Stover Matthew - Bohaterowie umierają.rtf

(2338 KB) Pobierz
Matthew Woodring Stover

Matthew Woodring Stover

Bohaterowie umierają

Heroes Die

Akty Caine'a. Tom 1: Przemoc

Przełożyli:

Małgorzata Strzelec

i Wojciech Szypuła

 

 

 

 

 

 

 

Człowiek nie powinien umierać,

nie wiedząc, dlaczego został zamordowany.

Charlesowi,

za to, że był najlepszym przyjacielem Caine’a

i Robyn -

bez Ciebie to nie byłoby możliwe.

Istnieje wielu, bardzo wielu ludzi, dzięki wsparciu których powstanie tej książki - nad którą praca trwała znacznie dłużej, niż jestem skłonny się przyznać - było możliwe.

Mogę tylko wymienić najważniejszych:

Charlesa L. Wrighta, bez którego nie byłoby Caine’a.

Robyn Fielder, która powiedziała mi, że muszę napisać tę książkę, i wspierała mnie podczas pracy zarówno emocjonalnie, jak i finansowo.

Paula Krolla, H. Gene McFaddena, Erica Colemana, Kena Brickera i Perry’ego Glassera - każdy z nich hojnie poświęcał mi czas, czytając co najmniej jeden wstępny szkic historii, i dzielił się swoimi spostrzeżeniami i radami.

Clive’a A. Churcha, któremu dziękuję za techniczne uwagi i niewyczerpaną cierpliwość mimo mojej upierdliwości.

Mojego agenta, Howarda Morhaima, z podziękowaniem za jego nieustanny entuzjazm.

I moją matkę, Barbarę Stover, z podziękowaniem za jedną, szczególną przysługę pośród mnóstwa dobroci, jakiej doświadczałem od niej przez całe życie.

Dziękuję Wam wszystkim.

PROLOG

1

Kładę rękę na klamce i w tym momencie jakiś żywcem pochowany we mnie instynkt odzywa się w mojej piersi: to będzie bolało.

Biorę głęboki wdech i wchodzę.

Sypialnię księcia regenta Toa - Phelathona urządzono naprawdę gustownie i bez przepychu, wziąwszy pod uwagę, że śpi tu facet, który włada drugim co do wielkości cesarstwem w Nadświecie. Już samo łóżko jest skromne - ma tylko osiem kolumienek i pół akra powierzchni (albo coś koło tego); dodatkowe cztery kolumny - każda z bogato rzeźbionego thierrilu o różowych żyłkach i grubsza od mojego uda - podtrzymują lampy z jaśniejącego mosiądzu. Długie żółte płomienie jak ostrza włóczni falują delikatnie, poruszane podmuchem z ukrytych drzwi dla służby. Bezgłośnie zamykam drzwi za sobą, a ich pokryta brokatową tapetą powierzchnia idealnie stapia się z wzorem na ścianie.

Brnę przez wzburzone morze jedwabnych poduszek - sięgającą kolan chmurę lśniących, żywych kolorów. Dostrzegam błysk złota i mignięcie czegoś o barwie bordo po mojej lewej i nagle serce zaczyna mi walić jak oszalałe - ale to tylko moja własna liberia, przebranie służącego, na mgnienie oka pochwycone przez srebrne lustro na szafce nocnej z lakierowanego lipkeńskiego krimu. W odbiciu widzę zaklęcie, zaczarowaną twarz, którą noszę: gładkie, zaokrąglone policzki z ledwie śladem meszku zamiast zarostu, jasne włosy. W nagrodę posyłam sobie uśmiech, rozciągając spierzchnięte usta, i mrugam do siebie porozumiewawczo, po czym bezgłośnie wzdycham i ruszam dalej.

Książe regent leży wsparty na poduszkach większych od mojego łóżka i pochrapuje spokojnie. Siwe wąsy poruszają mu się przy każdym świszczącym wdechu i wydechu. Na jego szerokiej piersi leży okładką do góry książka - jeden z serii romansów koryjskich Kimlarthena. To znowu wywołuje mój uśmiech: kto by pomyślał, że Lew Prorithuna jest sentymentalny? Bajki - proste historie dla prostych umysłów, zefirek chłodzący czoło umęczone złożonością prawdziwego życia.

