Dailey Janet - Splątana winorośl.rtf

(1188 KB) Pobierz

             

 

1

Wóz transmisyjny z napisem "Wiadomości o czwartej", należący do lokalnej stacji NBC w Nowym Jorku, stał zaparkowany w pobliżu Playmates Arch w Central Parku. Wzdłuż alei krzątała się ekipa, przygotowująca się do kręcenia materiału do audycji Na gorąco o piątej. Straż parkowa ustawiła przenośne bariery, za którymi, w spiekocie sierpniowego popołudnia, tłoczył się tłum gapiów.

Kelly Douglas wyszła z klimatyzowanego wnętrza wozu i usłyszała staromodne dźwięki katarynkowej muzyki dobiegające od strony parkowej karuzeli, które górowały nad monotonnym pomrukiem generatora umieszczonego w furgonetce. Od prawie dwóch lat Kelly była filarem ekipy wieczornych wiadomości KNBC. Czekała teraz jak zwykle w pełnej gotowości - z nienagannym makijażem i włosami splecionymi we francuski warkocz.

- Cześć Kelly! - Właśnie nadchodził Eddy MicheIs, jeden z techników. Przystanął na chwilę i jęknął: - Ludzie, ale tu gorąco! - Otarł spocony policzek rękawem podkoszulka. - Będzie chyba ze trzydzieści pięć stopni w Cieniu.

- Jeśli nie więcej - zgodziła się Kelly. - Witaj w Nowym Jorku, w let¬niej saunie pani natury.

- Ładnie powiedziane. - Już miał odejść, ale jeszcze się odwrócił. ¬Chciałem ci powiedzieć, że twój wywiad z tą Blaine był fantastyczny. Ale się wiła i jąkała, kiedy czarno na białym, punkt po punkcie, wyłapywałaś wszystkie rozbieżności w jej raporcie. Tylko na końcu niepotrzebnie jej odpuściłaś.

Kelly uśmiechnęła się wyrozumiale.

- W lowa nauczyłam się, że nie należy przypierać do muru przeciwnika, który wystrzelał już całą amunicję. Zwłaszcza jeżeli ma ustosunkowanych przyjaciół.

- Chyba masz rację - przyznał chichocząc.

- Pewnie, że mam - powiedziała z przekonaniem, uśmiechając się szeroko. - Robienie z kogoś głupka to najprostsza droga do znalezienia sobie wroga na resztę życia.

- Pewnie tego też się nauczyłaś, jak dorastałaś w lowa _ zażartował.

- A żebyś wiedział - odpowiedziała z udawaną powagą.

Roześmiali się i ruszyli w stronę ekipy, niestrudzenie rozmieszczającej sprzęt wzdłuż alejki, która prowadziła do wesołego miasteczka.

Gdy Kelly podeszła bliżej, rozpoznano ją, i zza gromady gapiów rozległ się męski głos:

- Cześć Kelly, nie boisz się przychodzić tu, do Central Parku?

- Nie, kiedy jestem z tobą - odparowała i uśmiechnęła się, z zawodowego nawyku przeszukując spojrzeniem tłum, w nadziei, że dostrzeże autora słów.

W dużej odległości od pozostałych gapiów stał, zwrócony do niej bokiem, starszy mężczyzna; ciemne włosy przyprószyła mu siwizna. Miał na sobie koszulę w kratę i wyblakłe zielone spodnie do gry w golfa, z ostro za¬prasowanymi kantami.

To ubranie, ten pewny siebie grymas wokół ust.

Kelly poczuła ogarniający ją chłód. Stała jak sparaliżowana, a pod po¬wiekami zamigotały obrazy - twarda pięść na jej twarzy i eksplodujące fajer¬werki piekącego bólu; poczuła brutalne szarpnięcie, stęchły oddech cuchnący oparami whisky, usłyszała jęk, który nigdy nie wydobył się z jej ust, i przerażony łkający głos: "Nie bij mnie, tatusiu. Nie bij"; wreszcie wściekły potok przekleństw, smak i zapach krwi.

Zamarła w bezruchu, z głową pełną gorączkowych myśli. Jak ją odnalazł? Jak to możliwe, po tylu latach? Stworzyła sobie nowe życie. Ludzie lubią ją, szanują.

O Boże, nie może pozwolić, by znów wszystko zrujnował. By znów ją skrzywdził. Co to, to nie.

- Kelly, co się stało? - odezwał się ktoś obok. - Jesteś blada, jakbyś zobaczyła ducha.

Nie mogła wydobyć z siebie głosu. Nie była w stanie oderwać wzroku od mężczyzny, który teraz się odwrócił. Nareszcie zobaczyła go dokładnie. To nie był on! Ogarnęła ją fala ulgi.

Wreszcie zauważyła stojącą przed nią asystentkę reżysera.

- To przez ten upał - skłamała. W maskowaniu się była specjalistką. _ Nic mi nie będzie - powiedziała.

Asystentka, widząc nabierającą kolorów twarz Kelly, uspokoiła się i skinęła głową.

- Jest tu Patty Skimming z zoo w Central Parku. Pomyślałam, że może chciałabyś się z nią zobaczyć, zanim będziesz na wizji.

- Jasne. - KeIly raz jeszcze spojrzała na mężczyznę, by nabrać przekonania, że to nie on. On z pewnością jest wciąż w Kalifornii. W Napa Valley. Jest bezpieczna. Nie musi się niczym martwić, absolutnie niczym.

 

Winnica smażyła się w skwarze sierpniowego słońca. Winorośle, rozciągnięte w pedantycznych rzędach na poszarpanym zboczu góry, zatapiały korzenie głęboko w skalistej glebie, wysysając wilgoć i charakterystyczny smak gruntu. Ziemia była tu uboga, niezdolna do wyżywienia jakiejkolwiek innej rośliny uprawnej, a jednak z owoców zrodzonych w tej winnicy pochodziło jedno z najlepszych win w całej Napa VaIley - niektórzy twierdzili, że na całym świecie.

Wino RutIedge, produkowane z winogron Rutledge, dojrzewających w RutIedge Estate.

Brązowy dżip z inicjałami wytwórni win RutIedge wymalowanymi na drzwiach odpoczywał na skraju winnicy, zaparkowany na trawiastym poboczu zakurzonej drogi. Właśnie wracał nim Sam RutIedge. Szedł powoli, zatrzymując się tu i ówdzie pomiędzy winoroślami, żeby popróbować smaku dojrzewających gron.

Trzydzieści sześć lat wyryło się głębokimi liniami wokół ust i w kącik okach oczu, ale wiek nie starł plamek piegów, ledwo widocznych pod ciemną opalenizną szerokiej, męskiej twarzy. Ubrany był w brązowe luźne spodnie i niebieską koszulę z samodziału, z podwiniętymi mankietami odsłaniający¬mi muskularne przedramiona. Rondo starego, spłowiałego brązowego kapelusza, podobnego do tych, jakie noszono w latach czterdziestych, osłaniało mu oczy przed jarzącym słońcem.

Powoli zbliżając się do końca rzędu winorośli, do miejsca, gdzie stał zaparkowany dżip, Sam Rutledge zatrzymał się, pochylił i nabrał w dłoń garść piasku zmieszanego z kamykami.

Ta ziemia, jak i rosnąca na niej winorośl, była własnością RutIedge, stanowiła centrum jego życia; chciał, żeby tak na zawsze pozostało.

W ciąż z dłonią pełną pyłu uniósł głowę i odwrócił się, by popatrzeć na wąską dolinę, poprzecinaną winną latoroślą. Ku zachodowi rozciągały się malownicze kaniony i ostre grzbiety Myacamas Mountains, a bliźniaczy nad¬brzeżny łańcuch gór zamykał dolinę od wschodu. Głęboka zieleń drzew iglastych i dębów pokrywała górskie zbocza, ostro odbijając od pożółkłych, spalonych słońcem pastwisk.

Zaokrąglony szczyt góry St. Helena wznosił się u wejścia doliny, dominując nad horyzontem od północy. Wyżej rozpościerał się już tylko łuk błękitnego baldachimu bezchmurnego nieba. Pod nimi leżała kraina krótkotrwałych deszczy i bezlitosnego słońca, chłodzących mgieł znad Pacyfiku i piekącego upału, skał, wulkanicznego popiołu, śladów żyjących tu niegdyś morskich organizmów. Samowi ziemia ta wydawała się nie zamierającym ani na moment tyglem przyrody.

Ścisnął palcami grudki skalnego pyłu, zacisnął mocno dłoń, by po chwil¬li rozluźnić ją i wysypać zawartość na ziemię. Gdy otrzepywał ręce z kurzu, usłyszał odgłos nadjeżdżającego pojazdu. Zastanowiło go, kto mógł zostaw¬wić otwartą bramę. Rutledge Estate nie było dostępne dla każdego. Do win¬nicy przyjeżdżały wprawdzie wycieczki, ale tylko w umówionym z góry ter¬minie, a tok prac polowych nieczęsto na to pozwalał.

Najwyraźniej nadjeżdżał jakiś samochód. Po chwili zza zakrętu wyłonił się zielono-biały buick Le Sabre, wzbijając za sobą gęstą chmurę kurzu. Stu¬kot rozklekotanego silnika wdarł się w ciszę winnicy.

Sam rozpoznał ten dziesięcioletni wóz, zanim jeszcze dojrzał na jego drzwiach napis WINNICA REBEKI. W .całej dolinie był tylko jeden taki gruchot i należał do Lena Dougherty'ego, właściciela dziesięciu akrów ziemi zwanych Winnicą Rebeki. Gdy Sam widział ostatnio tę działkę, przypominała dżunglę. Nie zdziwił się. Len Dougherty tylko pozował na plantatora, jego prawdziwą pasją były picie, awantury i pospolite rozrywki. Sam nie miał dla tego człowieka zrozumienia ani nie współczuł mu z powodu finansowych tarapatów, w jakich ostatnio się znalazł, i takie też uczucia malowały się na jego twarzy, gdy buick zahamował z piskiem. Kłąb kurzu otoczył wóz, by po chwili na niego opaść.

- Gdzie ona jest? - Len Dougherty wychylił głowę przez okno, a jego mocno pomarszczoną twarz wykrzywiła złość. - Do diabła, gdzie ona jest?

- Przypuszczam, że chodzi ci o Katherine. - Od wielu lat Sam przywykł nazywać swoją babkę po imieniu. Kiedy podchodził do dżipa, nawet nie musiał zgadywać, dlaczego Dougherty chce się z nią zobaczyć. Niewątpliwie doręczono mu pismo sądowe dotyczące zastawionej posiadłości. .

- Świetnie wiesz, o kogo mi chodzi - warknął Len, mrużąc oczy. - I po¬wiem ci to samo, co jej. Nie zabierzecie mi ziemi. - Odwrócił wzrok, bo jak zwykle nie potrafił zbyt długo wytrzymać czyjegoś spojrzenia. - Ta winnica należy do mnie. Nie macie prawa jej zabrać.

- Każdy prawnik w okręgu powie ci, jak się sprawy mają, Dougherty ¬odparł spokojnie Sam. - Pożyczyłeś od nas pieniądze pod zastaw swojej zie¬mi. A teraz nie płacisz na czas, więc zabieramy ci ją. To całkiem proste i legalne.

- Chyba legalna kradzież - odparował Dougherty.

Mocno nacisnął na gaz. Łyse opony wzbiły w powietrze żwir i kurz, za¬nim koła złapały przyczepność i wóz odjechał.

Sam spoglądał na wzbijany przez samochód pył, dopóki pojazd Dougherty' ego nie zniknął za wzniesieniem, wtedy zsunął kapelusz na tył głowy i prze¬czesał palcami gęste włosy. Spodziewał się, że reakcją Dougherty'ego na wiadomość z sądu będzie wściekłość i święte oburzenie, ale zadaniem Sama jedynym powodem do oburzenia było to, w jaki sposób Dougherty zaniedbuje ziemię i doprowadza ją do ruiny.

Ta dziesięciometrowa działka była kiedyś własnością Rutledge'ów. Potem, jakieś sześćdziesiąt lat temu, ojciec Dougherty'ego zginął w tragicznym wypadku w wytwórni win, zostawiając ciężarną żonę bez domu i środków do ży¬cia. Katherine, z litości i poczucia obowiązku, podarowała wdowie mały dom i otaczające go dziesięć akrów winnicy, położone na terenie Rutledge Estate.

Sam uważał, że już najwyższy czas, by ziemia ta powróciła do reszty majątku. Zsunął kapelusz z czoła i popatrzył na słońce. - O tej porze dnia znajdzie Katherine w wytwórni win. Będzie z nią stary Claude.

Sam wsiadł do dżipa, ulokował z trudem na przednim siedzeniu swoje długie ciało _ dwa metry i dwanaście centymetrów - i odjechał w tym samym kierunku co Dougherty, ale bynajmniej nie z myślą, by pośpieszyć babce na ratunek. Nawet w wieku dziewięćdziesięciu lat Katherine Rutledge była w sta¬nie doskonale poradzić sobie z Lenem Doughertym czy z kimkolwiek innym.

 

Kępa drzew mandrony, o korze koloru cynamonu, ocieniała piaszczysty dziedziniec przed winiarnią Rutledge Estate. Masywny trzypiętrowy budy¬nek z wypłowiałej cegły zbudowano przed przeszło stu laty, a kopuła wieńcząca dach była jedynym elementem zdobiącym surową bryłę budowli.

Główne wejście chroniły ciężkie podwójne drzwi z drewna, których jedno skrzydło stało otworem. Właśnie przez nie wyszła Katherine Rutledge, opie¬rając się przy każdym kroku na hebanowej lasce ze srebrną rączką. Była kobietą drobną, ważącą nie więcej niż czterdzieści pięć kilogramów. Jak za¬wsze trzymała się prosto - niektórzy twierdzili, że ma kręgosłup ze stali.

Czas pokrył czerń jej włosów nieskazitelną bielą• Gdy była młodą mężatką, upinała je w modny w tamtych czasach kok. Teraz układała je zgodnie z obowiązującą modą w miękkie fale, które okalały twarz o cerze, pomimo upływu lat, zaskakująco gładkiej. Rysy twarzy mogły każdego wprowadzić w błąd _ sprawiały wrażenie delikatnych, prawie kruchych. Dopiero wyraz oczu oddawał prawdziwy charakter Katherine - ich błękitna głębia tchnęła siłą, która mogła powstać jedynie jako melanż inteligencji i determinacji.

Obok niej stanął Claude Broussard. Francuz z pochodzenia, młodszy od Katherine o piętnaście lat; odkąd skończyła się prohibicja, zarządzał piwnicami w Rutledge Estate. Był mężczyzną krępym, o potężnej klatce piersiowej, z mocarnymi ramionami i olbrzymimi dłońmi. Z wiekiem nieco się roztył, czupryna mocno mu posiwiała, ale chód, tak jak u Katherine, pozostał pewny, a jego legendarna siła wydawała się niezniszczalna. Choćby ostatniej zimy _ gdy baryłka wina stoczyła się z palety przy maszynie korkującej, robotnicy patrzyli z podziwem, jak Claude zarzucił stulitrową beczkę na ramię

i osadził z powrotem na miejscu.

- Dziś rano pojawił się w winiarni niejaki Ferguson - poinformował Katherine. - Kupił winnicę Coopera i chce nam sprzedać swoje winogrona.

- Cóż za nonsens - odpowiedziała bez wahania; w jej głosie wciąż jesz¬cze pobrzmiewał akcent ekskluzywnej europejskiej szkoły. _ Jak moglibyśmy kupić jego winogrona, jeżeli nic o nich nie wiemy. Sama sadziłam każdą winorośl w tym majątku, doglądałam jej, patrzyłam jak rośnie, jak dojrzewa. Wino Rutledge wytwarza się tylko z winogron RutIedge. Jeżeli ten człowiek przyjdzie jeszcze raz, powtórz mu to.

W pełni podzielający jej zdanie Claude Broussard skinął głową.

- Jak pani sobie życzy, madame.

Zawsze tak się do niej zwracał, od pierwszego spotkania we Francji, gdy był jeszcze chłopcem. Nigdy pani Rutledge. Z pewnością nigdy Katherine. Dla niego zawsze była madame, i nikt od wielu lat nie mówił o niej inaczej. Często zdarzało się, że ludzie z branży nazywali wino z etykietą Rutledge Estate winem Madame. Przez pierwsze dziesięć lat po zniesieniu prohibicji mówiono tak z drwiną, aby wykpić wysiłki Katherine usiłującej rywalizować ze wspaniałym bordeaux z Francji. Kiedy jednak podczas testów ślepej próby jej wina zaczęły wygrywać z trunkami ze słynnych chiiteaux, słowo to zaczęto wymawiać z szacunkiem, a nawet częściej jeszcze, z zawiścią.

Niemałą część zasług należało przypisać jemu, maitre de chai, mistrzowi piwnic. Gdy pomyślał o tym, wyżej uniósł głowę. Ale jego zadowolona mina zrzedła, gdy na dziedziniec wjechał pędem stary buick i zatrzymał się, strzelając spalinami z rury wydechowej. Delikatna warstwa kurzu pokrywała wypolerowaną karoserię wiekowego samochodu, przygaszając nieco jej blask. Claude rzucił Katherine zaniepokojone spojrzenie.

Na widok Lena Dougherty'ego wysiadającego z samochodu na jej twarzy pojawił się niesmak, jednak szybko opanowała się i kiedy podchodził do niej, twarz jej znowu była bez wyrazu. Obrzuciła spojrzeniem siwiejące włosy i pobrużdżoną twarz nadchodzącego mężczyzny, jego oliwkowozielone spodnie z ostrymi kantami, mocno wykrochmaloną koszulę w pasy. Nawet teraz Len Dougherty starał się trzymać fason.

Zatrzymał się tuż przed nią i powiedział:

- Nie możesz tego zrobić. - Nie pożałował Aqua Velve, obficie skrapiając nią policzki, ale nie zdołał zabić ciężkiego odoru wypitej whisky. _ Nie możesz mi zabrać winnicy. To moja ziemia, należy do mnie.

- Jeżeli pan, panie Dougherty, chce unieważnić moje roszczenia wobec pańskiej własności, wystarczy tylko spłacić dług, i ziemia jest pana _ poinformowała go Katherine.

- Ale to ponad trzydzieści pięć tysięcy dolarów! - Dougherty odwrócił wzrok, oczy mu zwilgotniały, ręce zaczęły się trząść. - Nie zdołam zebrać aż tyle przed końcem października. Potrzebuję więcej czasu. - W jego proteście zadźwięczał dobrze jej znany, jękliwy ton. - Niełatwo mi było. Odkąd utraciłem żonę ...

- Umarła przeszło dwadzieścia lat temu. - Głos Katherine zabrzmiał jak dźwięk kryształu, wystarczająco ostro, by ciąć nim kości, gdyby zaszła taka potrzeba. - Za często to wykorzystywałeś. Nie oczekuj, że dzięki niej jeszcze cokolwiek uzyskasz.

Rumieniec pokrył na chwilę niezdrową bladość jego cery.

- Ale z ciebie zimna i bezlitosna suka. Nic dziwnego, że Gil cię nienawidzi.

Uderzył celnie - szybko i ostro. Poczuła ten rodzaj bólu, jaki może po¬czuć tylko matka, gdy nienawidzi jej własne dziecko. Ból, który z biegiem lat nic a nic nie słabnie, a raczej narasta; podobnie jak pogłębia się nienawiść Gilberta do niej.

Nie mogąc zaprzeczyć słowom Dougherty'ego, Katherine zesztywniała i wyprostowała się jeszcze bardziej.

- Moje stosunki z Gilbertem nie są sprawą, o której chciałabym z pa¬nem rozmawiać, panie Dougherty.

Zarobił punkt i wiedział o tym.

- Musi ci bardzo doskwierać, że jego winnice w niczym nie ustępują Rutledge Estate. Kto wie, może już za parę lat Cloisters was przerośnie.

Brązowy dżip wjechał na dziedziniec i zaparkował w cieniu drzew man¬drony. Kątem oka Katherine dostrzegła, jak jej wnuk, Sam RutIedge, wysiada z wozu.

- Nie rozumiem, po co porusza pan ten temat, panie Dougherty. - Pod¬niesioną laską wskazała na papiery, które trzymał w ręce. - Doręczono panu wezwanie. Albo zwróci pan całą kwotę, albo straci winnicę. Wybór należy do pana.

- Niech cię szlag - przeklął z goryczą. - Myślisz, że mnie pokonałaś, co? Ale jeszcze zobaczysz. Zanim ci pozwolę tknąć moją ziemię, spalę wszystko.

- Zrób to, a zaoszczędzimy na buldożerze, który by musiał oczyścić pole - wtrącił się Sam, po czym zwrócił się do Katherine - Zeszłej soboty latałem nad nią Cubem. - Był to stary, dwuosobowy dwupłatowiec. Został naprawiony przez Sama dwa lata temu. - Z powietrza widać było doskonale, jak Dougherty zapuścił winnicę. To dżungla chwastów, winorośli i rozmaitych krzaków.

- Cóż mogę na to poradzić? - odpowiedział Dougherty i natychmiast zaczął się tłumaczyć - Ostatnio podupadłem na zdrowiu.

- Wynoś się - rzuciła ostro Katherine, mierząc Dougherty'ego lodowa¬tym wzrokiem. - Zmęczyło mnie twoje nieustanne biadolenie; jestem za sta¬ra, żeby marnować cenny czas na wysłuchiwanie bzdur. - Zwróciła się do Sama - Zabierz mnie do domu, Jonathonie.

Odruchowo nazwała Sama imieniem ojca, lecz on jej nie poprawiał. Jego ojciec umarł dwadzieścia kilka lat temu, Sam był wtedy czternastoletnim chłopcem. Od tamtego czasu Katherine zdarzała się nieraz, że zwracała się da niega imieniem Janathan i z biegiem lat Sam przywykł do tega.

Odprowadził babkę da dżipa, pomógł jej usiąść na miejscu dla pasażera i przeszedł na drugą stronę wozu. Kiedy siadał za kierownicą, usłyszał, jak wzdycha zniecierpliwiona.

- Myślisz a Daughertym? - rzucił spakojnie patrząc na nią spad oka.

Ostra skręcił i ski era wał samochód w stronę podjazdu .ocienionego drzewa¬mi. - Mam przeczucie, że będziemy mieli z tym człowiekiem jeszcze nieliche kłopoty.

- Dougherty mnie nie obchodzi. Nic nie maże zrobić.

Jej suchy tan świadczył, że sprawę uznała za zakończoną; nie będzie więcej rozmów na ten temat. Potrafiła zamykać się na różne kwestie, uczucia i ludzi. W taki właśnie sposób wykluczyła ze swego życia wuja Gilberta, pomyślał Sam, wjeżdżając w wąską aleję.

W czasie gdy doszło do zerwania, Sam przebywał w szkolnym interna¬cie. W dolinie aż huczała ad różnych wersji tego wydarzenia, spekulowano na temat niezliczanej ilości domniemanych przyczyn ich rozstania, ale żadna nie wydawała się prawdopodobna. Ojciec nigdy nie rozmawiał z nim na ten temat, a i Katherine nie wspomniała a tym ani słowem.

Wkrótce zresztą, za pośrednictwem prawników, wykupiła wszystkie udziały Gilberta w rodzinnym majątku. Gil za otrzymane pieniądze nabył .opuszczane winnice, położone nie dalej niż .osiem kilometrów ad Rutledge Estate. Zbudował wytwórnię win, wyglądem przypominającą klasztor, nadając jej nazwę The Cloisters. Lansując wina o takiej właśnie nazwie .odniósł sukces i rozpoczął zaciekłą rywalizację z matką.

Niejednokrotnie Sam był świadkiem spotkań tych dwojga w czasie winnych targów. Nikt .obcy patrząc na nich nie podejrzewałby, że ta matka i syn, na dodatek mocno skłóceni. Nigdy nie demonstrowali wzajemnej niechęci, a Katherine traktowała Gilberta jak każdego winiarza, którego znała z widzenia na tyle, by skinąć mu głową. Nie uznawała .osiągnięć Gila, ale rywalizacja trwała i nikt w ta ani przez chwilę nie wątpił.

- Dziś rano rozmawiałam z Emilem - powiedziała Katherine. Baran Emile Fougere był właścicielem Chateau Nair ze słynnego regionu Medac.¬W przyszłym tygodniu będzie na aukcji win w Nowym Jorku. Umówiliśmy się tam na spotkanie.

Gdy to mówiła, jej dłoń zacisnęła się na rzeźbionej rączce laski. Konieczność używania laski po upadku, który spowodował bolesne stłuczenie biodra i uda .oraz unieruchomił ją na dwa tygodnie, przypominała Katherine a zbliżającej się nieuchronnie śmierci.

W czasie który jej jeszcze paza stał, chciała zabezpieczyć przyszłość Rutledge Estate. Choć przyznawała się da tega z bólem, miała wątpliwości, czy pa jej śmierci wnuk będzie umiał kultywować rodzinną tradycję.

Rzuciła w jego kierunku taksujące spojrzenie. Sam odziedziczył po ojcu krzepę, był wysoki i mocno zbudowany. W jasnobrązowych oczach czaił się chłód, a surowe rysy twarzy świadczyły o zdecydowaniu i stanowczości. Jednak nie okazywał dumy z win, które nosiły nazwę Rutledge Estate. A prze¬ścież bez dumy nie ma pasji, zaś bez pasji winiarza; wino staje się wtedy zaledwie towarem.

W tych okolicznościach nie miała wyjścia, musiała poszukać kogoś odpowiedniego spoza rodziny. Ostatniej wiosny skontaktowała się z obecnym baronem Chiiteau Noir i zaproponowała mu układ, który połączyłby wysiłki obydwu rodzin w produkowaniu wspaniałego wina w Rutledge Estate.

W zasadzie umowa zostałaby już zawarta, gdyby Gil nie pojawił się na scenie, proponując baronowi podobny układ. Katherine była pewna, że zrobił to, by wyprowadzić ją z równowagi.

_ Oczywiście pojedziesz ze mną do Nowego Jorku - zwróciła się do Sama, gdy zatrzymał dżipa przed domem.

_ Naturalnie. - Obszedł samochód i pomógł jej wysiąść.

Katherine odwróciła się w stronę domu, przyglądając mu się przez chwilę• Tę imponującą budowlę wzniósł, jakieś dwadzieścia lat przed końcem wie¬ku, dziadek jej nieżyjącego męża. Stylizowana na wielkie francuskie chtite¬aux, miała dwa i pół piętra wysokości. Surową linię ścian z wiekowej, czerwonej cegły, łagodziły pnące się po nich pędy dzikiega wina. Liczne kominy urozmaicały stromy dach, okna zdobiła mozaika wąskich szyb z ołowiawega szkła. Całość współgrała z majętnością wielu pokoleń właścicieli.

Drzwi wejściowe z ciężkiego, honduraskiego mahoniu otworzyły się i na progu stanęła gospodyni, pani Vargas, gotowa na każde skinienie. Miała na sobie wykrochmaloną czarną suknię, siwe włosy upięła w koczek.

_ Ten człowiek, Dougherty, był tu i dama gał się widzenia z panią - pa¬wiedziała prychając pogardliwie, co jasno określało jej opinię a podobnym żądaniu. _ Poszedł, gdy mu oznajmiłam, że nie ma pani w domu.

Katherine nieznacznie skinęła głową i ruszyła z Samem w kierunku mar- murowych schodów.

_ Niech Han-Li przygotuje herbatę i poda ją na tarasie - poleciła, a potem spojrzała na Sama. - Przyłączysz się do mnie?

_ Nie mogę, muszę jeszcze załatwić pewną sprawę• - W przeciwieństwie do Katherine nie był zbyt skory do zlekceważenia Lena Dougherty'ego.

Na trzeźwo ten człowiek nie stanowił zagrożenia, ale znany był ze swej gwałtowności, gdy się upił. Wtedy swoją agresję łatwa mógł skierować przeciwka ludziom albo ich mieniu. Sam zamierzał dopilnować, by obiektem niepoczytalnych działań Lena nie stała się posiadłość Rutledge.

Im bliżej centrum St. Helena, tym ruch był większy. Tutejsza Main Stre¬et, jakby żywcem przeniesiona z pocztówki, składała się z budynków wzniesionych na przełomie wieków z kamienia i cegły, zajmowanych obecnie przez liczne butiki i modne restauracje. Toyota, z rejestracją Oregonu, wyjechała niespodziewanie z parkingu, zajeżdżając drogę buickowi Lena Dougher¬ty'ego. Klnąc nacisnął hamulec i zatrąbił.

- Cholerni turyści, pełno ich jak much - zamruczał. - Wydaje się im, że wszystko do nich należy, zupełnie jak tym Rutledge'om.

Myśl o nich uparcie powracała, napełniając mu usta gorzkim smakiem strachu, aż poczuł desperacką potrzebę napicia się.

Z ulgą dojrzał napis "Miller Beer" na oknie rozpadającego się budynku z cegły. Wypłowiałe litery nad drzwiami informowały, że jest to "Ye Olde Tavem", ale miejscowi, którzy tu bywali, nazywali ją knajpą "U Wielkiego Eddiego".

Dougherty znalazł wolne miejsce na parkingu, ustawił na nim samochód i wszedł do baru. W powietrzu czuć było zatęchłą woń tytoniu i rozlanego alkoholu.

Wielki Eddie siedział za bufetem. Uniósł wzrok, gdy Dougherty wchodził do środka, a następnie odwrócił się do telewizora umieszczonego na półce przymocowanej do ściany. Właśnie transmitowano rozgrywki, które Eddie uwielbiał oglądać.

Dougherty usiadł na swoim stałym miejscu przy końcu bufetu.

- Daj mi whisky - zażądał.

Wielki Eddie podniósł się ze stołka, sięgnął pod kontuar i postawił przed Doughertym kieliszek oraz butelkę, a następnie wrócił przed telewizor.

Dougherty wypił zawartość pierwszego kieliszka jednym haustem, na¬wet nie czując pieczenia w gardle. Już pewniejszą ręką napełnił go ponownie. Wychylił połowę i odstawił szkło. Poczuł, że whisky pali go w gardle niczym rozżarzona lawa.

Wezwanie sądowe, które wepchnął do kieszeni na piersi, ciążyło mu jak kamień. Trzydzieści pięć tysięcy dolarów! Jeżeli chodzi o jego możliwości, równie dobrze mogłoby to być trzysta tysięcy.

Niech diabli wezmą ten jej wzrok, pomyślał, przypominając sobie spojrzenie Katherine, przeszywające go na wskroś jak stal. Dopił resztę whisky. Ponownie napełnił szklankę i postawił ją w zasięgu ręki. Jedną ręką objął butelkę, drugą ścisnął szklankę i siedząc tak zupełnie stracił poczucie czasu.

Do baru schodziło się coraz więcej stałych bywalców. Dougherty odsunął do połowy opróżnioną butelkę i przeniósł wzrok na telewizor. Dopiero teraz dotarło do niego, że knajpiany harmider całkowicie zagłusza głos z ekranu, na którym akurat ukazała się twarz Toma Brokawa.

Zaskrzypiał barowy stołek. Dougherty rzucił okiem i zobaczył, że obok sadowi się Phipps, reporter miejscowej gazety, facet o mocno zarysowanej szczęce i workach pod oczami.

_ Hej, Wielki Eddie - rozległo się od jednego ze stołów. - Przynieś jeszcze kilka piw.

_ Dobra, już się robi - zamruczał w odpowiedzi Eddie.

Dougherty odwrócił się i spojrzał szyderczo na ubranego w zatłuszczony kombinezon mechanika samochodowego, który siedział przy stole w towarzystwie malarza w poplamionym, białym uniformie. Sami robole, pomyślał pogardliwie, popychadła odbijające codziennie kartę zegarową• Nie to, co on! Nikt nie może mu rozkazywać; jest dla siebie szefem. Ma przecież winnicę. On ...

Przypomniał sobie o papierze w kieszeni i poczuł się paskudnie. Nie może stracić ziemi. To wszystko, co ma. Gdzie się podzieje? Co będzie robił?

Musi powstrzymać Rutledge'ów, zanim go z niej ogołocą. Musi wymyślić jakiś sposób na zdobycie pieniędzy. Ale jak? Do kogo pójść?

Nic mu się nie udawało. Nic. Od czasu śmierci Beki, jego pięknej Rebeki, wszystko straciło dla niego urok.

Znów poczuł w ustach gorycz strachu i wychylił szklankę do dna. Gdy pił, jego wzrok padł na ekran telewizora.

_ W okolicznościach podobnych do tych, w jakich próbowano zamordować prezydenta Reagana - mówił Tom Brokaw - dziś wieczorem został raniony senator z Nowego Jorku Dan Melcher. Postrzelono także policjanta. Bliższych informacji udzieli nam Kelly Douglas, bezpośrednio z Nowego Jorku.

Na ekranie pojawiła się postać kobiety. Kontury obrazu rozpływały się w ciemnościach, w tle widać było szpitalną izbę przyjęć, jej jasno oświetlone wejście, przed którym stała reporterka. Regularne, mocne rysy twarzy kobiety na chwilę przyciągnęły jego uwagę. Promieniowały z trudem ujarzmianą energią.               .

Nie patrzył na ekran, kiedy zaczęła mówić:

_ Senatora Dana Melchera odwieziono do szpitala z co najmniej jedną raną postrzałową klatki piersiowej ...

Glos był mu znajomy. Natychmiast uniósł głowę. Niski, gładki, pewny siebie. Nie miał wątpliwości. Znał go, znał ten głos tak samo dobrze jak swój własny, nie mógł się mylić.

Ale twarz kobiety już zniknęła z ekranu, zastąpiona obrazem mężczyzny w średnim wieku, który szeroko uśmiechał się, wysiadając z czarnego samochodu i machał do kamery, ignorując gniewne okrzyki dochodzące z tłu¬mu pikietujących. pozostał jedynie jej głos - ten głos - rozbrzmiewający z ekranu.

_ Od czasu wyboru do senatu stanowego przed dwoma laty osoba Dana Melchera wywoływała wiele kontrowersji. Jego stanowisko, domaganie się prawa do swobodnego wyboru, spowodowało głośne protesty. Dziś wieczorem protesty te przybrały gwałtowną formę•

Komentarz umilkł. Pokazywano scenę zamachu. Z tłumu pod transparentami wybiegła kobieta.

- Morderca! - zawołała i zaczęła strzelać.

Trudno było nadążyć za tym, co nastąpiło potem. Stojący w pobliżu ochroniarz podtrzymał słaniającego się senatora; jakiś policjant upadł na ziemię; tłum rozpierzchł się, rozległy się okrzyki przerażenia; ktoś pochwycił napastniczkę, drugi policjant przycisnął ją do ziemi. Kolejne ujęcie to zbliżenie nieprzytomnego senatora i plamy krwi pojawiające się na białym gorsie koszuli. Potem wścibskie kamery śledziły, jak umieszczano go w ambulansie.

Reporterka powróciła na wizję.

- Właśnie dowiedzieliśmy się, że policjant zmarł w wyniku odniesionych obrażeń. Policja zatrzymała sprawczynię zamachu. Jej tożsamości nie podano, dochodzenie w toku. - Urwała na moment, by za chwilę dodać: _ Mówiła dla was Kelly Douglas, KNBC, Nowy Jork.

Dougherty zmarszczył brwi. Wyglądała inaczej, ale te kasztanowe włosy, te ciemnozielone oczy. I ten głos - wiedział, że się nie mylił. Bardzo zmieniła się w ciągu dziesięciu lat. Nawet przyjęła panieńskie nazwisko matki. Ale jej głos pozostał ten sam. To była ona, na pewno.

Gapił się w telewizor, nie zauważając patriotycznej reklamy kawy Maxwell House błyskającej na ekranie. Siedzący obok Phipps mruknął do Wielkiego Eddie:

- I oni nazywają to dziennikarstwem. Taka chała nie przeszłaby w gazecie.

Wielki Eddie obojętnie wzruszył ramionami.

- Jedno zdjęcie warte jest tyle, co tysiąc słów.

- Może niektóre zdjęcia - zadrwił Phipps. - To tylko ładna buzia udająca przed kamerą reportera. Możesz mi wierzyć, wszyscy w telewizji uważają się za Bóg wie kogo, a do tego są przepłacani.

Len Dougherty jakby nie słyszał tej wymiany słów. W głowie czuł za¬męt. Zaczął unosić szklankę do ust, ale po chwili zdecydowanym ruchem odsunął ją i wstając energicznie odepchnął stołek. Musiał coś przemyśleć.

 

2

Kelly właśnie kończyła swoją relację. Chwilę stała bez ruchu, dopóki nie rozległ się sygnał oznaczający koniec nadawania. Gdy pogasły światła, odłożyła mikrofon i zmieniła swój poważny, właściwy dla panującej tu atmosfery wyraz twarzy. W jej oczach pojawił się triumfalny błysk, a na wargi wypłynął uśmiech.

Brad Sommer, kierownik produkcji, wygramolił się z wyładowanego sprzętem wozu transmisyjnego. Miał około trzydziestki. Ubrany był w spodnie koloru khaki i kraciastą koszulę typu L.L.Bean, z krótkimi rękawami, zgodnie z modą weekendową Nowego Jorku i stosownie do parnego upału sierpniowej nocy. Kelly, podnieconej reportażem, wciąż jeszcze nie opadł zbyt wysoki poziom adrenaliny na tyle, żeby mogła odczuć wilgotną lepkość powietrza.

Brad uniósł kciuk w kierunku Kelly i ekipy.

- No, mamy załatwione wiadomości dla Zachodniego Wybrzeża ¬oświadczył. Była to wersja, która później, jak zwykle, zostanie jeszcze wzbogacona informacjami z ostatniej chwili, wyrównującymi trzygodzinną różnicę czasu.

- Udało się chłopcy. - Z policzkami zaróżowionymi z zadowolenia z od¬niesionego sukcesu, Kelly szeroko uśmiechnęła się do swej dwuosobowej ekipy. - W lowa, skąd pochodzę, taką robotę nazywają odszukiwaniem drogi pośród wysokiej kukurydzy - zażartowała.

- Szkoda, że to nie poszło na kanał ogólnokrajowy. - Rory Tubbs, krępy, łysawy, około czterdziestki, zdjął kamerę z ramienia i odłożył do wozu. - Ta kobieta mogła sobie wybrać bardziej odpowiednią porę - zauważył z kpiną w głosie operator dźwięku, Larry Maklosky.

Rory poczerwieniał, bo akurat dotarło do niego, że jego niewinna uwaga zabrzmiała wyjątkowo bezdusznie w chwili, gdy w tragicznym zdarzeniu zginął policjant, a senator został poważnie ranny. Ale przecież umiejętność wyłączenia emocji była ważna dla kogoś, kto zbierał informacje do telewizyjnych wiadomości; do niego należało rejestrowanie zdarzeń, a nie przeżywanie zbędnych wzruszeń. To ostatnie mogło przyjść później.

- Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało - mruknął zakłopotany. - Poniosło mnie, nigdy jeszcze nie dawałem relacji na cały kraj.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin