Robert Silverberg - Stochastyk.rtf

(710 KB) Pobierz
Tytuł oryginału: THE STOCHASTIC MAN

Robert Silverberg

 

 

STOCHASTYK

 

 

tytul org: The Stochastic Man

 

przekład: Maciej Świerkocki

 

Wydawnictwo GORD, Wydawnictwo RYT

Gdańsk 1993, wydanie I

 

Copyright 1975 by Robert Silverberg

 

 

 


To zdumiewające, że nauka, której początek dały rozważania wokół gry przypadku, stała się obecnie najważniejszym przedmiotem ludzkiej wiedzy... Wszystkie najistotniejsze pytania tyczące życia wiążą się z problemami prawdopodobieństwa.

Pierre Simon de Laplace

Theorie Analytique des Probabilites

 

Gdy człowiek nauczy się widzieć, odkrywa, że jest samotny w świecie głupoty.

Carlos Castaneda

A Separate Reality

 

l

 

Rodzimy się przypadkowo w czysto losowym wszechświecie. Życie nasze determinuje całkowicie przypadkowa kombinacja genów. Cokolwiek się dzieje, dzieje się przez przypadek. Pojęcia skutku i przyczyny są fałszywe. Istnieją jedynie złudne przyczyny prowadzące do pozornych skutków. Ponieważ tak naprawdę nic z niczego nie wynika, pływamy co dnia w morzach chaosu. Niczego nie można bowiem przewidzieć, nawet zdarzeń najbliższej, bezpośredniej przyszłości.

Wierzycie w to?

Jeżeli tak, to żal mi was, bo prowadzicie z pewnością zimne, przerażające i ponure życie.

I ja wierzyłem kiedyś w podobne rzeczy, gdy miałem mniej więcej siedemnaście lat, a świat wydawał mi się nieprzyjazny i niezrozumiały. Wierzyłem, że wszechświat jest jakąś gigantyczną grą w kości, grą bez celu i bez zasad, do której my, głupi śmiertelnicy, usiłujemy wprowadzić pocieszające pojęcie przyczynowości, by chronić swój chwiejny i kruchy zdrowy rozsądek. Wydawało mi się, że mamy szczęście, jeżeli w owym kapryśnym i przypadkowym kosmosie udaje nam się po prostu przetrwać kolejne godziny, nie mówiąc już o latach, albowiem w każdej chwili, bez ostrzeżenia i bez przyczyny, Słońce może się stać nową, a Ziemia zmienić się w ogromną kluchę wazeliny. Wiara i dobre uczynki są niewystarczające, ba, wręcz nieistotne; wszystko może się przytrafić każdemu w każdym momencie. A zatem żyjcie chwilą i nie przejmujcie się jutrem, ponieważ jutro nie przejmuje się wami.

Wielce cynicznie i wielce młodzieńczo brzmi ta filozofia. Młodzieńczy cynizm to przede wszystkim obrona przed strachem. Przypuszczam, że w miarę jak doroślałem, świat zdawał mi się coraz mniej przerażający, a ja stawałem się coraz mniej cyniczny. Odzyskałem nieco dziecięcej niewinności i jak każde dziecko zaakceptowałem pojęcie przyczynowości. Popchnijcie niemowlaka, a upadnie. Przyczyna i skutek. Nie podlewajcie przez tydzień begonii, a zacznie usychać. Przyczyna i skutek. Kopnijcie mocno piłkę, a poszybuje w powietrze. Przyczyna i skutek, przyczyna i skutek. Uznałem, że wszechświat może jest bezcelowy, ale nie pozbawiony zasad. W ten sposób uczyniłem pierwsze kroki na drodze wiodącej ku mojej karierze zawodowej, a stamtąd ku polityce i dalej, ku naukom wszechwidzącego Martina Carvajala, owego tajemniczego i udręczonego człowieka, spoczywającego obecnie w spokoju, którego tak bardzo się lękał. To właśnie Carvajal doprowadził mnie do tego miejsca w czasie i przestrzeni, które zajmuję dzisiaj.


2

 

Nazywam się Lew Nichols. Mam jasne, piaskowe włosy, ciemne oczy, dokładnie dwa metry wzrostu i nie posiadam żadnych blizn, które umożliwiałyby identyfikację. Byłem żonaty z Sundarą Shastri, uzyskaliśmy licencję na grupę dwuosobową. Nie mieliśmy dzieci i pozostajemy obecnie w separacji, bez oficjalnego orzeczenia sądowego. Mam prawie trzydzieści pięć lat. Urodziłem się w Nowym Jorku l stycznia 1966 roku o godzinie 216. Nieco wcześniej tej samej nocy odnotowano w Nowym Jorku dwa jednoczesne wydarzenia o historycznym znaczeniu: objecie urzędu burmistrza przez sławnego i wspaniałego Johna Lindsaya* [* John Vliet Lindsay (1921) - energiczny i samodzielny polityk amerykański o liberalnych poglądach, burmistrz Nowego Jorku przez dwie kadencje (1966-1972).] oraz rozpoczęcie pierwszego, wielkiego i katastrofalnego strajku obsługi metra. Wierzycie w symultaniczność? Ja wierze. Nie ma stochastyczności ani zdrowego rozsądku bez symultaniczności. Zginiemy, jeżeli będziemy widzieć wszechświat jako zbiór nie powiązanych wzajemnie wypadków, niby pointylistyczne płótno bezprzyczynowości. Moja matka miała rodzić w połowie stycznia, ale ja przyszedłem na świat o dwa tygodnie za wcześnie, co okazało się wyjątkowo niedogodne dla moich rodziców, którzy musieli dostać się do szpitala w sylwestrową noc w mieście pozbawionym nagle środków komunikacji. Gdyby ich techniki przewidywania były skuteczniejsze, być może pomyśleliby tamtego wieczora o wynajęciu samochodu. A gdyby burmistrz Lindsay stosował sprawniejsze techniki przewidywania, to sądzę, że biedny drań zrezygnowałby z urzędu już podczas zaprzysiężenia, oszczędzając sobie tym samym wieloletnich bólów głowy.


3

 

Przyczynowość to szacowna, przyzwoita zasada, nie będąca jednak w stanie wyjaśnić wszystkiego. Musimy ją przekroczyć, jeżeli chcemy nadać światu sens. Musimy przyznać, że pewne istotne zjawiska nie pozwalają się po prostu niedbale zaszufladkować i można je opisać jedynie za pomocą metod stochastycznych.

System, w którym zdarzenia występują zgodnie z zasadą prawdopodobieństwa, lecz nie są przy tym jednostkowo zdeterminowane prawem przyczynowości, nazywamy systemem stochastycznym. Codzienny wschód słońca nie jest wydarzeniem stochastycznym: stale i niezmiennie determinuje go względne położenie Ziemi i Słońca na niebie, a kiedy raz już pojmiemy mechanizm przyczynowości, możemy bez żadnego ryzyka przewidywać, że słońce wstanie jutro, pojutrze i następnego dnia. Umiemy nawet przewidzieć dokładny czas wschodu słońca i wcale go nie odgadujemy, lecz znamy go z góry. Fakt, że woda płynie na ogół w dół zbocza, również nie jest zjawiskiem stochastycznym: to funkcja przyciągania grawitacyjnego, którego wartość uważamy za stałą. Istnieje jednak wiele obszarów, na których przyczynowość zawodzi i wtedy na ratunek musi nam pospieszyć stochastyka.

Nie potrafimy na przykład przewidzieć ruchu pojedynczej cząsteczki w litrze tlenu, a jednak przy pewnej znajomości teorii kinetycznej możemy śmiało przewidzieć zachowanie całego litra gazu. Nie jesteśmy w stanie przepowiedzieć, kiedy dany atom uranu ulegnie rozpadowi radioaktywnemu, a jednak możemy dosyć dokładnie obliczyć, ile atomów w bryłce uranu 235 rozpadnie się w ciągu dziesięciu tysięcy lat. Nie wiemy, co przyniesie następny obrót koła ruletki, ale właściciele kasyn umieją określić w przybliżeniu zysk, jaki osiągną w trakcie długiej, wieczornej gry. Za pomocą technik stochastycznych przewidzieć można wszystkie procesy, choć wydawałyby się one nieprzewidywalne z punktu widzenia składających się na nie pojedynczych przypadków i ich następstwa w czasie.

Stochastyczny. Jak podaje Oksfordzki słownik języka angielskiego, wyraz ten ukuto w 1662 roku, obecnie zaś jest on rząd. bądź przestarz. Nie wierzcie w to. To słownik jest przestarz., a nie termin stochastyczny, który z każdym dniem staje się coraz mniej przestarz. Słowo to pochodzi z greki, w której pierwotnie oznaczało ‘cel’ lub ‘punkt, w który się celuje’ - od tego rdzenia Grecy utworzyli czasownik ‘celować’, który na mocy metaforycznej ekstensji znaczył także ‘zastanawiać się’, ‘myśleć’. W języku angielskim termin stochastyczny pojawił się najpierw jako wyszukany sposób określenia tego, ‘co domyślne, odnoszące się do przypuszczenia’, jak w owej uwadze Whitefoota o Sir Thomasie Brownie* [* Thomas B równe (1605-1682) - filozof angielski.] z 1712 roku: „Lubo prorokiem żadnym nie był... wszak w najbliższej mu zdolności, jako to w stochastyce, przodował, i mylił się rzadko co do przyszłych zdarzeń”.

Wedle nieśmiertelnych słów Ralpha Cudwortha (1617-1688)* [* Ralph Cudworth - filozof angielski.] : „Potrzeba jest i praktyka osądu stochastycznego i opinii związanej z prawdą i fałszem w życiu ludzkim”. Ci, których życiem naprawdę rządzi filozofia stochastyczna, są sprawiedliwi i rozważni, i nieskorzy do generalizacji na podstawie wątłych przykładów. Jak wykazał na początku osiemnastego wieku Jacques Bernoulli* [* Jacques (Jacob) Bernoulli (1645-1705)-szwajcarski matematyk, twórca podstaw rachunku prawdopodobieństwa, m.in. wyprowadził „prawo wielkich liczb”.], pojedyncze zdarzenie niczego nie zwiastuje, ale im obszerniejszy jest nasz przykład, tym większe szansę odgadnięcia jego rzeczywistego, wewnętrznego układu zjawisk.

To tyle, jeżeli idzie o teorię prawdopodobieństwa. Przemykam szybko i niespokojnie nad rozkładem Poissona, centralnym twierdzeniem granicznym, aksjomatami Kołmogorowa, grami Ehrenhafta, łańcuchami Markowa, trójkątem Pascala i całą tą resztą. Zamierzam oszczędzić wam krętych dróg matematyki. („Niech p oznacza prawdopodobieństwo zajścia zdarzenia podczas jednej próby, a s liczbę zdarzeń obserwowalnych w « prób...”) Chodzi mi tylko o to, że prawdziwy stochastyk uczy się przestrzegać czegoś, co my w Centrum Procesów Stochastycznych nazywamy pauzą Bernoulliego, będącą przerwą, podczas której pytamy samych siebie: Czy rzeczywiście dysponuję wystarczającą ilością danych, żeby wyciągnąć z nich zasadny wniosek?

Jestem sekretarzem wykonawczym Centrum, zarejestrowanego cztery miesiące temu, w sierpniu roku 2000. Nasze wydatki są pokrywane z pieniędzy Carvajala. Obecnie zajmujemy pięciopokojowy dom na wsi w północnej części stanu New Jersey. Nie mam zamiaru bliżej określać położenia Centrum. Naszym celem jest zredukowanie pauzy Bemoulliego do zera: pragniemy zatem odgadywać przyszłość ze stale rosnącą dokładnością, na podstawie coraz mniejszej liczby próbek statystycznych. Innymi słowy: chcemy przejść od przewidywania probabilistycznego do absolutnego, czyli, parafrazując znowu to stwierdzenie - zastąpić przypuszczenia jasnowidzeniem.

Pracujemy więc nad wykształceniem zdolności poststochastycznych. Carvajal nauczył mnie, że stochastyka nie jest końcem drogi - to zaledwie przemijająca szybko faza ludzkiej walki o wolność od tyranii przypadkowości. We wszechświecie absolutnym można uważać wszystkie zdarzenia za absolutnie zdeterminowane, a jeśli nie postrzegamy żadnych większych struktur, to tylko ze względu na ułomność naszego widzenia. Gdybyśmy naprawdę rozumieli przyczynowość na poziomie molekularnym, to nie musielibyśmy w naszych przewidywaniach polegać na przybliżonych obliczeniach matematycznych, statystyce i teorii prawdopodobieństwa. Gdyby nasza percepcja skutku i przyczyny była zadowalająca, moglibyśmy uzyskać absolutną wiedzę o przyszłości. Stalibyśmy się wszechwiedzący. Tak powiedział Carvajal. Wierzę, że miał rację. Wy zapewne nie. Macie skłonności do sceptycyzmu w tych sprawach, prawda? Nic nie szkodzi. Zmienicie zdanie. Wiem, że tak będzie.

 

 


4

 

Carvajal już nie żyje. Doskonale wiedział, jak i kiedy umrze. Ja jeszcze ciągle tu jestem, i sądzę, że także wiem, jak umrę, chociaż nie jestem tego całkowicie pewien, a poza tym nie ma to dla mnie takiego znaczenia, jakie miało dla niego. Carvajalovi brak było siły niezbędnej do udźwignięcia swoich wizji. Był wypalonym człowieczkiem o zmęczonych oczach i pustym uśmiechu, posiadającym zbyt wielki jak na moc swego ducha dar, który przyczynił się do jego śmierci. Jeżeli naprawdę go odziedziczyłem, to mam nadzieję, że będę umiał z nim żyć lepiej niż on.

Carvajal nie żyje, ale ja żyję i będę jeszcze żył przez jakiś czas. Wokół mnie, dwadzieścia lat w przyszłości, migocą niewyraźnie nowojorskie wieżowce, połyskujące w bladym świetle nie narodzonych jeszcze poranków. Spoglądam na posępną, porcelanową misę zimowego nieba ł widzę swoją postarzałą twarz. A zatem nie zniknę w najbliższym czasie. Mam przed sobą dość długą przyszłość. Wiem, że przyszłość jest równie trwała, niezmienna i dostępna jak przeszłość. Dlatego opuściłem ukochaną żonę, porzuciłem pracę, która uczyniła mnie bogatym, i stałem się obiektem wrogości Paula Quinna, potencjalnie najbardziej niebezpiecznego człowieka na świecie, Paula Quinna, który za cztery lata zostanie wybrany prezydentem Stanów Zjednoczonych. Nie obawiam się go osobiście. Nie będzie mógł mnie skrzywdzić. Może wyrządzić krzywdę demokracji i wolności słowa, ale mnie nie skrzywdzi. Czuję się winny, ponieważ pomogę wprowadzić Quinna do Białego Domu, ale przynajmniej dzielę się swą winą z tobą, z tobą i z tobą, z waszymi ślepymi, bezmyślnymi głosami, których jeszcze pożałujecie i które kiedyś zapragniecie odwołać. Mniejsza o to. Przetrwamy Quinna. Wskażę wam właściwą drogę. Będzie to moja forma pokuty. Mogę ocalić was wszystkich od chaosu, nawet teraz, kiedy Quinn rozsiadł się już na horyzoncie i olbrzymieje z każdym dniem.


5

 

Przez siedem lat zajmowałem się zawodowo teorią prawdopodobieństwa, zanim w ogóle usłyszałem o Martinie Carvajalu. Począwszy od wiosny 1992 roku moją specjalnością stały się prognozy. Patrzę na żołądź dębu i widzę stos drewna na opał - to dar, który posiadam. Za odpowiednią opłatą powiedziałbym wam, czy produkcja mikrochipów będzie nadal przemysłem rozwojowym, czy otwarcie salonu tatuażu w Topeka to dobry pomysł i czy moda na ogolone czaszki potrwa na tyle długo, by opłacało się wam rozbudowywać fabrykę depilatorów w San Jose. I pewnie miałbym rację.

Mój ojciec powiadał: „Nie wybieramy swojego życia. To życie wybiera nas”.

Być może. Nie przypuszczałem nigdy, że będę pracował w zawodzie proroka. Właściwie nie przypuszczałem, że będę pracował w jakimkolwiek zawodzie. Ojciec bał się, że zostanę darmozjadem. W dniu, w którym odebrałem dyplom ukończenia studiów (Uniwersytet Nowojorski, 1986) - istotnie wszystko na to wskazywało. Prześlizgnąłem się przez trzy lata uczelni, nie mając pojęcia, co chciałbym zrobić ze swoim życiem, poza tym że powinno być to coś zespołowego, twórczego, dochodowego i stosunkowo użytecznego społecznie. Nie chciałem zostać powieściopisarzem, nauczycielem, aktorem, prawnikiem, maklerem giełdowym, generałem ani księdzem. Nie pociągały mnie finanse ani przemysł, medycyna przekraczała granice mych zdolności, a polityka wydawała mi się wulgarna i nieprzyzwoita. Wiedziałem, że posiadam przede wszystkim talenty werbalne i koncepcyjne, a moje potrzeby koncentrują się głównie wokół poczucia bezpieczeństwa i spokoju. Nie boję się ciężkiej pracy, byłem i jestem błyskotliwy, towarzyski, rzutki, energiczny i otwarcie oportunistyczny, choć mam nadzieję, że nie oportunistycznie otwarty. Ale kiedy uczelnia wypuściła mnie na wolność, brakowało mi ogniskowej, centralnego punktu, płaszczyzny odniesienia.

Życie wybiera nas. Miałem zawsze dziwny dar niezwykłych przeczuć; stopniowo uczyniłem sobie z niego środek utrzymania. Pracowałem kiedyś podczas wakacji jako ankieter na pół etatu. Któregoś dnia wygłosiłem w biurze kilka przenikliwych uwag na temat pewnych prawidłowości, jakie wykazywały nasze dane pierwotne, i szef zaproponował mi przygotowanie na następny etap ankiety prognostycznego modelu próbkowania. Jest to program wskazujący, jakie pytania należy zadawać, aby uzyskać potrzebne informacje. Robota była ekscytująca, a biegłość, jaką wykazałem, przyniosła nagrodę memu ego. Wykorzystałem szansę, gdy pewien ważny klient mojego pracodawcy poprosił, żebym zrezygnował z posady i już jako wolny strzelec zajął się konsultingiem. Od tej chwili droga do mojej własnej firmy konsultingowej stała się kwestią kilku miesięcy.

Gdy pracowałem w doradztwie i prognozach, wielu nie doinformowanych facetów uważało mnie za ankietera. Nie, to ankieterzy pracowali dla mnie, wynajmowałem ich cały pluton. Byli dla mnie tym, czym młynarze dla piekarza: oddzielali ziarno od plew, a ja produkowałem siedmiowarstwowe torty. Moja praca wykraczała daleko poza ankietowanie. Na podstawie próbek danych, zebranych za pomocą zwykłych, quasi-naukowych metod, stawiałem daleko idące prognozy, wykonywałem intuicyjne skoki, czyli - krótko mówiąc - zgadywałem, i to zgadywałem dobrze. Robiłem na tym pieniądze, ale odczuwałem ponadto coś w rodzaju ekstazy. Kiedy stawałem przed stosem pierwotnych próbek, na których miałem oprzeć jakąś poważną prognozę, czułem się jak nurek skaczący z wysokiej skały w iskrzący błękit morza w poszukiwaniu lśniącego, złotego dublonu, skrytego w białym piasku głęboko pod falami: waliło mi serce, szumiało w głowie, a duch mój doznawszy kwantowej podniety przechodził w wyższy, zintensyfikowany stan energetyczny. Ekstaza.

To, co robiłem, było skomplikowane i wielce specjalistyczne, choć był to także rodzaj czarów. Pławiłem się w średnich harmonicznych, skośnych dodatnich i parametrach rozkładu. Moje biuro stanowiło labirynt monitorów i wykresów. Zmuszałem do pracy baterię megakomputerów przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, a to, co wyglądało jak zegarek na mojej prawej ręce, było w istocie terminalem danych, który rzadko miewał okazję przestygnąć. Ale skomplikowana matematyka i potężna hollywoodzka technologia były jedynie aspektami przygotowawczej fazy mojej pracy, etapem gromadzenia informacji. IBM nie mógł mi pomóc, gdy przychodziło do stawiania prognoz. Dokonywałem tej sztuczki wyłącznie z pomocą własnego umysłu, bez żadnej asysty. Stawałem w strasznej samotności na skraju skały, i chociaż sonar ukazał mi ukształtowanie dna oceanu, choć najnowocześniejsze transpondery General Electric zarejestrowały prędkość pływu prądu, temperaturę wody i wskaźnik zmętnienia, to w chwili ostatecznej realizacji byłem zupełnie sam. Przymrużonymi oczami wpatrywałem się uważnie w wodę zginając kolana, kołysząc ramionami, wciągając powietrze do płuc - czekając, aż zacznę widzieć, naprawdę widzieć, a gdy poczułem wirowanie pod powiekami, nareszcie skakałem, puszczałem się głową w dół w falujące morze w poszukiwaniu złotego dublonu. Wystrzeliwałem nagi, bezbronny i nieomylny ku memu celowi.

Od września 1997 roku do marca roku 2000, jeszcze dziewięć miesięcy temu, obsesyjnie pragnąłem uczynić Paula Quinna prezydentem Stanów Zjednoczonych. Obsesja. To mocne słowo. Pachnie Sacher-Masochem* [* Leopold Sacher-Masoch (1836-1895)- pisarz austriacki. Postacie jego utworów obsesyjnie dążą do odczuwania bólu i cierpień psychicznych.], Krafft-Ebingiem* [* Richard Krafft-Ebing (1840-1902) - niemiecki psychiatra, zajmował się patologiami seksualnymi i hipnotyzmem.], rytualnym myciem rąk i gumową bielizną. A jednak sądzę, że trafnie określa mój stosunek do Quinna i jego ambicji.

Haig Mardikian przedstawił mnie Quinnowi latem 1995 roku. Haig i ja chodziliśmy razem do prywatnej szkoły - Dalton, 1980-82; dużo graliśmy wtedy w koszykówkę - i odtąd byliśmy w stałym kontakcie. Mardikian jest eleganckim prawnikiem o rysich oczach, mierzącym prawie trzy metry wzrostu. Pragnął między innymi zostać pierwszym prokuratorem generalnym Stanów Zjednoczonych pochodzenia ormiańskiego, i być może zostanie.

(Być może? Jak mogę w to wątpić?) Pewnego skwarnego sierpniowego popołudnia zadzwonił do mnie z wiadomością:

- Sarkisian urządza dzisiaj wielki ochlaj. Jesteś zaproszony. Gwarantuje, że z tego przyjęcia wyniknie dla ciebie coś pożytecznego.

Sarkisian jest pośrednikiem w handlu nieruchomościami i właścicielem obu brzegów rzeki Hudson na odcinku sześciuset czy siedmiuset kilometrów.

- Kto jeszcze będzie? - spytałem. - Oprócz Ephrikiana, Missakiana, Hagopiana, Manoogiana, Garabediana i Boghosiana.

- Berberian i Khatisian - odparł. - Oraz... - Tu Mardikian wyrecytował wspaniałą, olśniewającą listę sławnych nazwisk ze świata finansów, polityki, przemysłu, nauki i sztuki. -...i Paul Quinn - zakończył. Położył znaczący nacisk na to ostatnie nazwisko.

- Czy powinienem go znać?

- Powinieneś, ale na razie pewnie jeszcze nie znasz. Obecnie jest przewodniczącym zgromadzenia ustawodawczego w Riverdale. To człowiek, który daleko zajdzie w życiu publicznym.

Nie miałem specjalnej ochoty, żeby spędzić sobotni wieczór słuchając jakiegoś ambitnego, młodego irlandzkiego polityka, wykładającego swoje plany odnowy Galaktyki, ale z drugiej strony opracowywałem już kiedyś kilka prognoz dla polityków i zarobiłem na tym pieniądze, a Mardikian wiedział chyba, co jest dla mnie dobre. Nie mogłem się ponadto oprzeć liście zaproszonych osób, a poza tym moja żona spędzała sierpień w Oregonie jako gość cierpiącej chwilowo na niedobory personalne sześcioosobowej grupy, i zdaje się, że snułem z nadzieją marzenia o powrocie do domu tego wieczoru w towarzystwie jakiejś ognistej, ciemnowłosej Ormianki.

- O której godzinie? - spytałem.

- O dziewiątej - powiedział Mardikian.

A zatem w drogę do Sarkisiana: potrójny apartament na dachu dziewięćdziesięciopiętrowego, okrągłego wieżowca z onyksu i alabastru, wzniesionego z dala od brzegu na nawodnej platformie w pobliżu dzielnicy Lower West Side. Strażnicy o twarzach bez wyrazu, którzy równie dobrze mogliby być stworami z metalu i plastiku, potwierdzili moją tożsamość, sprawdzili, czy nie mam broni i wpuścili mnie do wnętrza. Powietrze w środku było błękitną mgiełką. Nad wszystkim górował ostry, kwaśny zapach sproszkowanych kości: tego roku paliliśmy wapno z dodatkiem narkotyków. Całe mieszkanie okalały owalne, krystaliczne okna, przypominające ogromne iluminatory. Widok z pokoi wychodzących na wschód zasłaniały dwie monolityczne płyty gmachów World Trade Center, ale w innych pomieszczeniach Sarkisian zaprezentował nam przyzwoitą, dwustusłedemdziesięciostopniową panoramę Zatoki Nowojorskiej, stanu New Jersey, autostrady West Side Expressway i chyba części stanu Pensylwania. Iluminatory były nieprzezroczyste tylko w jednym z ogromnych, klinowatych pokoi - przekonałem się dlaczego, gdy wszedłem do sąsiedniego klina i pod ostrym kątem wyjrzałem na zewnątrz: ta ściana wieżowca wychodziła na nie rozebrany jeszcze kikut Statuy Wolności i Sarkisian najwyraźniej nie chciał, żeby ten przygnębiający widok źle wpłynął na samopoczucie jego gości. (Pamiętajcie, że działo się to w 1995 roku, w jednym z gwałtowniejszych okresów tamtej dekady, i wspomnienie zamachu bombowego na Statuę Wolności ciągle jeszcze wytrącało wszystkich z równowagi.)

Goście! Zgodnie z zapowiedzią stanowili okazały rój kontraltów, astronautów, napastników drużyn futbolowych i przewodniczących rozmaitych zarządów. Stroje od wieczorowych po ekstrawaganckie, spodziewany pokaz piersi i genitaliów, choć awangarda zaprezentowała pierwsze oznaki findesieclowej miłości do dyskrecji, która przeważa obecnie, objawiając się w postaci wysokich kołnierzyków i obcisłych przepasek na włosy. Sześciu mężczyzn i kilka kobiet nosiło kostiumy duchownych. Przybyło też blisko piętnastu pseudogenerałów, tak gęsto poobwieszanych orderami, że mogliby zawstydzić niejednego afrykańskiego dyktatora. Wydawało mi się, że w pozbawionym plis, promiennozielonym kombinezonie i potrójnym naszyjniku z banieczek wypełnionych gazem byłem ubrany z niejaką prostotą. Chociaż w mieszkaniu panował tłok, przebieg przyjęcia nie był bynajmniej bezkształtny, widziałem bowiem ośmiu lub dziesięciu postawnych, smagłych, uprzejmych, bezpretensjonalnie odzianych mężczyzn - członków wszechobecnej armeńskiej mafii Heiga Mardikiana - rozstawionych w salonie w równej odległości od siebie, jak pionki na szachownicy, jak słupki bramek, jak słupy telegraficzne. Zajmowali wyznaczone, z góry ustalone pozycje i pracowicie oferowali gościom papierosy oraz napoje, anonsowali uczestników balu i kierowali ludzi ku tym, z którymi ci mieliby ochotę nawiązać znajomość. Z łatwością dałem się wciągnąć w tę delikatną sieć. Pozwoliłem miętosić swoją dłoń Arze Garabedianowi, Jasonowi Komurjianowi czy może George’owi Missakianowi, a wszedłszy na orbitę znalazłem się na kursie kolizyjnym ze złotowłosą kobietą o słonecznej twarzy, Autumn, która nie była Ormianką i z którą istotnie wróciłem do domu wiele godzin później.

Jednak na długo przedtem, zanim Autumn i ja zdecydowaliśmy się wyjść razem, delikatnie przepychano mnie przez rotacyjny krąg rozmówców, jak w odbijanym tańcu, podczas którego:

... rozmawiałem z pewną czarnoskórą, inteligentną, oszałamiająco piękną i o pół metra wyższą ode mnie osobą płci przeciwnej, która zgodnie z moimi przypuszczeniami okazała się być Ileną Mulamba, szefową Sieci Czwartej; dzięki naszemu spotkaniu uzyskałem interesujący kontrakt konsultingowy na opracowanie ich transmisji telewizyjnych, dokonywanych za pomocą sygnałów dzielonych ze strefy etnicznej...

... łagodnie odrzuciłem swawolne zaloty radnego Ronalda Holbrechta, samozwańczej tuby społeczności homoseksualnej, pierwszego człowieka spoza Kalifornii, który zwyciężył w wyborach przy poparciu Partii Homofilów...

... natrafiłem na rozmowę pomiędzy dwoma wysokimi, siwymi mężczyznami o wyglądzie bankierów, którzy w rzeczywistości okazali się specjalistami od bioenergetyki z uniwersytetów Bellevue i Columbia-Presbyterian, wymieniającymi ploteczki na temat prowadzonych metodą sonopunktury aktualnych badań nad ultradźwiękowym leczeniem zaawansowanych zwyrodnień kostnych...

... wysłuchałem przedstawiciela laboratoriów CBS, który opowiadał jakiemuś młodzieńcowi o wyłupiastych oczach o wynalezionym właśnie przez tamtejszych uczonych wzmacniaczu charyzmy, pracującym na zasadzie pętli biologicznego sprzężenia zwrotnego...

... dowiedziałem się, że młodzieniec o wyłupiastych oczach to Lamont Friedman z Asgard Equities, owego złowrogiego i szeroko rozgałęzionego domu bankowego...

... pogawędziłem sobie z Nolem Maclverem z Ekspedycji Ganimedesa, z Claudem Parksem z Patrolu Narkotycznego (przyniósł swój molekularny saksofon i nie trzeba było go zachęcać, żeby zagrał), z trzema gwiazdami zawodowej koszykówki i jakimś jaskrawo ubranym prawoskrzydłowym, z organizatorem nowego administracyjnego związku prostytutek, municypalnym inspektorem domów publicznych, gromadką nie najmodniej wystrojonych urzędników miejskich i z kustoszem Brooklyńskiego Muzeum Sztuk Przelotnych, Mei-ling Pulvermacherem...

... spotkałem po raz pierwszy pełnomocniczkę Wyznania Transgresji, drobną, lecz przekonywającą pannę Catalinę Yarber, która przyjechała właśnie z San Francisco i natychmiast próbowała mnie nawrócić, czemu przy pomocy mglistych wymówek skutecznie się oparłem...

... i poznałem Paula Quinna.

Tak, Quinn. Czasami budzę się drżący i spocony z sennej powtórki tego przyjęcia, na którym widzę siebie niesionego przemożnym prądem przez morze rozgadanych, sławnych osobistości ku złotej, uśmiechniętej postaci Paula Quinna, czekającego na mnie niczym Charybda z rozwartą paszczą i błyszczącymi oczami. Miał wtedy trzydzieści cztery lata, o pięć więcej ode mnie; barczysty niski, masywnie zbudowany blondyn o szeroko rozstawionych oczach, ciepłym uśmiechu, konserwatywnym guście i twardym, męskim uścisku dłoni - przy powitaniu chwytał nie tylko rękę, lecz również wewnętrzną część bicepsa, nawiązując kontakt wzrokowy z nieomal słyszalnym trzaskiem i natychmiast doskonale porozumiewając się z partnerem. Było to wszystko standardową techniką polityczną, z którą niejednokrotnie spotykałem się wcześniej, lecz nigdy przedtem nie była ona stosowana z podobną siłą i intensywnością. Quinn tak szybko i pewnie pokonał międzyludzką barierę, że zacząłem podejrzewać, iż nosi w uchu jedną z tych wzmacniających charyzmę pętli z CBS. Mardikian przedstawił nas i Quinn bezzwłocznie wstrzelił się we mnie mówiąc: „Jest pan jednym z ludzi, których najbardziej pragnąłem dziś poznać”, i: „Proszę mówić mi Paul”, i: „Chodźmy w jakieś trochę spokojniejsze miejsce, Lew”; a ja wiedziałem, że jestem po prostu po mistrzowsku robiony w konia i mimo to pozwoliłem się załatwić.

Zaprowadził mnie do saloniku położonego kilka pokoi na północny zachód od sali głównej. Gliniane, prekolumbijskie figurki, maski afrykańsk...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin