02 David i Leigh Eddings - Belgarath 02 - Czas niedoli.pdf

(541 KB) Pobierz
195053102 UNPDF
David i Leigh Eddings
Czas Niedoli
Druga część opowieści o losach czarodzieja Belgaratha
Przełożyła
Maria Duch
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Przebiegu następnych kilku miesięcy nie potrafię dokładnie odtworzyć, ponieważ naprawdę
ich nie pamiętam. Zdarzały mi się co prawda przebłyski świadomości, ale były pozbawione
jakiegokolwiek związku z tym, co się wydarzyło przedtem lub potem. Starałem się usunąć z
pamięci te wspomnienia. Rozpamiętywanie szaleństwa nie jest najprzyjemniejszym zajęciem.
Pewnie byłoby mi łatwiej, gdyby Aldur nas nie opuścił. Konieczność jednak kazała mu odejść
w najgorszym momencie. Czułem się osamotniony, pozostawiony sam na sam z rozpaczą.
Nie ma co roztrząsać przyczyn tego stanu rzeczy. Wiem, że to, co się wydarzyło, było
konieczne. Poprzestańmy więc na tym.
Mgliście pamiętam długi okres, w którym pozostawałem przykuty do łóżka łańcuchami i jak
Beldin na zmianę z bliźniakami pilnowali mnie i bezlitośnie kruszyli wszelkie próby zebrania
mej Woli. Nie zamierzali pozwolić, bym poszedł w ślady Belsambara i Belmakora. Potem,
gdy moje samobójcze zapędy nieco osłabły, rozkuli mnie - co nie miało szczególnego
znaczenia. Pamiętam, jak całe dnie siedziałem i wpatrywałem się w podłogę, zupełnie
nieświadomy upływającego czasu.
Ponieważ obecność Beldaran zdawała się mnie uspokajać, moi bracia często przynosili ją do
wieży, a nawet pozwalali potrzymać. Myślę, że ostatecznie to chyba Beldaran sprowadziła
mnie z krawędzi całkowitego szaleństwa. Jakże ja kochałem tę dziecinę!
Jednakże ani Beldin, ani bliźniacy nie przynosili mi Polgary. Lodowate spojrzenie jej szarych
oczu głęboko raniło moją duszę; na samo wspomnienie mego imienia z ciemnoniebieskich
robiły się stalowoszare. W naturze Pol nie było miejsca na przebaczenie.
Beldin uważnie śledził, jak powoli wynurzam się z otchłani szaleństwa. W końcu, późnym
latem, a może była to wczesna jesień, poruszył pewien delikatny temat.
- Czy chciałbyś zobaczyć grób? - zapytał. - Słyszałem, że ludzie czasami to robią.
Rozumiałem oczywiście, o co chodziło - odwiedzenie grobu i przystrojenie go kwiatami. To
miało pomóc pogrążonemu w smutku nabrać pewnego dystansu do śmierci. Być może u
innych ludzi przynosiło to pożądany skutek, ale nie u mnie. Na sam dźwięk tego słowa
ponownie ogarnęło mnie poczucie ogromnej straty, kompletnie druzgocząc.
Wiedziałem, że spisywanie tego wszystkiego będzie błędem.
Zbliżał się koniec zimy, gdy mój stan poprawił się na tyle, aby bliźniacy, po dokładnym
wybadaniu, rozkuli mnie i pozwolili chodzić wolno. Beldin już nigdy nie wspomniał o grobie.
Zacząłem z zapałem wędrować po Dolinie pokrytej na pół stajałym śniegiem. Chodziłem
szybko, aby z nastaniem nocy czuć się wyczerpany. Musiałem mieć pewność, że będę zbyt
zmęczony, by śnić. Problem jedynie w tym, że wszystko w Dolinie przywoływało
wspomnienia Poledry. Macie pojęcie, ile jest na świecie sów śnieżnych?
Chyba właśnie wówczas, w ciągu tego rozmokłego końca zimy, podjąłem decyzję. Nie
uświadamiałem sobie jej jeszcze w pełni, ale nosiłem ją w sobie cały czas.
Zacząłem porządkować swe sprawy. Pewnego słotnego, burzowego wieczoru wybrałem się
do wieży Beldina w odwiedziny do swych córek. Miały wówczas około roczku, więc już
chodziły - jeśli można to tak nazwać. Beldin przezornie zagrodził schody, aby nie doszło do
jakiegoś nieszczęścia. Beldaran znajdowała wielką przyjemność w bieganiu, choć często się
przewracała. Bawiło ją to jednak bardzo i za każdym razem, gdy upadła, wybuchała
rozkosznym śmiechem.
Polgara natomiast nigdy się nie śmiała. Nadal nie czyni tego zbyt często. Czasami wydaje mi
się, że bierze życie zbyt poważnie.
Beldaran podbiegła do mnie z wyciągniętymi rączkami. Pochwyciłem ją w ramiona i
ucałowałem.
Polgara nawet na mnie nie spojrzała. Całą uwagę skupiała na swej zabawce, osobliwie
powyginanym kijku - a może był to korzeń jakiegoś drzewa lub krzewu. Moja starsza córka
ze zmarszczonym czołem obracała go w swych małych rączkach.
- Przepraszam za to - usprawiedliwił się Beldin, gdy spostrzegł, że spoglądam na tę dziwną
zabawkę. - Pol ma wyjątkowo donośny głos i nie marnuje go na płacz. Zamiast tego
wrzeszczy, gdy czuje się nieszczęśliwa. Musiałem czymś zająć jej umysł.
- Ale kij? - zapytałem.
- Pracuje nad nim już od sześciu miesięcy. Zawsze gdy zaczyna wrzeszczeć, daję go jej i
natychmiast milknie.
-Kij?
Beldin spojrzał na Polgarę, a potem pochylił się do mnie i szepnął:
- Ma tylko jeden koniec. Nadal na to nie wpadła. Usiłuje znaleźć drugi. Bliźniacy uważają, że
jestem okrutny, ale przynajmniej mogę się trochę przespać.
Ponownie pocałowałem Beldaran, posadziłem ją, a potem podszedłem do Polgary i wziąłem
ją na ręce. Natychmiast ze-sztywniała, a po chwili zaczęła się wiercić, próbując się uwolnić.
- Przestań - poleciłem. - Możesz o to nie dbać, Pol, ale jestem twoim ojcem i jesteś na mnie
skazana. - Potem całkiem rozmyślnie pocałowałem ją. Stalowe oczy złagodniały na chwilę i
zrobiły się niesamowicie błękitne. Potem ponownie poszarzały, a ona zdzieliła mnie po
głowie patykiem.
- Ma charakterek, co? - zauważył Beldin. Postawiłem ją na ziemi, odwróciłem i dałem
lekkiego
klapsa.
- Zachowuj się, panienko - nakazałem. Polgara odwróciła się i spojrzała na mnie.
- Bądź zdrowa, Polgaro - powiedziałem . - A teraz idź się bawić.
Pocałowałem ją wówczas po raz pierwszy i wiele czasu upłynęło, nim zrobiłem to ponownie.
Wiosna tego roku nadeszła z ociąganiem. Co i rusz zsyłała na nas przelotne deszcze i śnieżne
zamiecie. W końcu jednak przestało padać, a drzewa i krzewy zaczęły nieśmiało wypuszczać
pączki.
Pewnego pochmurnego, wietrznego dnia wspiąłem się na wzgórze na zachodnim skraju
Doliny. Powietrze było chłodne, a nad głową pędziły chmury. Ten dzień bardzo przypominał
tamten, w którym postanowiłem opuścić wioskę Gara. Chmurny, wietrzny, wiosenny dzień
zawsze budził we mnie ochotę do wędrówki. Długo siedziałem i w końcu decyzja, którą
nieświadomie podjąłem pod koniec zimy, na dobre zakorzeniła się w mej świadomości.
Bardzo kochałem Dolinę, ale zbyt wiele bolesnych wspomnień się z nią wiązało. Wiedziałem,
że Beldin i bliźniacy zaopiekują się moimi córkami. Poledra odeszła, mój Mistrz także, więc
nic mnie tu nie trzymało.
Spojrzałem na Dolinę. Ze wzgórza nasze wieże wyglądały jak rozrzucone niedbale zabawki, a
stada pasących się jeleni przypominały mrówki. Nawet prastare drzewo rosnące na środku
Doliny z tej odległości wyglądało na małe. Wiedziałem, że będę tęsknić za tym drzewem, ale
ono zawsze tam było, więc pewnie będzie również, gdy wrócę - jeśli to kiedykolwiek nastąpi.
Potem wstałem, westchnąłem i odwróciłem się plecami do jedynego miejsca, jakie w życiu
nazwałem domem.
Poszedłem wschodnim skrajem Ulgolandu. Nie korzystałem ze swego daru od owego
straszliwego dnia i nie byłem pewny, czy nadal to potrafię robić. Grul zapewne zdążył już
wyzdrowieć, ale z całą pewnością chował do mnie urazę i nie pozwoli mi ponownie zbliżyć
się na wyciągnięcie ręki. Mógłbym znaleźć się w bardzo niezręcznej sytuacji, gdybym
próbował zebrać Wolę i stwierdził, że już tego nie potrafię. W tych górach żyły także
hrulgini, algrothy, a czasami zdarzały się i trolle, więc rozwaga nakazywała szukać innej
drogi.
Oczywiście bracia usiłowali się ze mną skontaktować. Niekiedy słyszałem ich stłumione
nawoływania, ale nie trudziłem się odpowiadaniem. To byłaby jedynie strata czasu. Nie
miałem zamiaru wracać, bez względu na to, co chcieli mi powiedzieć.
Przeszedłem przez zachodnią Algarię, nikogo nie napotkawszy. Po obejściu północnego
krańca Ulgolandu, skręciłem na zachód, przeszedłem przez góry i zszedłem na równiny
wokół Muros.
Tam gdzie teraz wznosi się Muros, znajdowała się wioska Arendów - Wacite. Zatrzymałem
się w niej po prowiant na drogę. Ponieważ nie miałem pieniędzy, wróciłem do wstydliwych
praktyk z młodości i kradłem to, czego potrzebowałem.
Potem ruszyłem w dół rzeki, ostatecznie lądując w Camaar. Camaar, podobnie jak wszystkie
porty, miało w sobie coś kosmopolitycznego. Samo miasto nominalnie podlegało księciu Vo
Wacune, ale w nabrzeżnych knajpach Alornowie, Tolnedranie, a nawet Nyissanie byli równie
częstymi gośćmi, co wacuńscy Arendowie. Miejscowi byli w większości marynarzami, a
marynarze po długich wyprawach są zwykle dobroduszni i hojni, więc bez trudu znajdowałem
chętnych do postawienia mi kilku kufli ale.
Goście w tawernach uwielbiali słuchać opowieści, a ja potrafiłem wymyślać doskonałe
historie. W taki sposób radziłem sobie w Camaar przez całe lata. Czyż to nie wygodny sposób
zarabiania na życie? W dodatku można to robić na siedząco, co było dodatkowym plusem,
gdyż przez większość czasu nie byłem w stanie utrzymać się na nogach. Mówiąc bez
ogródek, zrobiłem się zwyczajnym pijaczyną. Często bywałem niepożądanym gościem.
Pamiętam, że wyrzucano mnie z wielu tawern, miejsc zwykle tolerancyjnych wobec drobnych
uchybień w dobrym zachowaniu.
Nie potrafię powiedzieć, jak długo przebywałem w Camaar - przynajmniej dwa lata, a może i
dłużej. Każdej nocy upijałem się do nieprzytomności i nigdy nie wiedziałem, gdzie obudzę się
następnego ranka. Zwykle był to rynsztok lub jakiś śmierdzący zaułek. Rano ludzie nie mają
szczególnej ochoty na wysłuchiwanie opowieści, więc dorabiałem sobie żebraniną. Zaczęło
mi to nawet przynosić niezłe dochody, dzięki czemu do południa każdego dnia byłem już
kompletnie pijany.
Zacząłem widzieć rzeczy, których nie było, i słyszeć głosy, których nikt poza mną nie słyszał.
Ręce trzęsły mi się okropnie i często dręczyły mnie koszmary.
Ale nie miałem snów i nie pamiętałem, co wydarzyło się przed kilkoma dniami. Nie byłem
szczęśliwy, ale przynajmniej nie cierpiałem.
Pewnej nocy jednak, gdy smacznie spałem w ulubionym rynsztoku, miałem sen. Mistrz
musiał pewnie krzyczeć, by przebić się przez moje pijackie upojenie, ale w końcu mu się
udało.
Po przebudzeniu nie miałem wątpliwości, nocą odwiedził mnie Mistrz. Od lat nie miałem
prawdziwych snów. Co więcej, byłem absolutnie trzeźwy i nawet nie drżały mi ręce.
Naprawdę przekonało mnie jednak to, że niebiańskie zapachy unoszące się z tawerny, z której
mnie pewnie wyrzucono poprzedniej nocy, przyprawiły mnie z miejsca o mdłości. Dobre pół
godziny wymiotowałem, klęcząc nad rynsztokiem, ku zgorszeniu wszystkich przechodniów.
Wkrótce odkryłem, że to nie tyle smród z tej tawerny przewracał mi żołądek do góry nogami,
ile stęchły, kwaśny odór wydzielany przez łachmany, które na sobie miałem, i moją skórę.
Potem, nadal targany mdłościami, wstałem, poszedłem, zataczając się, na nabrzeże i
stoczyłem się do zatoki wraz z leżącymi na brzegu śmieciami.
Nie, nie próbowałem się utopić. Usiłowałem zmyć z siebie tę potworną woń. Gdy wyszedłem
z wody, cuchnąłem zdechłymi rybami i innymi paskudztwami, które ludzie wyrzucają w
porcie - zwykle gdy nikt nie patrzy - ale i tak było znacznie lepiej.
Stałem na brzegu, drżąc gwałtownie i ociekając wodą. Postanowiłem jeszcze tego samego
dnia opuścić Camaar. Mój Mistrz najwyraźniej nie pochwalał mego zachowania. Gdybym
znowu się zapomniał, gotów jeszcze sprawić, bym wyrzygał nawet podeszwy swych butów.
Strach nie jest najlepszą motywacją do zachowania trzeźwości, ale przynajmniej każe się
pilnować. W Camaar roiło się od tawern, a do tego znałem większość ich właścicieli, więc
postanowiłem ruszyć do Arendii, aby ustrzec się przed pokusą.
Chwiejnym krokiem przeszedłem ulicami lepszych dzielnic, zapewne gorsząc mieszkańców, i
około południa dotarłem nad brzeg rzeki. Nie miałem pieniędzy, by zapłacić przewoźnikowi,
więc przeprawiłem się wpław na arendzką stronę. Zajęło mi to kilka godzin, ale nie było
pośpiechu. Rzeka po brzegi pełna była świeżej, bieżącej wody, która zmyła ze mnie wiele
grzechów.
Wróciłem na przystań promową, aby zasięgnąć języka. Stała tam byle jak sklecona chata. Jej
właściciel siedział na pniu nad wodą z wędką w dłoni.
- Chciałbyś, przyjacielu, na drugą stronę, do Camaar? - zapytał z akcentem, który natychmiast
pozwolił rozpoznać w nim wacuńskiego wieśniaka.
- Nie, dzięki - odparłem. - Właśnie stamtąd przybyłem.
- Trochę jesteś mokry. Chyba nie przeprawiłeś się wpław?
- Nie - skłamałem. - Miałem małą łódkę. Przewróciła się, gdy próbowałem przybić do brzegu.
W której części Arendii wylądowałem? Straciłem orientację podczas przeprawy.
- Szczęściarz z ciebie, że wylądowałeś tutaj, a nie kilka mil dalej w dół rzeki. Jesteś na
ziemiach Jego Miłości, księcia Vo Wacune. Na zachód od ziem księcia Vo Astur. Nie
powinienem tego mówić - wszak są naszymi sojusznikami i w ogóle - ale Asturowie to butni i
zdradzieccy ludzie.
- Sojusznicy?
- W naszej walce z mimbrańskimi mordercami, jak wiesz.
- To ona nadal trwa?
- Jasne. Książę Vo Mimbre ogłosił się królem całej Arendii, ale nasz książę i książę Asturów
nie mają zamiaru oddać mu hołdu. - Spojrzał na mnie spod oka. - Wybacz, że ci to mówię...
ale dość kiepsko wyglądasz.
- Długo chorowałem. Spojrzał na mnie ponownie.
- Ale nic zaraźliwego, co?
- Nie. Miałem paskudną ranę i nie goiła się dobrze.
- To ulga. Dość mamy kłopotów po tej stronie rzeki i bez zarazy przywleczonej przez
jakiegoś włóczęgę.
- Którędy mam pójść, by trafić na drogę do Vo Wacune?
- Trzeba cofnąć się kilka mil wzdłuż rzeki. Jest tam druga przystań promowa, od niej zaczyna
się droga. Nie przegapisz jej. - Ponownie spojrzał na mnie spod oka. - Nie chciałbyś łyknąć
czegoś na pokrzepienie przed dalszą wędrówką? To kawał na piechotę, a ja mam bardzo
przystępne ceny, przekonasz się.
- Nie, dziękuję, przyjacielu. Mam trochę wrażliwy żołądek. To z powodu tej choroby,
rozumiesz.
- Szkoda. Wyglądasz na wesołka, a ja nie pogardziłbym towarzystwem.
Wesołek? Ja? Ten facet rzeczywiście bardzo chciał sprzedać mi piwo.
- No cóż - rzekłem - stanie tu nie zbliża mnie do Vo Wacune. Dzięki za informacje,
przyjacielu, udanych połowów - dodałem, po czym odwróciłem się i ruszyłem z powrotem w
górę rzeki.
Nim dotarłem do Vo Wacune, zdołałem otrząsnąć się ze skutków lat spędzonych w Camaar i
zacząłem ponownie logicznie myśleć. Najpilniejszą sprawą było znalezienie stosownego
odzienia zamiast łachmanów, które nosiłem, i pieniędzy na dalszą drogę. Mogłem ukraść
potrzebne rzeczy, ale mojemu Mistrzowi mogłoby to nie przypaść do gustu, więc
postanowiłem zachowywać się przyzwoicie. Rozwiązanie mego małego problemu leżało nie
dalej niż najbliższa świątynia Chaldana, Boga-Byka Arendów. W końcu w owych czasach
byłem pewną osobistością.
Doprawdy nie winie kapłanów Chaldana, że nie uwierzyli mi, gdy wyznałem im swe imię. W
ich oczach byłem pewnie po prostu obszarpanym żebrakiem. Jednakże zdenerwował mnie ich
Zgłoś jeśli naruszono regulamin