Delikatnie stawiam złotą tacę na stoliku obok łóżka. Książę się porusza, wygodnie mości we śnie - a mnie krew ścina się w żyłach. Ruch sprawia, że z poduszek unosi się obłoczek lawendowego aromatu. Świerzbią mnie palce. Rozpuszczone do snu włosy rozkładają się wachlarzem w kolorze stali wokół jego twarzy. To szlachetne czoło, błyszczące oczy, ostry podbródek, pieczołowicie wygolony, podczas gdy policzki porasta bujna broda - dla każdego to doskonały wizerunek wspaniałego króla. Jego posąg na stającym dęba rumaku - ten, który znajduje się przed Dziedzińcem Bogów w pobliżu Fontanny Prorithuna - będzie wspaniałym, inspirującym ludzi pomnikiem.

Książę regent gwałtownie otwiera oczy, gdy czuje moją dłoń zaciskającą się mu na gardle. Jestem prawdziwym zawodowcem, więc nawet nie próbuję zatykać mu ręką ust, żeby zdusić okrzyk; ze ściśniętego gardła dobywa się jedynie skrzek. Widok mojego noża, i to w dużym zbliżeniu - grube, obosieczne ostrze znajduje się raptem cal od jego prawego oka - osłabia dalszy opór.

Przygryzam język, ślina napływa mi do ust i zwilża wysuszone gardło. Głos mam spokojny - bardzo cichy i bardzo beznamiętny:

- W takich sytuacjach zwyczajowo mówi się kilka słów. Człowiek nie powinien umierać, nie wiedząc, dlaczego został zamordowany. Nie szczycę się swoją elokwencją, więc ujmę to w prostych słowach.

Pochylam się nisko tuż obok ostrza noża i patrzę księciu w oczy.

- Klasztory utrzymywały cię na Dębowym Tronie, wspierając twoje idiotyczne działania przeciwko Lipke w Wojnie na Równinach. Po rozważeniu wszystkich kwestii Rada Braci uznała, że będziesz wystarczająco silnym władcą, żeby utrzymać cesarstwo w jedności, przynajmniej do czasu, gdy Mała Królowa osiągnie pełnoletniość.

Jego twarz sinieje, a ja czuję pod palcami występujące na szyi żyły. Jeśli nie będę mówił wystarczająco szybko, uduszę go, zanim skończę mówić. Wzdycham i przyspieszam.

- Jednak odkryli, że jesteś idiotą. Karne podatki, które nałożyłeś, osłabiają i Kirisch - Nar, i Jheled - Kaarn. Powiedziano mi, że zeszłej zimy w samym Kaarn dziesięć tysięcy wolnych chłopów umarło z głodu. Teraz rozkwasiłeś nos Lipke z powodu tej kretyńskiej kopalni żelaza w Bożych Zębach i gadasz tak, jakbyś myślał o regularnej wojnie z powodu tych dwóch zasmarkanych małych prowincji na wschodzie. Zignorowałeś i obraziłeś handlową delegację lipkeńską i zlekceważyłeś napomnienia ze strony Rady Braci. Uznali, że już się nie nadajesz do sprawowania władzy, o ile kiedykolwiek się nadawałeś. Mają dość czekania. Zapłacili mi ogromną sumę, żebym usunął cię z tronu. Zamrugaj dwa razy, jeśli zrozumiałeś.

Oczy księcia otwierają się szeroko; wybałusza je na mnie, jakby chciał sprawić, żeby zniknęły jego powieki. Gardło pracuje pod moją dłonią. Poruszając wargami, bezgłośnie mówi do mnie, ale moje nędzne umiejętności w czytaniu z ruchu ust nie pozwalają mi nadążyć i jedyne co rozumiem, to początkowe proszę, proszę, proszę. Bez wątpienia chciałby pospierać się ze mną, poprosić o wyrozumiałość albo o azyl dla żony i dwóch córek. Nie mogę mu obiecać żadnej z tych rzeczy; jeśli po jego śmierci zacznie się wojna o tron, będą miały takie same szanse jak reszta.

W końcu wysychają mu gałki oczne i mruga - raz. Zabawne, jak czasem nasze odruchy spiskują przeciwko nam, sprowadzając na nas śmierć. Zgodnie z warunkami kontraktu mam się upewnić, że zrozumiał. Jeśli mam to zrobić jak należy, powinienem poczekać na następne mrugnięcie. Gdy się morduje króla, winno się zachować pewne formy.

Jego wzrok minimalnie się przesuwa - stary wojownik zamierza sprawdzić swoje szanse ze mną; to ostatnie, rozpaczliwe parkosyzmy jego woli życia, które odwołują się do innych, całkiem świeżych odruchów w nadziei na ratunek.

Mając wybór między stosownym zachowaniem a wpadką w sypialni księcia regenta, na dziewiątej kondygnacji wieży pałacu Colhari, uznaję, że jednak w dupie mam dobre wychowanie.

Wbijam mu nóż w oko. Pęka kość i tryska krew. Za pomocą noża odwracam jego twarz od siebie - kiedy będę stąd wychodził, plama krwi na liberii może wywołać fatalne konsekwencje. Książę regent rzuca się jak łosoś, który nieoczekiwanie wyskoczył ze strumienia na ląd. To tylko ostatnie, nieświadome próby walki ciała o życie; równolegle odbywa się opróżnianie kiszek i pęcherza. Książę obsrywa i zasikuje satynową pościel i całego siebie - kolejny pierwotny odruch, daremna sztuczka, mająca na celu obrzydzenie drapieżnikowi zdobytego mięsa.

Pieprzyć to. I tak nie jestem głodny.

Mijają wieki i w końcu książę regent się uspokaja. Opieram się ręką o jego czoło i poruszam nożem w tę i we w tę, aż w końcu ostrze wychodzi z wilgotnym odgłosem. I teraz biorę się za makabryczną część mojej roboty.

Ząbkowane ostrze z łatwością rozcina skórę szyi, ale zgrzyta, gdy dociera do kręgów szyjnych. Zmieniam lekko kąt cięcia, wsuwając krawędź między trzeci i czwarty krąg, i po kilku sekundach piłowania już mam głowę. Miedziany zapach jego krwi jest tak mocny, że czuję go mimo odoru gówna. Żołądek mi się zaciska, ledwo mogę oddychać.

Odkrywam złotą tacę, którą przyniosłem z kuchni, ostrożnie odstawiam talerze z parującym jedzeniem i kładę na tacy głowę Toa - Phelathona. Ostrożnie unoszę ją za włosy, żeby ściekająca krew nie zaplamiła mi ubrania. Z powrotem stawiam na tacy złotą pokrywę. Ściągam zakrwawione rękawiczki i beztrosko rzucam je na ciało, obok porzuconego noża. Ręce mam czyste.

Unoszę tacę na wysokość ramienia i biorę głęboki wdech. Łatwa część za mną. Teraz muszę wydostać się stąd żywy.

Najtrudniejsza część ucieczki to pokonanie pierwszej przeszkody - oddalenie się od ciała. Jeśli bez problemu przejdę obok dwóch strażników przy drzwiach dla służby, znajdę się poza pałacem, nim ktokolwiek się dowie, że staruszek jest martwy. Adrenalina śpiewa mi w żyłach na cały głos, aż drżą mi ręce i na karku wyskakuje gęsia skórka. W uszach słyszę łomot pulsu.

W górnym lewym rogu pola widzenia miga czerwony kwadrat wyjścia. Ignoruję go, chociaż przesuwa się przed moimi oczami jak powidok.

Jestem w połowie drogi przez pokój, kiedy drzwi dla służby otwierają się z rozmachem. Jemson Thal, kamerdyner, zaczyna mówić już w wejściu:

- Proszę o wybaczenie, Wasza Wysokość - trajkocze, chociaż nawet nie złapał tchu. - Krąży plotka, że ktoś się podszył pod służ...

Jemson Thal widzi bezgłowego trupa w łożu, zauważa mnie i zadyszana paplanina zamiera mu w gardle. Jego oczy robią się okrągłe jak spodki; porusza ustami, jakby się dusił. Skracam dystans między nami jednym długim, zręcznym croise i kopię go w szyję. Pada jak worek szmat i teraz naprawdę walczy o oddech, bo ma zmiażdżoną krtań. Łapie się za gardło i wije na podłodze w przejściu dla służby.

A ja nawet nie przechyliłem tacy.

Z jednym ze strażników idzie - a w każdym razie pójdzie - łatwo. Z krzykiem zamarłym na ustach opada na kolano obok Thala i w kretyńskim odruchu próbuje mu pomóc. Myśli, że co zrobi? Będzie klepał biednego sukinkota w plecy, aż ten sobie wykaszle tchawicę? Drugiego nie widać. Bystrzejszy od kumpla przywarł do ściany w przejściu dla służby i czeka na mnie.

Obaj strażnicy noszą długie solidne kolczugi pod bordowo - złotymi płaszczami i wyściełane misiurki nabijane guzami. Toa - Phelathon nie skąpił pieniędzy na wyposażenie Rycerzy Pałacowych. Moje noże zdadzą się tu na nic. To bez znaczenia, i tak siedzę już w tym po uszy.

Koniec czekania. Znów jestem szczęśliwy.

Po gorączkowych przemyśleniach sprytniejszy strażnik wzywa pomoc.

Odkrywam tacę i ponuro przyglądam się Toa - Phelathonowi. Dolna jedna trzecia jego włosów przemokła od krwi, ale nie ma zbyt zniekształconej twarzy. Mimo niemal wyłupionego oka nadal można go rozpoznać. Wyciągam ręce mniej więcej na wysokości piersi i wysuwam tacę w korytarz. Widok jej zawartości ucina wszelkie krzyki o pomoc równie skutecznie jak strzała wystrzelona w gardło.

Podczas gdy część mózgu strażnika odpowiedzialna za przetwarzanie odebranych bodźców nadal zmaga się z przyswojeniem sobie koncepcji pozbawionej ciała głowy króla, wpadam do przejścia dla służby. Mam jakieś dwie sekundy, może więcej, nim Bystrzak zdoła wykorzystać swój umysł do czegoś poza wybełkotaniem: Hę?.

Strażnik, który przyklęknął, sięga po miecz i zrywa się z ziemi. Z brzękiem upuszczam tacę, głowa odtacza się w podskokach, podczas gdy ja łapię durnego strażnika za nadgarstek i przytrzymuję ostrze tam, gdzie jego miejsce. Zaraz potem walę chłopaka z byka, aż mi dzwoni w uszach. Nos Półgłówka jest teraz rozkwaszony, oczy mu się zbiegają. Łapię go za głowę, odwracam się w miejscu i obracając go, ciskam nim tak, że leci prosto na Bystrzaka. Wyściółka misiurki nie chroni karku wystarczająco, by go uratować: kręgi szyjne pękają z głośnym trzaskiem. Jeszcze drży - ostatni raz w życiu - a ja już lekko przeskakuję nad wstrząsanym konwulsjami ciałem Jemsona Thala i idę zabić Bystrzaka.

Wtedy właśnie Toa - Phelathon dostaje swoje co nieco, strzępek zemsty, który na pewno rozbawił go w zaświatach.

Ląduję - to był tylko mały podskok - nie spuszczając z oczu Bystrzaka, który wygrzebuje się spod Półgłówka, i trafiam nogą na głowę Toa - Phelathona.

Wytacza się spode mnie, a ja lecę na twarz jak Elmer Fudd.

Cudem udaje mi się wylądować na ramieniu, zamiast walnąć o podłogę potylicą, i tylko bliskość drzwi dla służby ratuje mi życie - kiedy Bystrzak zamachnął się mieczem, by uderzyć w moją głowę, koniuszek ostrza trafił we framugę. Próbuję się odtoczyć, ale wpadam na Jemsona Thala, który nadal się dławi, i tym razem Bystrzakowi się udaje. Zamiast wymachiwać mieczem, rzuca się w przód, trzymając rękę sztywno i wbija mi długi na stopę kawał stali prosto w wątrobę.

Miecz w brzuchu to kłopotliwa rzecz - nie boli tak naprawdę, w każdym razie nie bardzo, ale jest lodowaty jak cholera; promieniujące z niego zimno zalewa całe ciało i odbiera siłę nogom, zupełnie jak wtedy, kiedy mózg ci zamarza od gryzienia kostki lodu, tylko że czujesz to wszędzie. No i czujesz, jak ostrze prześlizguje się w tobie, tnąc wnętrzności. Szczerze mówiąc, cała ta sytuacja jest do bani, skoro już chcecie znać moje zdanie.

Kilka funtów stali w brzuchu rozchrzania też wzorzec mocy czaru, dzięki któremu wyglądałem jak nastoletni eunuch. Magja migocze jak umierający monitor, a wyładowanie sprawia, że włosy mi stają dęba na karku i świerzbi mnie broda.

Bystrzak wyciąga ostrze, zamiast obrócić nim w moim ciele - błąd nowicjusza, za który go zabiję. Przy wyjmowaniu miecz skrobie o żebro - to uczucie przypomina drapanie paznokciami o tablicę w połączeniu z borowaniem zębów bez znieczulenia; przed oczami rozkwitają mi rozwrzeszczane chmury czerni. Jęczę i wzdragam się z bólu, a Bystrzak omyłkowo bierze to za przedśmiertne konwulsje - znowu wychodzi brak doświadczenia.

- Ty łajdaku, nawet nie zasłużyłeś sobie na szybką śmierć! - mówi.

Łzy z powodu utraconego pana napływają mu do oczu, a ja nie mam serca, żeby powiedzieć, że się z nim zgadzam. Pochyla się ku mnie, kiedy magijne przebranie w końcu się rozpływa. Bystrzak wytrzeszcza oczy. W jego głosie słychać trwogę, gdy mówi:

- Ej, mógłbyś być... wyglądasz całkiem jak... jak Caine! Będę sławny!

Nie sądzę.

Zahaczam go paluchem prawej stopy za kostkę i blokuję, a lewym walę go w kolano. Pęka z trzaskiem, i to głośnym, a chłopak pada z jękiem. To cały kłopot z kolczugami - nie chronią stawów przed wyginaniem się w sposób, w jaki nie powinny się wyginać. On jednak nawet nie upuścił miecza - nie można odmówić dzieciakowi hartu ducha.

Wstaję, robiąc sprężynę i rozrywając sobie coś w rozciętym brzuchu. Chłopak rzuca się na mnie z mieczem, ale wyprowadzony z poziomu ziemi atak jest powolny. Z łatwością łapię szerokie ostrze między dłonie, kopię go w nadgarstek i zabieram mu broń. Podrzucam miecz i zręcznie chwytam za rękojeść.

- Szkoda, dzieciaku - mówię do Bystrzaka. - Byłbyś całkiem niezły, gdybyś przeżył.

Wyprowadzam szybkie pchnięcie mieczem i trafiam go w czubek ucha, cal poniżej brzegu blaszanej, nabijanej czapy misiurki. Ostrze nie przebija kolczugi, ale nie musi - naprawdę dobrze radzę sobie z mieczami i sama siła ciosu wystarczy, żeby uszkodzić czaszkę i zabić chłopaka.

Zatrzymuję się na chwilę, żeby złapać oddech i zorientować się w sytuacji. Krwawię, z przodu i z tyłu, z miejsc, które przebił, i niewątpliwie mam również krwotok wewnętrzny. Obstawiam, że zostało mi jeszcze dziesięć minut na sensowne działanie, nim doznam szoku pourazowego. Może trochę więcej, ale możliwie też, że o wiele mniej; zależy od tego, ile szkód narobił miecz i jak poważne jest krwawienie.

W tym czasie muszę przejść osiem silnie strzeżonych pięter pałacu Colhari i wmieszać się w tłum Starego Miasta Ankhany - mając przy sobie cały czas głowę księcia regenta. Alarm już podniesiono. A ja pewnie wykrwawiam się na śmierć - chociaż to nie powód, żeby porzucać trofeum. Bez głowy nie dostanę zapłaty, a poza tym fakt, że ją niosę, nie pogorszy znacząco mojej sytuacji. Z krwią spływającą mi po nogach nie mogę blefować, nie mogę się ukryć. Gdziekolwiek pójdę, zostawię za sobą ślad. Już słyszę tupot zbliżających się biegiem obutych stóp.

Czerwony kwadrat wyjścia w lewym górnym rogu pola widzenia rozbłyska i gaśnie.

No dobra, w porządku. Czas się zmywać.

Wczuwam się w rytm błysków i dopasowuję odruch mrugania powiekami do migotania. Przejście dla służby i umierający wokół mnie ludzie rozmywają się i zapadają w nicość.

2

Hari Michaelson powoli otworzył oczy, kiedy przedstawicielka Motoroli zdjęła mu hełm. Zacisnął zęby, czując igłę kroplówki ze środkiem przeciwbólowym, którą asystent powoli wyjmował mu z szyi. Uniósł rękę i odkaszlnął w poznaczoną odciskami dłoń, a przedstawicielka Motoroli pospiesznie podała mu papierowy kubeczek, żeby mógł splunąć. Powoli się przeciągnął, aż zatrzeszczały mu kości i strzeliły stawy. Usiadł pochylony w symfotelu, opierając łokcie na kolanach. Jego proste czarne włosy lśniły od potu, oczy - również czarne - miał zaczerwienione. Odwrócił się od przedstawicieli i ukrył twarz w dłoniach.

Dziewczyna z Motoroli i jej asystent patrzyli na niego pełnym nadziei spojrzeniem szczeniaka, które przyprawiało go o mdłości.

Z głębin ogromnego fotela z prawdziwej cielęcej skóry odezwał się Marc Vilo:

- No i? Jak było, Hari? Co o tym myślisz?

Wziął głęboki wdech, westchnął, podrapał się po brodzie, potarł ziemistą bliznę, która przecinała grzbiet jego krzywego, dwa razy złamanego nosa, i poszukał sił, żeby odpowiedzieć. Na własny użytek nazywał to post - Caine’ową sraczką: rozdygotanie i zjazd jak po kokainie, co zawsze czuł, gdy wracał na Ziemię i znowu musiał być Harim Michaelsonem. Nawet dzisiejszy dzień - chociaż to nie była prawdziwa Przygoda, tylko nagranie sprzed trzech lat - wystarczył, żeby znowu się tak poczuł.

Bądźmy szczerzy: chodziło o coś więcej niż tylko post - Caine’owa sraczka. Miał w brzuchu skwierczącą dziurę - jakby połknął kwas, który teraz przegryzał mu się przez skórę na zewnątrz, dokładnie tam, gdzie miecz Bystrzaka zostawił bliznę na jego wątrobie. Dlaczego właśnie ten sześcian ze wszystkich przygód Caine’a? Co, na Boga, Vilo sobie myślał?

Sprowadzić go tutaj i kazać mu znowu przejść przez część Sługi cesarstwa - choćby niewielką - było niezwykle wyrafinowanym okrucieństwem, cytryną wyciśniętą do już posypanej solą rany. To go gryzło, wyżerało mu dziurę w trzewiach jak cholerny szczur.

Przez większość czasu potrafił się oszukiwać, udawać, że to nie boli tak naprawdę, że paląca pustka w piersi pojawiająca się za każdym razem, gdy myślał o Shannie, to tylko niestrawność, zwykły wrzód. Przez większość czasu potrafił sobie wmówić, że ból promieniuje z dziury w brzuchu, a nie z pustki w jego życiu. Nabrał wprawy w oszukiwaniu samego siebie: już od wielu miesięcy wierzył, że przebolał jej stratę.

Chrzanić to, w końcu ćwiczenie czyni mistrza, nie?

- Hari? - Vilo pochylił się w fotelu, a w jego głosie pojawiło się niebezpieczne zniecierpliwienie. - Wszyscy na ciebie czekają, młody. Dawaj.

- To nielegalne, Biznesmenie. To nielegalna technika - zdołał wykrztusić Hari.

Przedstawicielkę Motoroli zatkało, jak panienkę z nadkasty na widok ekshibicjonisty.

- Zapewniam was, osobiście zapewniam obu panów, że ta technika została opracowana w pełni niezależ...

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin