Hingle Metsy - Portret wizjonerki.pdf

(928 KB) Pobierz
13877175 UNPDF
METSY HINGLE
PORTRET WIZJONERKI
czytelniczka
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Nie przyjdą.
Ignorując słowa swego zastępcy, szeryf Justin Wain-
wright nie spuszczał wzroku z drzwi wejściowych szpi­
tala w Mission Creek, przez które napływała śmietanka
towarzyska okręgu Lone Star w Teksasie. Wszyscy chcie­
li być obecni na uroczystości otwarcia nowego, super­
nowoczesnego oddziału położniczego, a pośród gości
Justin zauważył też członków własnej rodziny i równie
licznie przybyłych Carsonów.
- To strata czasu, szeryfie. Mercado i Del Brio nie
pokażą się na tym przyjęciu.
Justin obrzucił szybkim spojrzeniem Bobby'ego Hun­
tera, rosłego osiłka, którego zaangażował na swojego za­
stępcę niecałe dwa miesiące temu.
- Pokażą się - zapewnił niecierpliwego młokosa.
W jego głosie brzmiała ta sama pewność siebie, z jaką
obiecał Dylanowi Bridgesowi, że doprowadzi przed ob­
licze sprawiedliwości człowieka odpowiedzialnego za
śmierć jego ojca. Miał zamiar dotrzymać tej obietnicy.
Fakt, że aresztowano bezpośredniego zabójcę sędziego,
nie załatwiał sprawy. Teraz Justin musiał znaleźć osobę,
która wynajęła Aleksa Blacka do czarnej roboty. Zgodnie
z zeznaniami niezbyt rozgarniętego rewolwerowca, on
czytelniczka
sam nie wiedział, kto za tym stał. Otrzymał zlecenie przez
telefon, a potem instrukcje na taśmie magnetofonowej.
Zapłatę w gotówce zostawiono mu później w koszu na
śmieci w parku.
Choć ta historyjka wyglądała na mocno naciąganą,
Justin mu wierzył. Może Black rzeczywiście nie wiedział,
kto kazał zabić sędziego, lecz Justin coś podejrzewał. In­
stynkt mówił mu, że zabójstwo zostało zlecone przez ko­
goś z teksańskiej mafii - kogoś, kto traktował firmę bu­
dowlaną braci Mercado jako przykrywkę dla nielegalnych
interesów. Był gotów założyć się o miesięczną pensję,
że tym kimś jest Ricky Mercado albo Frank Del Brio.
Obaj mieli porachunki z sędzią. Należy tylko powiązać
któregoś z nich z zabójcą. Ponieważ tradycyjne metody
zawiodły, Justin chciał ich podejść w mniej konwencjo­
nalny sposób, czyli wykorzystać dzisiejsze spotkanie to­
warzyskie, by pociągnąć ich za język bez interwencji nie­
ustannie przerywających adwokatów.
- Pokażą się - powtórzył, zdecydowany dotrzymać
słowa Dylanowi Bridgesowi. A kiedy już zamknie tę
sprawę, będzie mógł zdwoić wysiłki, aby znaleźć dziec­
ko, którego porwanie poruszyło całą okolicę.
- Mówi pan to z dużą pewnością, szeryfie.
- Bo jestem pewny.
- Nie rozumiem czemu. - Bobby chwycił skrzydełko
kurczaka z tacy przechodzącego kelnera i pochłonął je
jednym kęsem. - Z tego, co słyszałem, Mercado i Del
Brio nie należą do grona najszacowniejszych obywateli
tutejszej społeczności.
- Dobrze słyszałeś. Nie należą.
czytelniczka
A nawet wręcz przeciwnie, pomyślał Justin. Odmówił
ruchem głowy, gdy podsunięto mu kieliszek wina, i nadal
z uwagą śledził sznur napływających gości.
- Więc czemu uważa pan, że przyjdą na tę ceremonię?
- Bo żaden z nich nie pozwoli sobie na nieobecność.
Bobby podrapał się po głowie.
- Niby dlaczego?
- Cała uroczystość ma na celu uczczenie pamięci Car-
mina Mercado za jego hojny dar na rzecz szpitala. Ricky
przyjdzie z szacunku dla zmarłego stryja i rodzinnego
nazwiska.
- A Del Brio?
Justin skrzywił się na myśl o tym podstępnym i bez­
względnym zbirze.
- Del Brio przyjdzie, bo jest paranoikiem. Co prawda,
pobił Ricky'ego w wyścigu o sukcesję po Carminie, ale
mu nie ufa. Więc pojawi się tu dziś i będzie prężył mu¬
skuły, aby pokazać zwolennikom Mercada, że lepiej
z nim nie zaczynać. Zechce przypomnieć wszystkim, że
teraz on jest bossem i nie będzie tolerował nielojalności.
- Cóż, jeśli mają przyjść, wolałbym, żeby zrobili to
szybko. Nie jadłem jeszcze kolacji.
- Przecież tu jest mnóstwo jedzenia - zauważył Ju­
stin, patrząc na stos kanapek i licznych przekąsek, które
młody człowiek zgromadził na talerzu. Powstrzymał się
od uwagi, że już dotychczas zjadł co najmniej za dwóch.
- Te drobiazgi? - odparł Bobby, wpychając do ust
jedną kanapkę, a potem drugą. - To dobre dla dwulatka.
Ja muszę zjeść coś solidnego, żeby wypełnić żołądek.
Chłopak miał posturę boksera wagi ciężkiej i Justin
czytelniczka
pogratulował sobie, że nie ma obowiązku żywić swojego
zastępcy.
- Weź trochę sera albo owoców - zaproponował.
Bobby zgarnął z bufetu kilkanaście koreczków i garść
krakersów, po czym podążył za Justinem na środek sali.
- Jest jakaś szansa, że weźmie mnie pan do klubu
golfowego na kolację, kiedy się to skończy?
- Prędzej wygrasz główny los na loterii - prychnął
Justin. - Jeszcze pamiętam, jak naciągnąłeś mnie tam na
lunch w zeszłym tygodniu. Omal przez ciebie nie zban­
krutowałem.
- Zaraz, zaraz, sam pan zaproponował, że stawia.
- Taa... Ale to było, zanim się zorientowałem, jaki
masz spust. Nic z tego, kowboju. Kiedy będzie po
wszystkim, możesz iść do Coyote Harry's albo Mission
Creek Cafe. Dają tam dodatki do głównego dania za
darmo.
- Ale kuchnia w klubie jest lepsza.
Justin uniósł brwi.
- Jesteś pewien, że dlatego właśnie cię tam ciągnie?
- Co pan ma na myśli?
- Zastanawiam się, czy interesuje cię bardziej dobra
kuchnia, czy ta blond kelnerka, z którą rozmawiałeś?
- Jaka kelnerka?
- Wiesz, ta mała Daisy.
Justin mógłby przysiąc, że dojrzał w oczach zastępcy
błysk niepokoju. Potem Bobby podrapał się po głowie
i spojrzał na niego zdumionym wzrokiem.
- Daisy? To ta, co ma takie seksowne dołeczki w po­
liczkach?
czytelniczka
Zgłoś jeśli naruszono regulamin