się w cieple późnej wiosny. Głosy
grających w piłkę dzieci, zmieszane z poszczekiwaniem zachwyconych psów,
dopełniały wrażenia pogodnej beztroski.
Luke Caryen mocno ściskał rączkę swojego czteroletniego synka i był bardzo
daleki od poddania się nastrojowi tej chwili. W gardle czuł przykrą suchość, a głęboko
w środku kłąb ssącego niepokoju, złożony z niejasnych, ale bardzo złych przeczuć.
Zastanawiał się, co zrobi, jeśli to, o czym powiedział mu dzisiaj jego syn, Danny,
okaże się prawdą. Nie miał, niestety, żadnych podstaw do przypuszczeń, że się nią nie
okaże. Mały dreptał obok markotny, wyczuwając nastrój ojca. On też jakoś intuicyjnie
wiedział, że opowiadania mamusi o nowym domu, do którego przeprowadzą się z
Billem, nowym mieście i nowych, wspaniałych kolegach nie przyniosą raczej niczego
dobrego.
Luke zaciskał usta ze złością i determinacją. Ona jest do tego zdolna, myślał.
Więcej, ona to robi z premedytacją. I nie bez przyjemności. Danny podniósł głowę i
spojrzał na ojca. Na widok jego twarzy bez słowa spuścił wzrok. Każdy. kto widział
ich razem, musiał natychmiast zauważyć. jak bardzo są podobni. Chłopiec miał takie
same, niezbyt regularne, ale wyraziste rysy, duże usta i piękne oczy. Jego twarz,
okolona ciemnymi. prostymi włosami zaskakiwała subtelnością.
Ulica, na której czekał w zaparkowanym samochodzie Bill. nieuchronnie była
coraz bliżej. Danny, sam nie wiedząc czemu, starał się iść jak najwolniej. Czuł, jak
bardzo Luke nie chce się z nim rozstawać. Szczerze mówiąc, mały też nie cieszył się z
powrotu do matki i Billa. Oznaczało to nudę składania zabawek, schludne ubranka,
męki jedzenia odpowiednich w jego wieku posiłków o odpowiedniej porze, które nie
miały nic wspólnego z porą, kiedy jest się głodnym, i przymus wczesnego kładzenia się
spać. Powrót niósł ze sobą także definitywny koniec różnych wspaniałych zabaw w
piratów, w bezludną wyspę, w napad na dyliżans ze złotem.
Mamusia i Bill nie mieli ochoty i czasu na podobne szaleństwa. Trudno. Danny
westchnął. Szedł wolniutko, coraz wolniej. powłócząc nogami. Właściwie wisiał ojcu u
ręki. Wreszcie Luke zatrzymał się.
- Tatusiu... - bąknął Danny, który nie wiedział, jak ubrać w słowa to wszystko,
co niespokojne i niezrozumiałe kłębiło się w jego głowie. Popatrzył bezradnie w oczy
ojca, szukając u niego pomocy.
- Co synku?
- Czy Bill już przyjechał? - spytał Danny, czując jednak, że nie o to mu
chodziło.
- Pewnie tak. Jest zawsze taki cholernie punktualny. — Ostatnie zdanie Luke
wypowiedział półgłosem, bardziej do siebie niż do dziecka.
- O zobacz! - mały wyciągnął rączkę w stronę parkingu. - Auto Billa.
- Aha. - Luke nie zdobył się na inną odpowiedź.
Lśniące i eleganckie auto Billa rzeczywiście stało przy krawężniku. Równie
lśniący i elegancki Bill właśnie wysiadał. Jego doskonale skrojony. srebrzystoszary
 
garnitur ładnie współgrał z kolorem lakieru na karoserii.
Luke za każdym razem, gdy widział Billa, zastanawiał się, jak słabo znał Joan.
Nie rozumiał. W jaki sposób mogli zdecydować się na wspólny związek, nie mając ze
sobą niczego tak naprawdę wspólnego. Ich obrazy świata były całkowicie rozbieżne.
Mimo chęci i starań nie miał szans utrzymania związku z kobietą, która poczuła się
szczęśliwa z partnerem pokroju Billa. Nie oznaczało to wcale, że był zazdrosny.
Pewność, że rozstają się z Joan, miał dawno, jeszcze przed pojawieniem się Billa na
horyzoncie. Nadzieja na jakiekolwiek porozumienie nie wchodziła w grę. Nie chcieli
tego, ani ona, ani on. Właściwie to od początku była pomyłka, która prędko
przerodziła się w koszmar. Zastanawiał się tylko, czemu szarpanina trwała aż trzy lata.
Wzajemne pretensje, oskarżenia, ataki, wreszcie awantury, o jakich wolałby nie
pamiętać. Perspektywa powrotu Joan oznaczałaby powrót piekła. Ale Billa nie cierpiał.
Może nie tyle jego samego, lecz wszystkiego, co reprezentował. Jego nienagannych
ubrań, twarzy przystojnej jak z reklamy, fantazyjnej fali nad czołem, wypchanego
portfela, z którym się afiszował, udając dyskrecję, sztucznej otwartości, maskującej
obojętności, dbałości o kondycję i abstynencji.
Bill, produkt masowy w wersji luksusowej, modny Ken dla dorosłych
dziewczynek, wraz z zestawem aut, apartamentów, wiejskich domków i kart
kredytowych.
- Cześć, Luke - powiedział Bill, ukazując światu dwa rzędy równych, białych
zębów, odsłoniętych w uśmiechu, na którego widok, jak głosi plotka, co słabsze
kobiety mdlały.
Luke kiwnął mu głową, sięgając po papierosa do kieszeni koszuli.
- Jak się bawiłeś, mały łobuziaku?
- Fajnie - powiedział poważnie Danny. - Zatopiliśmy okręt piratów.
- To świetnie. A teraz wskakuj do samochodu. Mama czeka. Chłopiec nie
poruszył się.
- Zaraz go wpakuję - mruknął Luka, zaciągając się głęboko dymem. - Hop,
Danny!
Wziął dziecko na ręce i zaniósł do auta. Mały objął go mocno za szyję, a Luka
poczuł w sercu prędkie ukłucie bólu. „Już go nigdy nie zobaczę” - pomyślał nagle i
natychmiast wyrzucił poza obręb świadomości tę absurdalną myśl. Posadził synka na
tylnym siedzeniu, obitym drogą, puchatą tapicerką.
- Cześć, tato - powiedział Danny.
- Hej, Danny, posuń się trochę. Jeszcze twoja torba.
Włożył torbę do środka i zatrzasnął drzwi. Bill szykował się właśnie do
wsiadania.
- Bill, poczekaj - zawołał Luke. - Muszę z tobą porozmawiać.
- Przepraszam cię, Luke, ale cholernie się spieszę. Już jestem spóźniony na
bardzo ważne spotkanie...
Caryen nie dał mu skończyć. Podszedł do niego i zmierzył go przenikliwym
spojrzeniem. Zawsze go bawiło, jak Bill rozmawiając z nim, próbuje wyprostować się
możliwie jak najbardziej, żeby uzyskać parę milimetrów wzrostu więcej. Nic z tego,
nie miał szans mu dorównać. Luke był chudy, kościsty i bardzo wysoki.
- Wyprowadzacie się z miasta?
Bill skurczył się. Wyglądało, że się przestraszył. Luke wyobraził sobie z
rozkoszą, jak rozkwasza nos tego dupka. Ale W takiej sytuacji nie mógł sobie
pozwolić na tę przyjemność.
- No cóż, hmm... - bąkał Bill, wyraźnie speszony. - Dostałem atrakcyjną
propozycję pracy. Myślę... myślę, że się zdecydujemy wyjechać, nie tylko z miasta, ale
z kraju... Na razie na rok. A potem zobaczymy.
 
Oczy Luke’a zwęziły się. Przez chwilę Bill był pewien, że rzuci mu się do
- Co?! - zasyczał Luka.
„Dupawy kutasina - myślał. - Joan, Chryste. jakie to do ciebie podobne”.
Nie miał wątpliwości, że to ona namówiła ego dupka do wyjazdu.
- Nie możecie tego zrobić. Mam prawo widywać syna. Nosi moja nazwisko i
jest tak samo mój, jak jej. Nie pozwolę na to! Rozumiesz?!
Bill stał z głupią miną. Wyglądał żałośnie. Luke poczuł, jak ogarnia go ślepa
wściekłość.
- Postanowiliśmy z Joan... - bąknął Bill.
Pięści Luke’a zacisnęły się i zadrgały.
- Wsiadaj do samochodu - powiedział bardzo spokojnie, zdławionym głosem - i
spieprzaj stąd, ale bez jednego słowa, skurwielu, bo będziesz zbierał zęby z betonu. A
dziecka nie dostaniecie!
Nie wiadomo, co wywarło skutek, może reputacja Luke’a, może ton jego
głosu, a może realność groźby, dość że Bill usłuchał. Milcząc wsiadł do wozu i
odjechał. Przez przyciemnione szyby Luke nie mógł dojrzeć małej postaci swojego
synka.
Odwrócił się tyłem do krawężnika i zamknął oczy. Wydawało mu się, że ktoś
zrobił mu wielką dziurę w piersi i teraz grzebie w niej palcem o szponiastym
paznokciu.
- Joan!
Odwróciła się szybko, z miną niechętną i wyzywającą.
- Czego chcesz? Nie życzę sobie cię widywać, a tym bardziej, żebyś nachodził
mnie W pracy. Nie mam z tobą o czym rozmawiać.
Aleja mam. Nie pozwolę ci wywieźć Danny’ego, Prychnęła pogardliwie.
- Nie masz nic do gadania. Nie radzę zaczynać.
Ruszyła przed siebie: Złapał ją za rękę. Wyszarpnęła się z wściekłością.
- No i co? - zasyczała. Uderzysz mnie? Proszę bardzo. złożę skargę o pobicie.
Popatrz tylko, ilu świadków wokoło.
Luke poczuł przypływ rezygnacji i rozpaczy. Rozmowa L Joan nie miała sensu.
- Chcesz uderzyć bezbronną kobietę, matkę twojego dziecka? Nie sądzę, żeby
cito pomogło w sądzie, czy gdziekolwiek pójdziesz. Możesz sobie wnosić sprawę i
załatwiać prawnika. Siłą mnie nie zatrzymasz!
W oczach Joan mieszały się triumf i nienawiść. Opanował się, chociaż z
trudem.
- Chcę widywać się z dzieckiem. Moim własnym dzieckiem. O nic więcej mi nie
chodzi. Nie pozwolę ci go wywieźć, możesz być pewna!
- W niczym mi nie przeszkodzisz, rozumiesz?! Zabiorę dziecko, dokąd zechcę.
Jest moje. A ty się ugryź w dupę! Przecież nikt ci nie zabrania kontaktów. Masz
pieniądze, możesz odwiedzać syna, kiedy zechcesz, nawet za granicą. Stać cię na to. A
jeśli wolisz wywalać forsę na picie i prochy, to nie moja rzecz!
Wzruszyła ramionami, odwracając się do niego, żeby odejść. Szarpnął ją za
ramię, zmuszając, żeby na niego spojrzała.
- Joan, kurwa mać, czy ty chociaż przez chwilę pomyślałaś o małym? Czy
jesteś tak zaślepiona, że tylko szukasz okazji, żeby mnie zgnoić?
- Ani przez sekundę nie zaprzątam sobie głowy takim śmieciem, jak ty! —
wrzasnęła Joan. - Jedynie, kiedy drżę ze strachu, że Danny może być kiedykolwiek
podobny do ciebie! Byłabym najszczęśliwsza na świecie, gdybyś go już nigdy więcej
nie widział. Modlę się o to! I przysięgam, wyrwę Danny’ego z twoich łap. Razem z
gardła.
 
Billem staramy się stworzyć temu dziecku przyzwoitą, normalną rodzinę. Łączy nas
przyjacielski, partnerski związek. Może by się udało. żeby chłopiec wreszcie o tobie
zapomniał. Bodaj by cię szlag trafił. Luke! Przyłazisz tu jak jakaś zmora, nie mogę się
od ciebie uwolnić! To dziecko niczego nie potrzebuje mniej niż ciebie! I zdejmij te
cholerne ciemne okulary. jak do mnie mówisz! Myślisz. że nie wiem, jak wyglądasz,
kiedy jesteś nawalony?
Sytuacja była beznadziejna. Luke oddychał szybko i płytko. Za wszelką cenę
próbował zapanować nad sobą.
- Joan, słuchaj mnie... po prostu. kurwa, posłuchaj... Mam prawo widywać
syna...
- I co? - przerwała cynicznie. - Myślisz, że jak spieprzysz dzieciństwo jemu, to
odreagujesz własne?
Nie zauważył nawet, że napisał te dwa wersy w poprzek jakiegoś poprzedniego
zapisku. Kolory wokoło nabrały takiej intensywności, że zmrużył powieki.
Gdzieś, jakby od wewnątrz czaszki, jego mózg wyświetlił informację
wygrzebaną z zakamarków pamięci: „W Średniowieczu mucha była symbolem
cynizmu”. Zdanie miało jakiś gorzki posmak. Luke powoli odpływał coraz dalej od
rzeczywistości.
- Przepraszam, pan Car-en, prawda?
Luke otworzył oczy i spojrzał nieprzytomnie. Próbował sobie przypomnieć
twarz pochylającego się nad nim mężczyzny. Twarz ta wydawała mu się skądś
znajoma, ale przez grubą warstwę waty okalającej jego umysł myśli przebijały się
opornie i mało zbornie.
- Jestem od lat wielbicielem pańskiej... hm, mrocznej twórczości... -
kontynuował intruz.
Przy słowie „mrocznej” Luke lekko się skrzywił.
- Mogę prosić o autograf? - spytał nieznajomy, siadając obok przy jego stoliku.
Tak, oczywiście westchnął Luke.
Sięgnął do kieszeni po swoje wieczne pióro. W połowie gestu przypomniał
sobie, że wciąż trzyma je w dłoni. Facet już podsuwał mu gruby notes. otwarty na
czystej stronie. Luke napisał pierwsze lepsze zdanie, jakie przyszło mu do głowy.
Krzywe, nerwowe litery sprawiały wrażenie, że pragną stać się czymś zupełnie innym,
niż są aktualnie. Luke bazgrał. a ręce mu drżały odkąd pamiętał: Żeby rozproszyć
ciemność wystarczy zapalić lampę. Jedyny problem, to pytanie, skąd je wziąć?
Po sekundzie wahania paroma kreskami dorysował na dole strony
staroświecką. stajenną naftówkę i podpisał się.
- Proszę - powiedział, podając przybyłemu notes.
Po raz pierwszy przyjrzał się uważniej jego twarzy. Była zupełnie nijaka, ale
Luke’owi wciąż wydawała się skądś znajoma.
- Czy pan często myśli o śmierci, panie Carven? - spytał nagle mężczyzna,
chowając notatnik do kieszeni.
„Świr - pomyślał Luke. - Tylko mi tego brakowało. Albo, co gorsza, sekciarz”.
Już otwierał usta, żeby spławić faceta, kiedy nagle napotkał jego wzrok. Oczy
nieznajomego miały nienaturalnie jasne tęczówki, właściwie białe, gdyby nie
opalizujący blask, jakim zdawały się świecić od środka. Wydawało mu się, że
przewiercają go na wylot, a obcy nie dość, że wie o nim wszystko, to doskonale zna
jego słabe punkty.
- Tak, myślę o śmierci - powiedział wreszcie Luke. - Piszę, jak pan zapewne
wie. Żyję z tego, co piszę, a tak się składa, że to często dotyczy śmierci. Wychodzi mi
ten temat. Ale, niestety, czasem muszę też myśleć o życiu.
 
- Śmierć wydaje się panu bardziej pociągająca?
- Nie. Może fascynująca. Rozumie pan, jako temat. Tak naprawdę wydaje mi
się, że obie strony muszą się jakoś równoważyć, funkcjonują w człowieku
równocześnie. W sumie, zaczynamy umierać już w chwili, w której przychodzimy na
świat.
Luke starał się mówić do rzeczy. Nie potrafił zrozumieć, jak to się dzieje, że
siedzi przed tym obcym facetem i pieprzy mu o tym, co sądzi na temat śmierci, zamiast
kazać mu się wynosić albo spokojnie odpłynąć w niebyt. Co gorsza, za wszelką cenę
próbował wyrażać się sensownie. Było coś niepokojącego w tym człowieku, coś co
sprawiło, że ledwo go zobaczył, a już odniósł wrażenie, że przez dziurę w środku
wsunęła się chłodna dłoń i obejmuje palcami jego kręgosłup. żeby później złamać go
jednym szarpnięciem. Nieznajomy pochylił się ku niemu. Oczy mu świeciły.
- Ma pan zupełną rację! Nawet pan nie wie, jak blisko prawdy się znajduje. Jak
pan myśli, jakie uczucia żywi śmierć, względem pana, na przykład?
Luke wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Kiedyś powiedziałem, że między zdaniem „Śmierć cię kocha” i
„Jezus cię kocha” niema specjalnej różnicy, ale byłem wtedy skuty i wściekły.
Stwierdzenie, że śmierć nas kocha, jest jakieś banalne. Tu chyba chodzi o bardziej
skomplikowany układ.
- Oczywiście. I skomplikuje się jeszcze silniej, kiedy uświadomimy sobie pewną
rzecz. Dlaczego zakładamy, że istnieje jedna śmierć? Przecież to bezpodstawne.
Luke czuł, jak przepełnia go jakieś ciężkie zimno, jakby ktoś wlewał mu w żyły
płynny azot. Powoli zaczynał zdawać sobie sprawę z tego, że boi się tego człowieka.
Lęk był irracjonalny. Mężczyzna był wątły i niższy od niego o głowę. Ale Luke czuł,
że słowa, które wypowiada, uderzają w niego, biją w jego osobowość, dotykają istoty
jego bytu.
- Każdy jest nosicielem swojej własnej śmierci. To takie nasze drugie ja, ten
pasażer, którego obecność każdy żywy człowiek kiedyś w sobie odkrywa - ciągnął
nieznajomy. - Rozumie pan, to rodzaj symbiozy, a czasami pasożytnictwa. Zastanawiał
się pan kiedyś, czemu niektórzy ludzie są szczęśliwi, zdrowi, pogodni, podczas gdy
inni ciągle czegoś szukają, gonią za czymś mniej lub bardziej realnym, nie potrafią
pogodzić się z rzeczywistością i spalają się wreszcie w tym obłędnym wyścigu?
- Tak szepnął bezgłośnie Luke.
Czuł właśnie, jak jego krew spala się w lodowatym podmuchu nieokreślonego
przeczucia. że coś jest tu bardzo nie tak.
- Otóż ci pierwsi żyją w zgodzie z własną śmiercią, która nie chce opuścić ich
ciała, wygodnie jej tam. To takie leniwe śmierci. o zgodnym charakterze, Są też starcy.
na siłę czepiający się życia, wciąż zachłanni. Nie potrafią umrzeć, nie mogą znieść
myśli o własnym zgonie. To ich śmierci obawiają się, jaki los przypadnie im później,
boją się zmiany, więc starają się utrzymać nosiciela jak najdłużej.
- A co z tymi, którzy dążą do samodestrukcji? - wyszeptał Luke. - Nie żyją w
zgodzie ze swoją śmiercią?
- Różnie. Śmierci też ulegają emocjom. Bywają nawet szalone. Czasem dane
ciało się nudzi, czasem chcą zmienić je na inne z ciekawości, a czasem chcą po prostu
uciec, poszaleć na wolności, bez ciała. To bardzo przyjemne uczucie, zapewniam. Ale
na dłuższą metę nie do przyjęcia. Śmierć potrzebuje żywiciela. Wracając do pańskiego
pytania, w przypadkach, o których wspomniałem, śmierć-lokator może popychać
nosiciela do samobójstwa, wpędzać go w choroby, nałogi, wywoływać wypadki. Wie
pan, w zbiorowych katastrofach uczestniczą tylko znudzone śmierci.
- Wobec tego śmierć może nienawidzieć swojego nosiciela, świadomie go
niszczyć, krzywdzić, pastwić się nad nim... - powiedział Luke. - Pan uważa, że to
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin