Kenneth Roberts - Pochód Straceńców.pdf

(1006 KB) Pobierz
351952517 UNPDF
KENNETH ROBERTS
arundel
kronika prowincji maine
I
warownia
arundel
II
pochód straceńców KENNETH ROBERTS
pochód straceńców
księga pierwsza
monitou
kinnibec
I
Wężową piękność ma rzeka Kennebec. Powierzchnia jej nakra-piana
wysepkami i ławicami. Wije się rzeka pomiędzy sfalowanymi łąkami,
niebotycznymi lasami, górami, co jeżą się od złomów skalnych. Gładko
prześlizguje się przez równiny. W wodospadach leci na złamanie karku. W
zatokach zwija się w kłębek, cicha i miękka. Jest w niej czar, który urzeka
i odurza, czar, który nas będzie długo prześladował, gdy raz poddamy się
351952517.002.png
jej tajemniczemu wpływowi. Siła jakaś, która nam każe nadstawiać piersi
niebezpieczeństwu; która zmusza do wsłuchiwania się w suche szelesty,
chichoty i grzechoty, zdradzające nieustanny posuw wód po kamienistym
dnie. Jesiotry i łososie nawiedzają tę rzekę co roku w niespotykanej gdzie
indziej obfitości. Nawet dzikie ptactwo, choćby nie wiem jak usiłowało
ujść magicznej przemocy tych lśniących fal, z daleka, z kresów świata
wracać będzie ku nim, ciągnione nieprzeparcie, i niejedną gorzką ofiarę
przypłaci ten szał.
A człowiek musi mieć się na baczności. Albowiem przez cały rok tchnie
rzeka wężowym chłodem. Na jesieni i zimą chłód przybiera ostrość żądła,
wgryza się w ciało i przeszywa kość.
Wiosłowaliśmy pod prąd. Zajęty mozolnymi myślami, nie zwracałem
uwagi na piękność rzeki i nie czułem wrześniowego chłodu. Rozważałem
imiona Indian, którzy byli wioślarzami Arnolda. Eneasz i Sabatis! Tak, to
ci sami dwaj, których z łuku postrzelił mój ojciec, ci sami dwaj, których
uciekający Guerlac zostawił wówczas przy Łańcuchu Stawów.
Jakim cudem znaleźli się w naszej brygadzie, i to obaj jednocześnie?
Hobomok twierdził, że mieszkają daleko od siebie, Eneasz w sąsiedztwie
Wysokiego Lądu, Sabatis w Pittston, blisko stoczni Colbur-na, dla którego
łowił bobry i wydry. Ta zagadka przyprawiała mnie o zamęt w głowie. Nie
mogłem ich wypytywać wprost, bo wówczas poznaliby, kim jestem.
Trudno przewidzieć, jak się zachowa Indianin
6
w takim wypadku. Jeżeli ci dwaj dowiedzą się, że byłem jednym z ludzi,
którzy na nich napadli podczas owej przeprawy z Guerlakiem, wrodzona
mściwość może ich pchnąć do czynów wręcz niepoczytalnych. Mogą
351952517.003.png
mnie nawet zabić, a nic nie stoi na przeszkodzie, aby zemstą objęli
również moich przyjaciół: Natanisa, Capa Huffa, Febe lub Hobomoka.
Przykazałem więc Hobomokowi, żeby milczał i czekał cierpliwie, póki nie
znajdziemy Natanisa. On już albo będzie wiedział, co się święci, albo
uczyni wszystko, aby się dowiedzieć.
Pułkownik Arnold dał nam znak, że lądujemy przy osadzie Vas-
salborough. Kiedy wysiadał z kanadyjki, siedzenie jego szarawarów było
przemoczone na wskroś. Głosem pełnym gorzkiego szyderstwa zapytał,
czy wyobrażamy sobie, jakby wyglądała armia płynąca w kanadyjkach.
— To jest koszyk, nie czółno — rzekł — dobry do łapania piskorzy, ale
nie do jazdy! Nie będę płynął w łupince z kory! Dajcie mi coś takiego,
żebym nie siedział po kolana w wodzie!
Nie chciał skorzystać z naszej kanadyjki, chociaż była sucha jak
purchawka. Wobec tego kapitan Oswald i ja przeszukaliśmy osadę i w
końcu znaleźliśmy wysokie drewniane czółno, cienko wyrzezane z
olbrzymiego pnia sosny. W nim Arnold płynął nieco wolniej.
Przed zmrokiem wyminęliśmy łodzie czwartej dywizji i zaobo-
zowaliśmy w sąsiedztwie starego opuszczonego Fortu Halifax, którego
wartość, podobnie jak wartość wszystkich fortów nadkenebeckich, spadła
do zera, odkąd Wolfe zajął Quebec. Późnym rankiem przemknęliśmy obok
fortu. Przy pierwszym szlaku lądowym zastaliśmy sporo łodzi. Część już
przeniesiono półmilowym blisko szlakiem, okrążającym wodospad
Ticonic. Panował tam nieprawdopodobny zamęt. Nurt był wartki i
nierówny, przeto ludzie musieli raz po raz wchodzić do wody i spychać
łodzie na środek rzeki. Często się przy tym poślizgiwali na wygładzonych
kamieniach, nie zdążyli nawet zakląć, bo do ust im chlustał chłodny
351952517.004.png
strumień, otrząsali się, wypluwali wodę, krzyczeli, zanosili się kaszlem.
Dziękowałem Bogu, że mam kanadyjkę. Łodzie rozładowywano,
ładunki układano na brzegu, każdą łódź osadzano na poziomych tykach.
Załoga brała tyki na ramiona i szła chwiejąc się, uderzając o korzenie i
odłamki skalne, poślizgując się w błocie. W ten sposób przebywali
niespełna półmilową trasę, po czym wracali po baryłki, wory, namioty i
muszkiety, przenosili znowu tą samą drogą, ładowali na łodzie i płynęli
dalej.
Gorszy był Pięciomil Falisty powyżej wodospadu Ticonic.
7
Rzeka tu obniża się pod tak ostrym kątem, wzbija taką burzę bryzgów i
piany, że kto pierwszy raz spogląda na te bystrza, nie wierzy, aby można
było je przebyć inaczej niż na tratwach.
Wiedząc, że tak czy owak płynąć muszą, żeglarze podrwiwali sobie z
mozołów. Ryby jakoś sobie radzą, a oni nie są przecież gorsi od ryb.
Z całych sił odepchnęli się tykami od dna. W każdej łodzi było dwóch
ludzi z tykami i dwóch pasażerów. Gdy siła prądu odwracała dziób łodzi,
pasażerowie wyskakiwali i z powrotem wykręcali łódź ku górze. Często
nie udawała się ta sztuka i łódź wirując i młynkując leciała w dół, aż
uderzała z trzaskiem o jakiś głaz. Na poły żywa załoga nadawała łodzi
właściwą pozycję i próbowała od nowa.
Przez pięć długich mil ciągnęły się te faliste bystrza. W końcu
wszystkie łodzie dotarły do spokojniejszej wody, ale w takim stanie, że
zmiłuj się, Boże. Obite, skołatane, nie trzymały się nurtu i przeciekały jak
sita. Większość żeglarzy stała po kostki w wodzie, a suchego ładunku
próżno by szukać ze świecą.
351952517.005.png
Zapadł mrok, chłodny i zjadliwy. Białe mgły wstawały z rzeki, mgły, od
których drętwiały nogi i ramiona. Widząc łańcuch ognisk, wysiedliśmy na
brzeg. Ogniska należały do dywizji Meigsa. Żołnierze milczeli ponuro, bo
nadludzki, całodzienny wysiłek przyniósł im w zysku zaledwie siedem
mil.
Rozpakowaliśmy namiot Arnolda i rozstawiliśmy między drzewami.
Tego wieczora wybuchła epidemia kaszlu. Odtąd już przez wiele miesięcy
nie mieliśmy nocy, w której do głosów rzeki i puszczy nie przyłączyłby się
suchy grzechot chóralnego pokaszliwania. Zasnęliśmy przy
akompaniamencie kaszlu, kaszel usłyszeliśmy natychmiast po
przebudzeniu. Kaszel wielokrotny, kaszel bezkresny, kaszel wiekuisty.
Rzekłbyś, nie ma na świecie miejsca, w którym nie rozlegałby się kaszel.
Tego wieczora otworzono beczkę solonej wołowiny, ale okazało się, że
mięso pochodzi z letniego uboju i jest już dobrze kwaśne. Wśród żołnierzy
wybuchła hałaśliwa dysputa. Jedni upierali się, że to jest pomimo
wszystko wołowina. Inni twierdzili, że koń, delfin lub foka. Mało kto
chciał jeść, przeważnie wyrzucano mięso do rzeki.
Poszukałem Febe. Była zajęta Jamesem Dunnem, który siedział w
cieple ogniska, majestatyczny jak cezar. Od czasu do czasu wstrząsała nim
febra, wówczas zapadał się w sobie jak przekłuty pęcherz. Ludzie
przemokli na wskroś, Jethro, Asa, Noe, biedny Nataniel Lord i nawet
Febe. Noc była szczególnie ostra, jedna z tych nocy, jakie niekiedy trafiają
się pod koniec września, noc, podczas której
8
krawędzie strumyków i łach obrastają cienkim lodem, a ziąb kąsa
dotkliwiej niż prawdziwy zimowy mróz.
351952517.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin