Hornblower i jego okręt Hotspur-tom 3.rtf

(941 KB) Pobierz
Hornblower i jego okrêt „Hotspur"

Hornblower i jego okręt „Hotspur"

C. S. Forester

 

Tytuł oryginału angielskiego: Hornblower and the Hotspur

Tłumaczyła z angielskiego: Henryka Stępień

Redaktor: Alina Walczak

Opracowanie graficzne: Erwin Pawlusiński, Ryszard Bartnik

Korekta: Teresa Kubica

ISBN 83-85297-16-2

Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1991

we współpracy z „Tekop” Spółka z o.o. Gliwice

Bielskie Zakłady Graficzne zam. 1718/K

 


Rozdział I

— Powtarzaj za mną — powiedział pastor. — „Ja, Horatio, biorę sobie ciebie, Marię Ellen…”

Przez głowę Hornblowera przemknęła myśl, że są to ostatnie sekundy, w których może się jeszcze cofnąć przed tym nie przemyślanym krokiem. Maria nie była odpowiednią kobietą na żonę dla niego, gdyby nawet on sam nadawał się w ogóle do małżeństwa. Przy szczypcie rozsądku przerwałby tę ceremonię choćby w ostatnim momencie, oznajmiając o zmianie decyzji i uciekając, jako człowiek wolny, od ołtarza, pastora i Marii.

„Na dobre i na złe…” — powtarzał dalej za pastorem jak automat. A przy nim stała Maria, w bieli, w której tak jej było nie do twarzy, rozpływając się wprost ze szczęścia. Kochała go bezbrzeżnie, jego, który był tak nieodpowiednim przedmiotem jej uczuć. Nie mógł, po prostu nie mógł zadać jej tak okrutnego ciosu. Czuł, jak drży u jego boku. Nie był w stanie zmusić się do zachwiania jej ufności, tak jak nie potrafiłby odmówić przyjęcia dowództwa na „Hotspurze”.

„I ślubuję ci wierność” — powtórzył Hornblower. A więc stało się, pomyślał. To były ostatnie, decydujące słowa, które uprawomocniły obrzęd. Złożył przysięgę i nie było już dla niego odwrotu. Pewną pociechą była mu myśl, że faktycznie związał się z Marią już przed tygodniem, gdy rzuciła mu się w ramiona, wyznając we łzach swoją miłość, a on był człowiekiem o zbyt miękkim sercu, aby to wyznanie zbyć żartem; i może też za dobrym? przesadnie uczciwym? — żeby ją wykorzystać i porzucić. Od momentu gdy wysłuchał jej słów, gdy delikatnie odwzajemnił jej pocałunki, wszystko, co nastąpiło później, stało się nieuniknione: ta suknia ślubna, ta ceremonia w kościele Św. Tomasza z Becketta i niejasne przeczucie przesytu jej miłością.

Bush podał obrączkę; Hornblower wsunął ją na palec Marii, wypowiadając końcowe słowa przysięgi.

— Ogłaszam, że jesteście mężem i żoną — zakończył pastor i pobłogosławił ich, po czym nastąpiła chwila kłopotliwego milczenia, przerwana przez Marię, która z westchnieniem „Och, Horry” wsunęła mu dłoń pod ramię.

Hornblower zmusił się do uśmiechu, nie dając po sobie poznać, że jeszcze bardziej nie lubi zdrobnienia „Horry” niż swego pełnego imienia.

— Najszczęśliwszy dzień w moim życiu — przemówił. Skoro trzeba coś zrobić, czemuż nie zrobić tego sumiennie, więc dodał tym samym tonem: — W moim dotychczasowym życiu.

I było mu przykro, gdy widział uśmiech nieopisanego szczęścia, jakim Maria zareagowała na te szarmanckie słowa. Zarzuciła mu na szyję obie ręce; uświadomił sobie, że czeka na pocałunek, teraz i tutaj, przed ołtarzem. Uznał to za rzecz wysoce niewłaściwą, w tym poświęconym miejscu — w swojej ignorancji bał się urazić pobożnisiów — lecz i tym razem nie było odwrotu, więc schylił się i ucałował jej miękkie wargi.

— Musicie się podpisać w rejestrze — przypomniał pastor i ruszył przodem w stronę zakrystii.

Gdy dokonali tej formalności, pani Mason oświadczyła dobitnie:

— Teraz mogę ucałować mego zięcia — i objąwszy go uściskiem mocnych ramion, głośno cmoknęła w policzek. Pomyślał, że chyba wszyscy mężczyźni muszą czuć awersję do swoich teściowych.

Ale już zjawił się Bush, wybawiając go z opresji. Wyciągnął dłoń i z niezwyczajnym u niego uśmiechem składał gratulacje i najlepsze życzenia.

— Bardzo dziękuję — rzekł Hornblower i dodał: — Dziękuję również za okazaną nam pomoc.

Bush w zakłopotaniu wykonywał gesty, jakby się opędzał od much. Był równie przydatny na tym ślubie, jak podczas przygotowań „Hotspura” do wyjścia w morze.

— Zobaczymy się na przyjęciu, sir — powiedział i wyszedł z zakrystii. Nastąpiła teraz chwila kłopotliwego milczenia.

— Liczyłam, że pan Bush poda mi ramię, gdy będziemy wychodzić z kościoła — powiedziała pani Mason ostrym tonem.

Nie pasowało to do Busha, tak opuścić kogoś w krytycznej chwili; było sprzeczne z jego zachowaniem w czasie kilku ostatnich zwariowanych dni.

— Pani Mason, możemy wyjść razem — wtrąciła żona pastora. — Pani Clive może iść za nami.

— To bardzo miło z pani strony, pani Clive — odparła pani Mason tonem, który bynajmniej nie świadczył, że tak naprawdę myśli. — A zatem szczęśliwa para może ruszać. Mario, weź kapitana pod rękę.

Pani Mason rzeczowo komenderowała małą procesją. Hornblower poczuł, jak Maria wsunęła mu dłoń pod ramię i nieśmiało przytuliła się do jego boku. Byłoby okrucieństwem zignorować ten gest, więc przycisnął jej rękę łokciem do żebra, otrzymując w podzięce jeszcze jeden uśmiech. Pchnięty lekko z tyłu przez panią Mason, ruszył z powrotem do kościoła, gdzie powitał go grzmot organów. Muzyka ta kosztowała panią Mason pół korony dla organisty i szylinga dla kalikanta; można było wydać te pieniądze na lepszy cel. Hornblower myślał o tej sprawie przez parę sekund, jak zwykle dziwiąc się, że ktoś może znajdować przyjemność w przykrym hałasie nazywanym muzyką. Gdy wrócił myślami do rzeczywistości, byli już z Marią w połowie nawy.

— Wszyscy marynarze poszli — zauważyła Maria łamiącym się głosem. — Nikt prawie nie został w kościele.

I rzeczywiście, dwie czy trzy osoby siedzące w ławkach wyraźnie znalazły się tu przez przypadek. Nieliczni zaproszeni goście towarzyszyli im w zakrystii przy składaniu podpisów, a pięćdziesięciu marynarzy przywiedzionych przez Busha z „Hotspura” — wszyscy ci, co do których można było mieć pewność, że nie zdezerterują — już znikło. Hornblower poczuł się lekko rozczarowany faktem, że i w tym wypadku Bush nie dorósł do sytuacji.

— Czy to ważne? — rzekł, szukając spiesznie słów mogących pocieszyć Marię. — Po cóż jakiś cień ma padać na dzień naszego ślubu?

Z dziwnym uczuciem przykrości obserwował natychmiastową reakcję Marii, która od razu ruszyła pewniejszym krokiem przez opustoszały kościół. Zbliżali się do drzwi przedsionka tonącego w ostrym blasku słońca, a on myślał, co by tu jeszcze mógł powiedzieć czuły, świeżo poślubiony małżonek.

— Szczęśliwa ta panna młoda, nad którą świeci słońce.

Gdy wyszli z półmroku w pełne światło, stanęli zaskoczeni. Bush nie zawiódł jednak; okazało się, że znalazł się na wysokości zadania. Hornblower usłyszał krótki rozkaz i nierówny szczęk stali. To pięćdziesięciu marynarzy ustawionych w podwójny szereg od podwoi kościoła, skrzyżowawszy obnażone kordy, utworzyło łuk nad głowami przechodzącej pary.

— Och, jak cudownie! — zawołała Maria z dziecinną radością; w dodatku zwarty szyk marynarzy u drzwi kościelnych zwabił tłumek gapiów, którzy wyciągali szyje, żeby zobaczyć kapitana i jego świeżo poślubioną żonę. Hornblower obrzucił kolejno oba szeregi fachowym spojrzeniem. Wszyscy marynarze byli odziani w nowe bluzy w niebiesko-białą kratę, które wyfasował dla załogi „Hotspura”; białe spodnie drelichowe, przeważnie bardzo znoszone, były porządnie uprane i dostatecznie długie i luźne, aby ukryć braki w obuwiu. Prezentowali się doskonale.

Za szpalerem kordów czekała nie zaprzężona kareta pocztowa, a przy niej Bush. Hornblower powiódł Marię w tamtą stronę; Bush szarmancko pomógł jej wejść na przednie siedzenie, a obok usadowił się Hornblower,

— Sir, proszę zwolnić hamulec. Tą rączką, sir.

Gdy Hornblower spełniał jego prośbę, Bush odwrócił się i wydał rozkaz przytłumionym rykiem. Marynarze przyśpieszyli kroku, aby naprężyć liny, a potem ruszyli truchtem. Kareta zaturkotała po kocich łbach, zebrani pożegnali odjeżdżających okrzykami i machaniem kapeluszy.

— Horry… kochany… nigdy nie myślałam, że mogę być tak szczęśliwa — westchnęła Maria.

Podnieceni, jak zawsze, zejściem na ląd marynarze w zaprzęgu z lin skręcili w High Street i w zdwojonym tempie ruszyli w kierunku zajazdu George'a. Gdy na zakręcie Marię rzuciło na Hornblowera, przywarła do niego w zachwyconym przestrachu. Teraz, jadąc z góry, kareta mogła wpaść na ciągnących ją marynarzy. Hornblower szybko sięgnął do hamulca, uwalniając się spiesznie z objęć Marii, a potem zaczął się zastanawiać, co dalej. Przy takiej okazji powinien ich przywitać właściciel oberży z żoną, pachołkami, służbą hotelową, stajennym, bufetowym i pokojówkami, ale przed domem nie było nikogo. Hornblower bez pomocy zeskoczył z karety i pomógł Marii wysiąść. — Dziękuję wam, chłopcy — zawołał za odchodzącymi marynarzami, a oni w odpowiedzi zasalutowali i wykrzyknęli coś nierówno.

Zza rogu ulicy nadbiegał Bush; Hornblower mógł więc zostawić wszystko na jego głowie, a sam powiódł zwyczajnie Marię do gospody.

Pojawił się wreszcie gospodarz, biegnąc z serwetką przewieszoną przez ramię, a za nim gospodyni.

— Witamy, sir, witamy, madam. Tędy proszę, sir, madam. — Otworzył drzwi wiodące do kawiarni, ukazująć stół ze śniadaniem weselnym na śnieżnym obrusie. — Zaledwie pięć minut temu, sir, przybył admirał, musi więc nam pan wybaczyć, sir.

Jaki admirał?

— Jego ekscelencja admirał Sir William Cornwallis, sir, dowódca Floty Kanału[1]. Jego woźnica mówi, że na pewno będzie wojna, sir.

Hornblower był przekonany o tym samym od czasu, gdy dziewięć dni temu przeczytał pismo króla do parlamentu i był świadkiem branki do floty; kiedy to powiadomiony został o mianowaniu go dowódcą „Hotspura” i (jak sobie przypomniał) zaręczył się z Marią. Pozbawione skrupułów zachowanie się Bonapartego na Kontynencie oznaczało…

— Szklaneczkę wina, madam? sir?

Po tych słowach gospodarza Hornblower poczuł na sobie pytające spojrzenie Marii. Nie ośmieliłaby się odpowiedzieć, nie upewniwszy się, co na ten temat myśli jej świeżo poślubiony mąż.

— Poczekamy na resztę towarzystwa — odparł Hornblower. — Ach…

Ciężkie kroki na progu obwieściły przybycie Busha.

— Będą tu wszyscy za dwie minuty — oznajmił.

— Panie Bush, bardzo to uprzejmie z pańskiej strony, że załatwił pan ten powóz i sprowadził marynarzy — mówiąc to Hornblower jednocześnie myślał, co by jeszcze mógł rzec miły i uważający małżonek. Wsunął dłoń pod ramię Marii i dodał: — Pani Hornblower mówi, że zrobił jej pan ogromną przyjemność.

Jak się spodziewał, Maria zachichotała radośnie, zachwycona tym niespodziewanym użyciem jej nowego nazwiska.

— Moje gratulacje, pani Hornblower — przemówił Bush uroczyście, a potem rzekł do Hornblowera: — Sir, jeśli pan pozwoli, wrócę na okręt.

— Teraz, panie Bush? — zdziwiła się Maria.

— Obawiam się, że to konieczne, proszę pani — odparł Bush i zaraz zwrócił się do Hornblowera: — Zabiorę ze sobą marynarzy. Może trafimy akurat na odpływające barki z zapasami.

— Ma pan chyba słuszność, panie Bush — zgodził się Hornblower. — Ale proszę informować mnie o wszystkim.

— Tak jest, sir — odpowiedział Bush i już go nie było.

— Zaczynali schodzić się goście. Gdy pani Mason rozsadziła ich, znikły wszelkie obawy o to, by przyjęcie się nie udało, i śniadanie potoczyło się swoim torem. Strzeliły korki, wzniesiono pierwsze toasty. Trzeba było pokroić tort i pani Mason uparła się, żeby Maria ukroiła pierwszy kawałek szpadą Hornblowera; była przekonana, że tak właśnie czynią świeżo poślubione żony marynarzy z wyższych sfer Londynu. Hornblower wahał się; dziesięć lat przeżył w absolutnym przekonaniu, że nigdy nie należy wydobywać szpady pod dachem lub pod pokładem. Lecz na nic się nie zdał jego nieśmiały protest, i Maria, trzymając szpadę obu dłońmi przecięła tort wśród ogólnego aplauzu. Hornblower sięgnął niecierpliwie po broń i spiesznie wytarł jej ostrze z lukru, zastanawiając się przy tym, co pomyśleliby goście, gdyby wiedzieli, że kiedyś ścierał z niego ludzką krew. W trakcie wycierania szpady usłyszał ochrypły szept oberżysty.

— Przepraszam, sir, przepraszam.

— O co chodzi?

— Admirał przesyła pozdrowienia, sir, i chciałby zobaczyć się z panem, jak tylko pan będzie mógł.

Hornblower stał ze szpadą w dłoni, patrząc na oberżystę nie rozumiejącym spojrzeniem.

— Admirał, sir. Jest na pierwszym piętrze, w pokoju frontowym, co się u nas nazywa „pokojem admiralskim”.

— Pan mówi o Sir Williamie?

— Tak, sir.

— Bardzo dobrze. Proszę przekazać admirałowi wyrazy szacunku i… Albo nie, pójdę zaraz do niego. Dziękuję.

— Dziękuję, sir. I jeszcze raz przepraszam.

Hornblower wsunął szpadę do pochwy i obrzucił zebranych spojrzeniem. Wszyscy patrzyli w tej chwili na pokojówkę roznoszącą kawałki tortu weselnego. Poprawił szpadę u boku, wygładził halsztuk i niepostrzeżenie opuścił pokój, wziąwszy po drodze kapelusz.

Na jego pukanie do drzwi we frontowej części pierwszego piętra głęboki głos, który dobrze pamiętał, odpowiedział „Wejść”. Pokój był tak duży, że łoże z czterema kolumnami w drugim jego końcu zupełnie nie rzucało się w oczy, podobnie jak sekretarzyk ustawiony pod oknem. Cornwallis stał pośrodku pokoju, zajęty dyktowaniem.

— Ach, to Hornblower. Dzień dobry.

— Dzień dobry, sir.

— Ostatnim razem widzieliśmy się z okazji tej niefortunnej sprawy buntownika irlandzkiego. Pamiętam, że musieliśmy go powiesić.

Cornwallis, „Błękitny Billy”, nie zmienił się zbytnio w ciągu czterech lat. Był wciąż tęgim mężczyzną o ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin