Lee Rachel - Przed świtem.pdf

(967 KB) Pobierz
15830149 UNPDF
Rachel Lee
PRZED ŚWITEM
1
Wstęp
T o był zły dzień. Tom Akers stał na trzydziestometrowym pokładzie „Lady Hope”. Delektował się
fajką, czekając, aż nurkowie skończą pracę. Jako kapitan statku ratowniczego wykorzystywał każdą
wolną chwilę, by się zrelaksować. Prowadzone przez niego i jego załogę ryzykowne operacje
ratunkowe odbywały się przeważnie pod presją czasu i zazwyczaj przy fatalnej pogodzie. Czekanie
na nurków, przeszukujących zatopiony jacht, to kaszka z mlekiem i Tom zamierzał nacieszyć się tą
chwilą spokoju.
Tyle że teraz było aż za spokojnie.
Tom miał czterdzieści lat i większość życia spędził na morzu. Rozumiał jego język równie dobrze
jak ojczysty. Nie potrzebował radiowych prognoz, by zorientować się, że coś jest nie tak.
Ogarnięty dziwnym niepokojem, męczył się, że nie potrafi znaleźć jego przyczyny. Ranek wstał
niemal boleśnie czysty. Promienie słoneczne załamywały się na falach Cieśniny Florydzkiej, rażąc
oczy drobnymi odpryskami światła. Teraz jednak, gdy nurkowie byli już na dole, pogoda zaczęła się
zmieniać.
Spokojnie. To słowo wyłoniło się gdzieś z podświadomości. Jakby odezwała się atawistyczna
pamięć, odziedziczona po dalekich przodkach, którzy przemierzali morza na okrętach gnanych
wiatrem. Dzisiaj potężne silniki sprawiały, że współczesny żeglarz nie musiał się obawiać ciszy
morskiej.
Jednak lęk go nie opuszczał. Nigdy jeszcze Atlantyk nie był aż tak spokojny, nawet tu, na krawędzi
szelm. Jak okiem sięgnąć, ocean wokół „Lady Hope” był gładki jak lustro. Zbyt gładki. Za to niebo
stawało się coraz bardziej mgliste. Takiej rozsnuwającej się, zielonkawej mgły nigdy dotąd nie
napotkał w tej odległości od wybrzeża. Gdzieś w górze nadal świeciło słońce, ale jego blask był tak
rozmazany, że Tom tracił poczucie kierunku. „Lady Hope” równie dobrze mogła dryfować w jakimś
obcym świecie, gdzie niebo i woda zlewały się ze sobą.
Nie podobało mu się to.
Kiedy tak stał, uświadomił sobie, że przecież ma do dyspozycji silniki, radio i system łączności,
udogodnienia nieznane jego przodkom. Jak długo panuje nad sytuacją, zawsze będzie w stanie
doprowadzić statek bezpiecznie do portu.
Lecz nowoczesna technologia i wszelkie wynalazki to było za mało, by zażegnać niepokój. Jak
większość żeglarzy Tom ulegał przesądom i teraz zastanawiał się, czy przypadkiem nie znaleźli się w
Trójkącie Bermudzkim. Nikomu by się oczywiście do takich myśli nie przyznał, ale też żaden lo-
giczny wywód nie zmieniłby jego wewnętrznego przekonania.
Fajka zgasła. Popukał nią w reling, żeby wytrząsnąć popiół do wody. W tej dziwnej ciszy
odpowiedziało głośne echo. Zbyt głośne, jakby znajdowali się w niezwykle gęstej mgle. To jednak
nie była mgła, a w każdym razie nie zwykła mgła.
Morze miało swoje prawa i Tom je szanował. Znał jego nastroje lepiej niż nastroje zmarłej żony. W
głębi duszy czuł, że ocean toleruje go na swojej powierzchni, ale jednocześnie zastanawiał się, czy i
kiedy ta tolerancja się skończy.
Dzisiaj? Być może. Wydawało mu się, że wody zamykają się nad nimi, otaczając szarozielonym
kokonem, w każdej chwili gotowe wciągnąć ich w swe głębiny.
- Jezusie, Mario, Józefie - szepnął przerażony własnymi myślami. Otrząsnął się i stwierdził, że nie
jest to najlepszy dzień, by samotnie wystawać na dziobie i snuć refleksje bardziej szalone od
2
najdziwniejszych snów.
Wtedy usłyszał krzyk. Natychmiast zapomniał o dziwnych myślach i ruszył szybko w stronę dwóch
ludzi, którzy ze śródokręcia monitorowali nurków. „Lady Hope” była dużym statkiem i dojście do
nich zajęło mu około minuty.
- Co się dzieje? - zapytał.
Dołączyli do nich również inni członkowie załogi.
- Jeden z nurków ma kłopoty - odparł mężczyzna przy telefonie zapewniającym łączność z
nurkami. On i jego koledzy byli pracownikami towarzystwa ubezpieczeniowego, które wynajęło
Toma i jego statek.
- Co się stało?
- Nie wiem. - Mężczyzna spojrzał na niego, ale zaraz umknął wzrokiem, jakby sam uczestniczył w
tym dziwnym, niesamowitym spektaklu.
Tom poczuł na plecach zimny dreszcz niepokoju.
- Dlaczego uważasz, że coś jest nie w porządku? - zapytał, panując nad sobą.
- On mówi, że w wodzie są potwory.
Zimne kleszcze wpiły się w plecy Toma.
- Potwory?
- Halucynacje - wyjaśnił mężczyzna trzymający liny bezpieczeństwa. - Na pewno ma halucynacje.
To się zdarza na dużych głębokościach.
Ale nie doświadczonym nurkom głębinowym, pomyślał Tom. Chase’a znał od lat, drugiego nurka
nie. Po prostu jakiś facet wynajęty przez towarzystwo ubezpieczeniowe.
- Ten drugi nic nie widzi - potwierdził człowiek z telefonem. - To na pewno zatrucie azotem.
- Przecież w ich zbiornikach nie ma nitroksu, zawiera ją tylko mieszankę helu i tlenu -
zaprotestował Tom. Trochę się na tym znał.
Człowiek z telefonem wzruszył ramionami.
- Kiedy nurkował, w jego płucach były resztki azotu z powietrza.
I to wystarczyło? - zastanawiał się Tom. Przeczuwając kłopoty, poprosił o wezwanie lekarza,
którego ze sobą zabrali. Miał spore doświadczenie w ratowaniu nurków z nagłych opresji.
Wtedy usłyszeli metaliczny głos jednego z nurków. Nierozpoznawalny, częściowo przetworzony w
elektryczne impulsy w telefonie i skrzekliwy wskutek działania helu. Oby to był Chase, błagał w
duchu Tom.
- Nie... mogę... dotrzeć do niego - głos skrzeczał, jakby wydawał go bohater komiksu. - Boże...
nóż... koniec!
- Zostań tam, zostań - krzyknął ubezpieczający nurek do mikrofonu. -Wydostaniemy go.
- On jest... - słowa nurka zanikały, większości Tom nie mógł zrozumieć. - Chryste, on... myśli...
widzi coś...
Kołowrót już się obracał, podciągając nurka kilka metrów w górę. Jak długo to potrwa? -
zastanawiał się Tom. Jak głęboko się zanurzyli? Zupełnie nie zwracał uwagi na szczegóły pracy
nurków. To nie należało do jego obowiązków. Miał tylko utrzymać statek na miejscu, dopóki nie
wykona ją zadania. Nie miał pojęcia, ile czasu potrzeba, aby bezpiecznie wyciągnąć nurka.
- Jestem... obok... - wychrypiał głos. - Podciągnijcie mnie. Jezu! On próbuje... zdjął hełm.
Ciągnijcie go! W górę! W górę!
Dwaj ubezpieczający nurkowie wymienili spojrzenia, potem popatrzyli na Toma.
- Choroba dekompresyjna... - powiedział mężczyzna przy kołowrocie z linami bezpieczeństwa.
Tom nie znał się właściwie na nurkowaniu, ale wiedział, co to jest choroba dekompresyjna. Kiedy
nurek schodzi w dół, rosnące ciśnienie powoduje zagęszczenie pęcherzyków gazu we krwi.
Zmniejsza ją wtedy znacznie objętość i przenikają do miejsc zwykle dla nich niedostępnych. Do
tkanek i nerwów. Jeśli nurek wynurza się zbyt szybko, pęcherzyki pękają, zanim wydostaną się z
tkanek, powodując poważne uszkodzenia, a nawet śmierć.
- Mamy komorę dekompresyjną - powiedział Tom. - Ale nie przyda się na nic, jeśli ściągnie hełm
na tej głębokości. - Sam się zdziwił, że musi im to tłumaczyć.
3
- Wyciągajcie go! - krzyczał nurek. - Wyciągajcie go, on jest... maska, na miłość boską, wyciągajcie
go!
Ubezpieczający ustawił kołowrót na maksymalną szybkość. Tomowi wydawało się, że minęła cała
wieczność, zanim nurek ukazał się w końcu na powierzchni wody. Wciąż jeszcze się rzucał i niełatwo
było wciągnąć go na pokład. Na szczęście przy szybkim wynurzaniu zgubił nóż, zdołali więc go
obezwładnić i odczepić linę.
Wszyscy starali się pomagać. Gdy tylko uwolnili go od liny, natychmiast zanieśli do komory
wysokociśnieniowej, którą towarzystwo ubezpieczeniowe umieściło na pokładzie „„Lady Hope”.
Zupełnie, jakby ktoś wiedział...
Ta myśl przemknęła Tomowi przez głowę, ale natychmiast odpłynęła na fali przerażenia, kiedy
pomagał ułożyć nurka na koi w komorze.
Boże mój, pomyślał, patrząc na twarz za szybką. O Boże. To Chase.
Chase, jego wieloletni przyjaciel. Chase, kompan do kieliszka od czasów służby w marynarce. O
Święta Mado, Matko Boża...
Stał obok komory, patrząc przez małą grubą szybkę, jak kompresor wyrównuje ciśnienie do
ciśnienia na głębokości dwudziestu metrów pod powierzchnią morza. Chciał natychmiast ruszyć w
kierunku wybrzeża, ale musieli poczekać na wynurzenie drugiego nurka. Patrzył na niewiarygodnie
poskręcane ciało przyjaciela i słuchał cichych jęków.
- Kapitanie! Bill jest na pokładzie.
Dopiero wtedy, z ciężkim sercem, poprowadził „Lady Hope” pełną parą do portu. I dopiero wtedy
wiatr i fale powróciły, przeganiając dziwną mgłę.
Morze odebrało swoją zapłatę.
Rozdział pierwszy
N oc zapadała nad Lower Sugarloaf Key, otaczając ciemnością domek, jakby chciała pogrzebać go
na zawsze.
Chase Mattingly spojrzał na berettę kaliber 9 mm, leżącą przed nim na stole. Zdarzało się, że
wyjmował broń, czyścił, a potem siadał, wpatrując się w nią z mieszaniną nienawiści i pożądania.
Czasami naprawdę niewiele brakowało, by przyłożył ją sobie do skroni, ale dotychczas wystarczała
mu świadomość, że ma ją w zasięgu ręki.
To była jedna z najgorszych nocy. Pozapalał wszystkie światła, aby odpędzić mrok. Nie był zdolny
stawić mu czoła. W ciemności czaiły się dziwne złe moce, które tak go nękały. Z niej właśnie
wyłaniały się potwory, zrodzone z koszmaru, który niemal go zabił.
Jak długo paliły się światła, był w stanie utrzymać się na obrzeżach rzeczywistości. Jak długo paliły
się światła, mógł wpatrywać się w berettę, wiedząc, że w każdej chwili może się nią posłużyć.
Gardził sobą za to. Gardził swoją słabością, która nakazywała mu trzymać w domu broń i palić
światła, by odstraszyć demony. Gardził sobą i za to, że nie potrafił strzelić sobie w łeb.
Do diabła! Nie tylko gardził. Nienawidził siebie.
Siedział więc tak, wpatrzony w pistolet, i słuchał napływających z zewnątrz poszeptów nocy,
próbując nie myśleć o ściskających go kleszczach bólu. W apteczce miał całą masę proszków
przeciwbólowych. Wystarczyłyby dwie tabletki, by uśmierzyć cierpienie i sprowadzić sen. Ale on bał
się zasnąć w nocy, w snach bowiem wpadał w lodowate czarne objęcia bezlitosnego morza. Kiedy
zasypiał, żadne światła ani zaryglowane drzwi nie chroniły przed atakiem nocy. Wkradała się i
wpijała lodowatymi palcami w śpiący mózg, pozbawiając oddechu, dopóki z krzykiem się nie obu-
dził, z trudem łapiąc powietrze.
Potwory podążyły za nim krok w krok, prosto z głębin morza. Teraz zamieszkały głębię nocy. Już
raz o mało go nie zabiły i nie mógł oprzeć się wrażeniu, że nie spoczną, dopóki tego nie zrobią.
Lekarze tłumaczyli mu, że to wszystko jest irracjonalne, a on o tym wiedział. Wyjaśnili, że
4
przeszedł rodzaj zawału czy zatoru, który wywołał halucynacje, i on im wierzył. A raczej jego umysł
im wierzył. Ale w nocy kierowały nim emocje i nie miał żadnych wątpliwości, że demony próbują go
zabić i tylko czeka ją na sprzyjającą okazję.
Wobec nich pistolet jest bezużyteczny, ale nie wobec niego samego. Siedział więc z bronią pod
ręką, popijając kawę, spięty do granic wytrzymałości, w oczekiwaniu na chwilę, kiedy noc znajdzie
sposób, aby wedrzeć się do środka i go zaatakować. Czepiał się swego bólu, bo nie pozwalał mu
zasnąć, a on musiał czuwać.
Słuchał szumu kołysanych morską bryzą palmowych liści i słyszał szyderczy śmiech. Słuchał
wiatru uderzającego w okna, w okiennice i słyszał, jak noc próbuje wedrzeć się do domu. Ciemność
nabierała kształtów, zarysów i była pełna złych zamiarów. Nie wierzył w to, ale nie potrafił pozbyć
się tego przeświadczenia. Wiedział, że to szaleństwo, i gardził sobą. Kiedyś był przekonany, że
szaleńcy nie zdają sobie sprawy ze swego obłędu. Teraz dowiedział się, że jest inaczej. Szaleństwo
nie zna litości.
Sam na sam ze swoim obłędem i pistoletem, walczył, by nie stracić poczucia rzeczywistości.
Usiłował wsłuchać się w dźwięki nocy i racjonalnie je wyjaśnić. Skoncentrował się na bólu w biodrze
i kręgosłupie, bo był równie realny jak krzesło, na którym siedział.
Wytężał wszystkie siły, aby przywołać zwiastuny nadchodzącego dnia, który wyzwoli go od horroru
nocy.
Wreszcie usłyszał, że ktoś zapuszcza silnik łodzi. Nie patrząc, wiedział, że pierwsze różowe smugi
świtu wyganiają noc ze wschodnich krańców świata. Odsunął się od stołu, ignorując przeszywający
ból w biodrze i łupanie kręgosłupa, pokuśtykał do drzwi i otworzył je szeroko.
Noc cofała się, jak zawsze pokonana przez wstający dzień. W półmroku szydercze cienie roztapiały
się w normalności. Zobaczył młodego Carlsona wskakującego do zniszczonej dziesięciometrowej
łodzi rybackiej, którą chłopak posiadał do spółki z przyjacielem. Obydwaj mieli wielkie marzenie.
Chcieli zarobić na kupno solidnej pełnomorskiej łodzi rybackiej, którą mogliby wynajmować
turystom. Nie tak dawno słyszał, jak o tym rozmawiali, usiłując doprowadzić drewniany kadłub
starej łajby do stanu używalności.
Kiedyś też był taki jak oni. Też miał marzenia... marzenia, w których nie było miejsca na strach i
ból.
Spojrzał w górę i zobaczył czerwone smugi świtu niczym krwawe szramy rozciągnięte na niebie.
Idioci, pomyślał, obserwując, jak łódź chłopców opuszcza zatokę i kieruje się ku szlakowi
przybrzeżnemu i na Ocean Atlantycki. Pacany. Nie wolno lekceważyć takiego nieba jak dzisiaj.
Odwrócił się i wszedł do domu. Słońce zapędziło noc w głębiny morza.
Teraz mógł zasnąć.
Calypso Carlson otworzyła oczy ze świadomością, że coś jest nie w porządku. Ktoś inny mógłby
nazwać to przeczuciem, ale ona od kilku lat starała się uwolnić od wszelkich mistycznych
nonsensów. Jako psycholog zbyt wiele wiedziała o funkcjonowaniu mózgu, żeby ulegać podszeptom
intuicji.
Co było nie w porządku? Jedynie to, że ona i jej brat Jeff woj owali ze sobą przez pół nocy. Za
wszelką cenę chciała uniknąć kolejnej rundy z samego rana.
Z westchnieniem odwróciła się na drugi bok, próbując znowu zasnąć. To był pierwszy dzień jej
miesięcznego urlopu i nie widziała powodu do zrywania się z łóżka. Po co? Żeby ponownie kłócić się
z Jeffem o to, że powinien najpierw skończyć studia, a dopiero potem realizować swoje marzenie o
łodzi rybackiej?
Prychnęła w poduszkę, zastanawiając się, dlaczego się tym przejmuje. Jeff trafił w sedno, kiedy
zarzucił jej, że boi się morza, odkąd zabrało im ojca. W tej sytuacji jej naleganie, żeby poszedł na
studia, wydawało mu się podejrzane.
Może i była w tym część prawdy. Bóg jeden wie, jak wiele morze jej odebrało. Nie, nie mogła już
dłużej leżeć. Promienie słońca wpadały do sypialni. Zrobiło się ciepło i duszno. Jednak reszta domu
nie nagrzała się jeszcze dostatecznie, by włączyć klimatyzację. Ale nie duchota wyciągnęła ją z łóżka,
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin