Liriel spojrzała na znajdującą się w dłoni jej nauczyciela różdżkę, a następnie na jego zdecydowaną twarz. Prawda ją oszołomiła: Kharza chciał ją zabić.
Czarodziej podszedł krok bliżej, jego pusta dłoń wyciągnęła się w jej kierunku, a różdżka nachyliła się do ziemi, niczym trzymany w gotowości miecz.
- Amulet musi zostać zbadany w Sorcere. Oddaj mi go.
Jej ręka zacisnęła się mocniej wokół małego, złotego przedmiotu wiszącego na jej piersi. Próbowała mówić, lecz nie mogła, tak miała wysuszone gardło, a płuca pełne bólu. Liriel za młodu doświadczyła wielu zdrad, lecz żadna nie była tak nieoczekiwana, jak tak. Wiedziała, że Kharza, na swój własny sposób, dbał o nią, być może bardziej niż o kogokolwiek przedtem. Zaczęła na tym polegać i kiełkowało między nimi coś zbliżonego do zaufania. Lecz wśród drowów zaufanie nieodmiennie przeradzało się w zdradę. Liriel doszła do wniosku, iż popełniła błąd, i zaakceptowała karę.
Z odwagą i poświęceniem oczekiwanym od szlachetnie urodzonej mrocznej elfi dziewczyna uniosła podbródek i oczekiwała na śmierć. Jej palce zacisnęły się wokół amuletu, a wolną ręką formowała słowa w języku migowym drowów.
Dla Judi – siostry,
przyjaciółki
i wesołej dziewczyny.
Preludium
Istnieje świat, w którym elfy tańczą w blasku gwiazd, a udzie kroczą niespokojnymi ścieżkami, zapuszczając się coraz dalej i dalej. W tej krainie może przytrafić się przygoda, jest tu także magia, kusząca swoimi sekretami poszukiwaczy i marzycieli. Jest tu tyle wspaniałości, że można by nimi wypełnić całe życie smoka, a większość mieszkańców tego świata cieszą wyzwania, jakie niesie ze sobą życie.
Część z nich pamięta jednak zasłyszane w nocy historie, które w dzieciństwie przerażały ich i zachwycały, poszukują więc przekazywanych jedynie szeptem opowieści i ponurych ostrzeżeń jedynie po to, by móc je zlekceważyć. Nie wiadomo, czy kierują się odwagą, czy też głupotą, jednak te harde dusze podróżują do zakazanych miejsc, znajdujących się głęboko pod ziemią, na której się urodziły. Ci, którzy przeżywają, opowiadają o innym, jeszcze wspanialszym świecie, mrocznej i obcej krainie utkanej ze snów – i z koszmarów. Jest to Pomrok.
Są tam wysadzane klejnotami groty i kręte tunele, wzburzone potoki i rozległe jaskini, z których stworzenia Podmroku uczyniły swoje siedziby. Te ukryte krainy są piękna i zdradzieckie, a prym wśród nich wiedzie najprawdopodobniej Menzoberranzan, osławione miasto drowów.
Życie w mieście mrocznych elfów było zawsze zdominowane przez kult Lloth – czczonej przez drowy bogini chaosu – i przez nieustającą walkę o potęgę i pozycję. Jednak w cieniu świątyń i panujących domów, daleko od Akademii, która uczy sztuki walki i fanatyzmu, złożony i różnorodny lud zajmuje się swoimi własnymi sprawami.
Właśnie tutaj mieszkają drowy, i pospolite i szlachetnie urodzone, które pracują, prowadzą intrygi, bawią się i – czasami – zakochują. W rozmieszczonych szczodrze w domach i ogrodach dziełach sztuki można odnaleźć echa ich dziedzictwa, które pozostało im po zwykłych elfach – mistrzostwo w wykonywaniu uzbrojenia i ornamentów, talent do magii i sztuki, oraz wielką dumę z umiejętności walki. W tej chwili żaden elf z powierzchni nie mógłby przejść obok swoich mrocznych kuzynów nie czując przerażenia i nie otrzymując z ich rąk szybkiej i strasznej śmierci. Dzieje się tak dlatego, że wprawdzie drowy są nieziemskie i wyniosłe, jednak wieki nienawiści i izolacji przekształciły je w makabryczną parodię ich elfich przodków. Zapierające dech w piersiach osiągnięcia i mrożące krew w żyłach w żyłach okrucieństwo – to właśnie te cechy wyróżniają Menzoberranzan.
Jakieś trzy dekady przed tym, gdy bogowie chodzili po ziemi, chaos i zamęt mrocznych elfów osiągnął krótką, niespokojną równowagę. Bogate drowy wykorzystały ten okres względnego spokoju, aby rozkoszować się luksusem i przyjemnością. Wiele leniwych chwil spędziły w Narbondellyn, wytwornej dzielnicy miasta, wyróżniające się szerokimi ulicami, wspaniałymi domami i drogimi sklepami, a wszystko to zostało stworzone za pomocą kamienia i magii. Scenerię oświetlało blade światło, pochodzące w większości z różnokolorowego blasku ognia faerie. Wszystkie drowy były w stanie przywoływać to magiczne światło, a w Narbondellyn jego użycie było szczególnie częste. Ogień faerie oświetla płaskorzeźby na ścianach posiadłości, rozjaśniał napisy na sklepach, nęcił klientów kuszącym blaskiem i lśnił jak hafty na sukniach i płaszczach zamożnych przechodniów.
Na powierzchni, wysoko ponad Menzoberranzan, zima zaczynała ustępować, a południe słońce z uporem próbowało ogrzać surowy krajobraz. W Podmroku nie istniały pory roku, nie było też tu cykli światła i ciemności, lecz drowy wciąż organizowały swój czas zgodnie z dawnym, zapomnianym rytmem ich żyjących na powierzchni przodków. Głęboko w sercu Narbondel – naturalnej kamiennej kolumny, służącej mieszkańcom miasta za zegar – magiczne ciepło wspinało się, aby dojść do środka w chwili, gdy niewidoczne słońce osiągało zenit. Drowy mogły odczytać magiczne wskazania czasu nawet w kompletnej ciemności, ponieważ ich bystre oczy były w stanie postrzegać najdelikatniejsze ślady ciepła, czyniły to zaś z precyzją, której mógłby pozazdrościć polujący sokół.
O tej porze ulice kipiały aktywnością. Bez wątpienia drowy były najliczniejszym ludem w Narbondellyn. Bogato ubrane mroczne elfy przechadzały się szerokimi ulicami, zaglądały do sklepów, lub zatrzymywały się w szykownych kawiarniach i tawernach, aby wychylać puchary korzennego, mieniącego się wina. Częstym widokiem byli strażnicy miejscy, dosiadający wielkich, osiodłanych jaszczurów. Drowi kupcy smagali biczami swoje zwierzęta pociągowe, najczęściej jaszczury lub ogromne ślimaki, niosące towary na targowisko. Czasami tłum rozdzielał się, aby uczynić przejście dla szlachetnie urodzonego drowa, zazwyczaj kobiecie jadącej uroczyście w niesionej przez niewolników lektyce, lub na magicznym, unoszącym się w powietrzu dryfdysku.
Przez Narbondellyn przemieszczało się także mrowie istot z innych ras: niewolników, usługujących mrocznym elfom. Goblińscy słudzy kroczyli trwożliwie za swoją panią, a na ich ramionach wysoko piętrzyły się sprawunki. W jednym ze sklepów, przykuty łańcuchami i pilnowany przez trzech dobrze uzbrojonych drowów, krasnoludzki kowal niechętnie naprawiał broń i biżuterię swoich ciemiężców. Para minotaurów pełniła funkcję strażników przed jedną z najbardziej rzucających się w oczy rezydencji, stali po obu stronach wejścia i byli skierowani ku sobie, tak że ich długie, zakrzywione rogi formowały śmiercionośny łuk. Ogień faerie podświetlał te prawie trzymetrowe stworzenia, tak że wydawały się żywymi rzeźbami. Około tuzina koboldów – małych, obdarzonych szczurzym ogonem krewnych goblinów – czaiło się w wąskich zaułkach, a ich wyłupiaste oczy bez chwili przerwy przepatrywały strachliwie ulice. Co jakiś czas jedno z tych stworzeń wybiegało, aby podnieść kawałek upuszczonego sznura lub posprzątać po przechodzącym jaszczurze. To właśnie koboldy miały za zadanie utrzymywać ulice Narbondellyn w absolutnym porządku, a ich poczucie obowiązku było umocnione tym, że ich nadzorca uzbrojony był w bicz i sztylety.
Jeden z tych koboldów, którego grzbiet poznaczony był świeżymi śladami bicza ogra, był bardzo zajęty polerowaniem ławki ustawionej na skraju ulicy. Pracował tak ciężko, starając się uniknąć następnej kary, że nie zauważył zbliżającego się cicho dryfdysku. Na magicznej platformie stała drowka, ubrana w szykowny strój i klejnoty, a za nią w absolutnym milczeniu maszerowało sześćdziesięciu drowów żołnierzy, wszyscy odziani w błyszczące kolczugi i noszący insygnia jednego z rządzących miastem domów. Znajdujący się w dłoni kobiety, zakończony głową węża bicz, zdradzał jej pozycje wysokiej kapłanki Lloth, a wyniosła mina wymagała natychmiastowego rozpoznania i okazania szacunku. Większość mieszkańców Narbondellyn natychmiast obdarzała ją jednym i drugim. Oczyścili przejście dla jej świty, a ci znajdujący się najbliżej zależnie od własnego statusu wykonali wytworny ukłon, lub przyklęknęli na jedno kolano.
Gdy szlachetnie urodzona kapłanka sunęła ulicą, rozkoszując się uderzającą do głowy mieszaniną uległości i zawiść, jej spojrzenie padło na zajętego swa pracą kobolda. W jednej chwili wyraz jej twarzy zmienił się z królewskiej wyniosłości w śmiertelny gniew. Mały niewolnik nie blokował wprawdzie jej drogi, jednak jego nieuwaga wskazywała na brak szacunku. Nie można było tego tolerować.
Kapłanka zbliżyła się. Gdy na pracującego kobolda padł cień dryfdysku, mały goblinoid mruknął żałośnie i spojrzał w górę. Ujrzał zbliżającą się śmierć i zastygł w bezruchu, jak mysz stawiająca czoła pazurom drapieżnika.
Dryfująca ponad skazanym na zagładę koboldem kapłanka wyciągnęła zza swojego wąskiego paska czarną różdżkę i zaczęła cicho śpiewać. Z laski wypełzły małe pająki i podążyły w kierunku swojej ofiary. Po drodze szybko rosły i gdy dotarły na miejsce, każdy z nich był już wielkości pięści. Oblazły kobolda i wkrótce oplotły go gęstą siecią. Uczyniwszy to, zaczęły się pożywiać. Sieć okleiła się wokół ust kobolda i zagłuszyła jego agonalne wrzaski. Męka niewolnika trwała krótko, ponieważ wielkie pająki wyssały w zaledwie kilka chwil wszystkie płyny ze swojej ofiary. Po czasie nie dłuższym, niż jej potrzebny do wypowiedzenia przysłowia, po koboldzie została jedynie kupka szmat, kości i skóry. Na znak dany przez kapłankę żołnierze podjęli marsz, a ich bezszelestne elfie buty jeszcze bardziej spłaszczyły wysuszonego kobolda.
Jeden z żołnierzy przez nieuwagę nastąpił na spóźnionego pająka, ukrytego w strzępach szmat i próbującego wysączyć ostatnie krople. Wypełniony krwią insekt wydając przy tym nieprzyjemny odgłos i opryskując swego zabójcę ropą i płynami kobolda. Nieszczęśliwie dla tego żołnierza, kapłanka akurat spojrzała przez ramię i ujrzała, że pająk, stworzenie poświęcone Lloth, straciło swój posiłek i życie. Twarz kobiety wykrzywiła się w gniewie.
- Świętokradztwo! – oznajmiła głosem, w który dźwięczała potęga i magia. Wskazała palcem winnego żołnierza i rozkazała: – Wykonajcie prawo Lloth, natychmiast!
Nie wychodząc z rytmu kroków drowy z obu stron skazanego żołnierza wyciągnęły długie, ostre jak brzytwy sztylety i uderzyły nimi z wyćwiczoną precyzją. Jedno ostrze błysnęło od prawej strony i rozpruło wnętrzności nieszczęśnika, natomiast atak z lewej rozerwał mu gardło. Wykonanie tego ponurego obowiązku nie zajęło więcej czasu niż uderzenie serca. Żołnierze maszerowali dalej, zostawiwszy swojego towarzysza w powiększającej się kałuży krwi.
Jedynie krótkotrwała cisza wskazywała na przejście drowów żołnierzy. Gdy było już jasne, że przedstawienie się zakończyło, mieszkańcy Narbondellyn powrócili do swoich własnych spraw. Żaden widzów nie sprzeciwił się egzekucjom. Większość w żaden sposób nie zareagowała, oprócz koboldzkich niewolników, którzy pospieszyli ze ścierkami i wiadrami, aby usunąć nieporządek. Menzoberranzan było główną siedzibą kultu Lloth i jej kapłanki pełniły tutaj najwyższą władzę.
Jednak nawet orszak dumnej kobiety utrzymywał rozsądną odległość od czarnej rezydencji znajdującej się w pobliżu końca ulicy. Mieszkańcy powierzchni nie znali żadnego domu podobnego do tego, ponieważ siedziba nie znali żadnego domu wnętrzu stalaktytu, naturalnego tworu skalnego, zwisającego ze stropu jaskini jak ogromny, ciemny kieł. Nikt nie ośmielił się dotykać kamienia, ponieważ był na nim wyryty zawiły wzór złożony z symboli, które nieustannie się zmieniały w przypadkowej kolejności. Każda część tego rysunku mogła być magiczna runą, gotową wyzwolić swą moc w kierunku beztroskich bądź nieuważnych.
Te stalaktytowa rezydencja była prywatnym schronieniem Grompha Baenre, arcymaga Menzoberranzan i najstarszego syna niewątpliwej (choć niekoronowanej) królowej miasta. Gromph miał oczywiście pokój w osławionej fortecy Domu Baenre, lecz czarodziej posiadał skarby i zamierzenia, które chciał ustrzec przed oczami swoich krewniaczek. Tak więc, od czasu do czasu, powracał do Narbondellyn, by napawać się widokiem swojej kolekcji magicznych przedmiotów, ślęczeć nad bogatą kolekcją ksiąg czarów, bądź zabawiać się ze swoją ostatnią mistrzynią.
Bogactwo i magiczna moc Grompha były oczywiste, jednak w osiągnięciu obecnego statusu bardziej pomogła mu umiejętność wybierania swoich małżonek. W tym matriarchalnym mieście mężczyźni pełnili zdecydowanie podrzędną role, a większość z nich spełniała kaprysy kobiet. Nawet ktoś taki jak Gromph Baenre musiał ostrożnie wybierać swoje partnerki. Jego aktualna mistrzyni była najmłodszą córką jednego z pomniejszych domów. Obdarzona była niezwykłą urodą, lecz wykazywała niewielkie zdolności w magii kapłańskiej. Było to przyczyną jej niskiego statusu w mieście, lecz wydatnie wzmocniło jej ocenę u Grompha. Arcymag Menzoberranzan nie przepadał zbytnio za Pajęczą Królową, ani jej kapłankami.
W Narbondellyn mógł jednak na jakiś czas zapomnieć o tych sprawach. Bezpieczeństwo jego rezydencji było zagwarantowane znajdującymi się na zewnątrz runami strażniczymi, a miejsce badań chroniono magiczną tarczą. Była to wysoko sklepiona komnata, wykuta w czarnym kamieniu i oświetlona znajdującą się na biurku jedną świecą. Oczy drowa były tak czułe, że ten nikły blask czynił posępną komnatę równie jasną, jak panujące na powierzchni południe. Czarodziej zasiadł, zagłębiając się w księdze czarów, którą uzyskał od szybko stygnącego ciała tego, który postanowił być jego rywalem.
Gromph był stary, nawet według elfich standardów. Zdołał przetrwać siedem stuleci w zdradzieckich Menzoberranzan głównie dzięki temu, że jego talentowi do magii towarzyszyła subtelna, wyrachowana przebiegłość. Przetrwał, lecz te siedem wieków napełniło go goryczą i chłodem. Jego zdolność czynienia zła i okrucieństwa były sławne nawet wśród drowów. Te cechy nie odzwierciedlały się w wyglądzie czarodzieja, działo się tak dlatego, że dzięki potężnej magii wydawał się młody i pełen witalności. Jego skóra była gładka i połyskliwa, a obdarzona długimi palcami dłonie – szczupłe i zręczne. Opadające, białe włosy lśniły w blasku świecy, a przyciągające uwagę oczy – duże oczy w kształcie migdałów, obdarzone uwagę oczy – duże oczy w kształcie migdałów, obdarzone niezwykłym odcieniem bursztynu – wpatrywały się intensywnie w księgę czarów.
Czarodziej był głęboko pogrążony w swoich badaniach, wyczuł więc raczej, niż usłyszał, ciche trzeszczenie ostrzegające, że ktoś przeszedł przez magiczną tarczę. Uniósł oczy znad książki i przeniósł śmiercionośne spojrzenie w kierunku intruza.
Ku swojemu zaskoczeniu, nikogo nie zobaczył. Magiczna tarcza służyła właściwie jedynie do ostrzegania, lecz tylko potężny czarodziej mógł przejść przez nią utrzymując działanie czaru niewidzialności. Białe brwi Grompha zmarszczyły się. Zaczął przygotowywać się do walki, a jego ręka ruszyła w kierunku jednej ze śmiercionośnych różdżek zawieszonych przy pasku.
- Spójrz dół – poradził śpiewny, melodyjny głos, brzmiała w nim figlarność i dziecięcy zachwyt.
Niedowierzając, Gromph skierował spojrzenie w dół. Stała tam drobna, uśmiechająca się dziewczynka. Wyglądała na pięć lat i była najpiękniejszym dzieckiem, jakie kiedykolwiek widział. Była mniejszym odpowiednikiem swojej matki, którą Gromph właśnie zostawił pogrążoną we śnie w pobliskim kompleksie pokoi. Na twarzy dziecka wyraźnie były zarysowane jej elfie rysy. Na jej ramiona opadał gąszcz białych, jedwabistych loków, kontrastując ze skórą, która miała połysk czarnego atłasu. Najbardziej jednak zwracały uwagę szeroko rozwarte bursztynowe oczy, tak podobne do jego własnych, które spoglądały na niego z inteligencją i bez strachu. Te oczy spowodowały, że Grompha opuścił gniew i wzmogła się jego ciekawość.
Uznał, że to musi być jego córka. Z jakiegoś powodu ta myśl uderzyła silnie w strunę znajdującą się w sercu samotnego, przepełnionego złem, starego drowa. Bez wątpienia był także ojcem innych dzieci, lecz niewiele to dla niego znaczyło. W Menzoberranzan rodziny określano wyłącznie w linii matki. Ta dziewczynka go jedna zainteresowała. Przeszła przez jego magiczną tarczę.
Arcymag odsunął na bok księgę czarów. Odchylił się do tyłu na krześle i powrócił do nieskrępowanego przyglądania się dziewczynce. Nie był przyzwyczajony do kontaktów z dziećmi, więc słowa, które wymówił, zaskoczyły go:
- Tak więc drowiątko, nie przypuszczam, żebyś potrafiła czytać?
Było to śmieszne pytanie, zważywszy na młody wiek dziewczynki. Mimo to, jej brwi zmarszczyły się, gdy rozważała tę kwestię.
- Nie jestem pewna – odpowiedziała z przekonaniem – Widzisz, nigdy nie próbowałam.
Podbiegła w kierunku księgi czarów i spojrzała na otwartą stronę. Gromph zbyt późno zasłonił dłonią złote oczy, przeklinając pod nosem, gdy to robił. Nawet poste czary mogły być śmiertelne, ponieważ magiczne runy atakowały niewprawione oko strumieniem palącego światła. Próba przeczytania niewyuczonego czaru mogła doprowadzić do ogromnego bólu, ślepoty lub nawet szaleństwa.
Mimo to, mała wydawała się nietknięci. Wykręciła się z uścisku czarodzieja i dała susa na drugi koniec biurka. Schyliła się i z kosza na odpadki wyłowiła skrawek pergaminu. Następnie wstała i wyciągnęła pióro z kałamarza napełnionego cennym, wiecznieciemnym atramentem. Zaczęła rysować, zaciskając niepewne pióro w małej rączce.
Gromph obserwował, zaintrygowany. Twarz dziecka wyrażała głęboką koncentrację, gdy starannie gryzmoliła na pergaminie jakiś faliste, skręcone linie. Po kilku odwróciła się do czarodzieja z wyrazem triumfu na twarzy.
Nachylił się bliżej i jego oczy z niedowierzaniem przeskoczyły z pergaminu na książkę, a następnie z powrotem. Dziecko naszkicowało jeden z magicznych symboli! Owszem, był narysowany niezdarnie, lecz zapamiętała jednym spojrzeniem. Było to znaczące osiągnięcie dla dowolnego elfa, niezależnie od wieku.
Kierując się kaprysem Gromph zdecydował się sprawdzić dziecko. Rozpostarł dłoń i przywołał małą kule skrzącą się ogniem faerie. Mała drowka zaśmiała się i klasnęła dłońmi. Puścił zabawkę po biurku w jej stronę, a ona zręcznie ją złapała.
- Odrzuć – polecił.
Dziecko znów się roześmiał, najwyraźniej ucieszone tym, że znalazło kompana do zabawy. Następnie, zmieniwszy błyskawicznie nastrój, cofnęło ramię do rzutu i zacisnęła zęby, przygotowując się do dania z siebie wszystkiego.
Gromph dyskretnie rozproszył magię. Błękitne światło zamigotało.
W następnej chwili kula podążyła w jego kierunku tak szybko, że ledwo ją złapał. Tyle, że teraz światło było złote.
- Kolor moich oczu – wyjaśniła dziewczynka z uśmiechem, który za jakiś czas będzie wywoływać zawał serca u mężczyzn.
Arcymag to zauważył i docenił znaczenie. Następnie skoncentrował się na złotej kuli trzymanej w dłoni. Tak więc dziecko było w stanie przywoływać ogień faerie. Był to wrodzony talent drowów, lecz rzadko objawiał się tak wcześnie. Zastanawiał się, co jeszcze była w stanie zrobić?
Gromph ponownie rzucił kulę, tym razem kierując ją łukiem, aż pod wysoko sklepiony strop. Przedwcześnie rozwinięte dziecko wyciągnęło dłonie i wzbiło się w górę w kierunku lśniącej zabawki, lewitując z taką łatwością, że arcymag stracił oddech. Chwyciła kulę w powietrzu, a gdy lekko wracała do jego boku, w laboratorium rozległ się jej triumfalny śmiech. W tym momencie Gromph podjął jedną z niewielu impulsywnych decyzji w swoim długim życiu.
- Jak masz na imię, dziecko?
- Liriel Vandree – odpowiedziała szybko.
Gromph potrząsnął głową.
- Już nie. Musisz zapomnieć o domu Vandree, ponieważ już do niego nie należysz.
Palcami jednej dłoni zręcznie wykreślił w powietrzu magiczny wzór. W tej samej chwili przeciwległa skalna ściana zmarszczyła się. Kamień wpadł do pokoju niczym kłąb dymu. Ciemna chmura wiła się i kręciła, odrywając w końcu od ściany. W jednej chwili zestaliła się i uformowała w golem o wzroście elf. Ruchoma rzeźba uklękła przed swoim mistrzem na jedno kolano w oczekiwaniu na rozkazy.
- Matka dziecka będzie opuszczać ten dom. Zajmij się tym i poinformuj jej rodzinę, że w drodze na Bazaar spotkał ją nieszczęśliwy wypadek.
Kamienny sługa podniósł się, skłonił ponownie, a następnie zniknął w ścianie tak łatwo, jak upiór przenika przez mgłę. Chwilę później z pobliskiej komnaty doszedł krzyk elfie kobiety – krzyk, który zaczął się strachem, a skończył mokrym bulgotem.
Gromph wychylił się do przodu i zdmuchnął świecę, ponieważ ciemność najlepiej odzwierciedlała charakter drowa. Z pokoju zniknęło całe światło, a oczy czarodzieja zmieniły barwę z bursztynowej na jaskrawoczerwoną – jego wzrok przestroił się tak, że zauważał otaczające go ciepło. Skierował na dziecko zdecydowane spojrzenie.
- Jesteś Liriel Baenre, moja córka i szlachcianka pierwszego domu Menzoberranzan – oznajmił.
Arcymag obserwował reakcję dziecka. Z jej twarzy odpłynął karmazynowy odblask ciepła, a drobnymi bladymi dłońmi chwyciła krawędź biurka, by zachować równowagę. Było jasne, że mała drowka dokładnie wiedziała, co się przed chwilą zdarzyło. Wyraz jej twarzy nie zmienił się jednak, a gdy powtarzała swoje nowe imię, w jej głosie dźwięczała pewność.
Gromph kiwnął głową z zadowoleniem. Liriel zaakceptowała swoją sytuację, zresztą ciężko by jej było zrobić coś innego i przeżyć, a w jej oczach lśniły jasno gniew i zawód niepohamowanego ducha.
To rzeczywiście była jego córka.
Rozdział 1
CZAS ZAMĘTU
Nie przejmując się dobiegającymi z odległej strony komnaty zduszonymi okrzykami bólu, Nisstyre rozsunął ciężkie zasłony i spojrzał na znajdujący się w dole rynek. Czarne, ledwo widoczne w mizernym świetle panującym w komnacie, oczy elfa wyrachowanym spojrzeniem oceniły rozgrywającą się poniżej scenę.
Bazaar był jednym z najbardziej zatłoczonych miejsc w całym Menzoberranzan, a strzeżono go równie silnie, jak fortece opiekunek. Tego dnia było tu nawet więcej żołnierzy niż zwykle, zajmowali się brutalnym wymuszaniem spokoju. Jako kapitan kupieckiej kompanii Smoczy Skarb Nisstyre doceniał pilność, z jaką było patrolowane targowisko. Dzięki temu chroniono lokalne interesy, aby możliwy był praktykowany również przez niego handel. Dzisiaj jednak bystre oczy Nisstyre ujrzały także inną możliwość.
Wargi drowiego kupca wydęły się, gdy obserwował parę strażników odciągających ciało caliszyckiego domokrążcy. Wino człowieka była nieznaczna: był zbyt natarczywy w swoich ofertach, a jego klient drow załatwił sprawę za pomocą zatrutego sztyletu. Zazwyczaj sprzedawcy w Menzoberranzan traktowali takie targi jako sport, dzisiaj jednak kapryśny drow był jak suche drewno, czekające na najmniejszą iskierkę.
Dla zwykłego obserwatora krzątanina na targowisku mogła się wydawać najzupełniej zwyczajna. Niektóre towary sprzedawały się zadziwiająco dobrze. Tak naprawdę zapotrzebowanie na podstawowe artykuły żywnościowe, broń i komponenty do czarów było wręcz szaleńcze. Nisstyre wiele razy widział już dni targowe takiej jak dzisiaj, zazwyczaj na powierzchni, gdy lub zbierał się podczas nadzwyczaj surowej zimy lub przed spodziewanym oblężeniem. Sądził, że drowy z Menzoberranzan najwyraźniej na coś się przygotowywały. Nisstyre wątpił, czy wiedzieli, co to może być, dostrzegał jednak ich niepokój i zamierzał dociec jego przyczyn.
Osoby, z którymi robił interesy na powierzchni, nazywały go Lisem i to przezwisko mu odpowiadało. Bardzo przypominał to dzikie zwierzę, miał obdarzoną ostrymi rysami czarną twarz, foremne, spiczaste uszy i bujną grzywę miedzianych włosów. W pełni zasługiwał na to imię odzwierciedlające jego przebiegłość. W przeciwieństwie do większości drowów Nisstyre nie nosił broni i nie był zbyt wprawiony w jej użyciu. Za uzbrojenie służył mu umysł, który był równie szybki i podstępny, jak miecz drowa oraz magia.
Kiedyś, wiele lat temu, Nisstyre mieszkał w Ched Nasad, mieście bardzo podobnym do Menzoberranzan. Był tam wprawdzie obiecującym magiem, jednak matriarchalne społeczeństwo i tyrania Lloth ograniczały jego ambicje – a on nie zamierzał poddać się tym przeszkodom. Opuścił miasto i odkrył w sobie talent kupiecki a niedługo później wywalczył drogę na szczyt swojej własnej kompanii. Szeroko zakrojone interesy handlowe przyniosły mu bogactwo, lecz nie pożądaną potęgę. Przyszła ona jako dar boski, a pochodziła od Vhaerauna, czczonego przez drowów boga złodziejstwa i intryg. Nisstyre z całego serca podążał zgodnie ze wskazówkami swojego bóstwa – miał osiedlić drowy na powierzchni i rozszerzyć ich potęgę. Gdy to królestwo zostanie już utworzone, Nisstyre miał zamiar służyć Vhaeraunowi jako jego król. Na razie jednak należało wybrać z szeregów niezadowolonych drowów poddanych dla niego – i dla Vhaerauna.
W tych dniach niezadowolenie bujnie się rozwijało. Mówili to Nisstyre liczni informatorzy, a także jego własne bystre oczy. Drowy z Menzoberranzan wciąż cierpiały z powodu zakłóceń w działaniu magii powstałych w Trudnych Czasach oraz porażki poniesionej z rąk krasnoludów z Mithrilowej Hali. Udali się na wojnę, pełni wiary w Opiekunkę Baenre i jej zainspirowaną przez Lloth wizję podboju i zwycięstwa. Ponieśli całkowitą klęskę, a zwołany naprędce sojusz istot niższych – krasnoludów, gnomów i ludzi – oraz okrutne światło poranka, zmusiły ich do wycofania się z powrotem pod ziemię. Rezultatem porażki było to, że oszołomione drowy czuły się zdradzone, zdane na łaskę losu i pełne głębokich obaw. Moce rządzące nimi tak bezlitośnie, uchroniły miasto przed niebezpieczeństwami dzikiego Podmroku.
Cóż jednak pozostało po tych rządzących mocach? Stara Opiekunka Baenre, przewodząca miastu od wieków, popełniła błąd wszczynając wojnę na powierzchni i własnym życiem zapłaciła za tę pomyłkę. Kilka najpotężniejszych domów pogrążonych było w zamęcie. W normalnych warunkach mało ktoś z mieszkających w mieście drowów przejmował się, które osiem domów zasiada w Radzie Rządzącej. Teraz jednak walka o władzę zagrażała im wszystkim. Wielu obawiało się, że osłabione i rozproszone miasto nie będzie w stanie odeprzeć ewentualnego ataku, być może ze strony pobliskiej społeczności illithidów, lub też z innego miasta drowów.
Według Nisstyre obawy te nie były pozbawione uzasadnienia. Na Mithrilową Halę pomaszerowała połowa z dwudziestotysięcznej populacji drowów w Menzoberranzan, a nikt nie był pewny, jak wielu z nich wróciło. Rzadko kiedy któryś dom ujawniał siłę posiadanych przez siebie prywatnych wojsk, a w tych czasach zamętu nikt nie chciał przyznać, że jego potęga uległa osłabieniu.
Nie było tajemnicą, że część największych fechmistrzów miasta, generałów armii poszczególnych domów, zginęła lub zaginęła. Poważne straty były również wśród zawodowych żołnierzy. Setki zwykłych obywateli służyły jako piechota, a jedynie kilka tuzinów wróciło z powrotem do swoich zajęć. Problem powiększał dodatkowo ogromny uszczerbek w liczbie ras służących elfom z Menzoberranzan za niewolników. Koboldy, minotaury i goblinoidy zostały wykorzystane jako mięso armatnie, padające tysiącami pod toporami krasnoludów z Mithrilowej hali, a także pod mieczami i strzałami ich sojuszników. Zajęcia, którym ci niewolnicy kiedyś się zajmowali, teraz pozostawały nieobsadzone.
Inne kultury miały odpowiednie rezerwy i umiejętności mogące wypełnić tę próżnicę, lecz leżało to poza sferą wyobrażeń dumnych drowów. Status i potęga były jedynymi pokusami mogącymi skusić dumnego drowa do wyjścia na światło. Wprawdzie życie w Podmroku było ciężkie, a Menzoberranzan pogrążało się w zatrważającym chaosie, jednak większość drowów nie widziała innej możliwości. Świat zewnętrzny oferował jedynie przegraną, hańbę i przerażające, palące słońce.
Kupiec westchnął głęboko, opuścił zasłony i odwrócił się, aby obserwować zupełnie inne przedstawienie. W ciężkim, kamiennym krześle siedział przykuty do niego łańcuchami drow w średnim wieku i nie zwracającym uwagi wyglądzie. Wokół niego błyszczała sfera bladego, zielonkawego światła, a ponad nim unosił się w powietrzu odziany na czarno drow. Z jego ust wydobywała się pieśń, miał zamknięte oczy i rozpostarte ramiona. Z każdego palca mrocznego elfa wydostała się magia kapłańska, wpływając niczym ciemne błyskawice w skutego drowa. Więzień wił się z bólu, gdy jego oprawca – kapłan Vhaerauna, patrona złodziei – plądrował jego wspomnienia i kradł tajemnice.
W końcu kapłan z zadowoleniem kiwnął głową. Kula światła zniknęła z cichym odgłosem, a więzień zawisł na łańcuchach, jęcząc cicho z bólu i ulgi.
Było to być może dziwne traktowanie zaufanego informatora, lecz Nisstyre nie miał większego wyboru. Cena zawierzenia złej osobie mogła być zbyt wysoka. W Menzoberranzan, każdy podejrzany o wyznawanie innego bóstwa niż Lloth był skazywany na śmierć. Ci, którzy postępowali według przykazań innych bogów, lub też nie wyznawali nikogo, musieli utrzymywać swoje przekonania w sekrecie.
Nawet teraz, gdy miasto było pogrążone w zamęcie, a obejmowanie władzy następowało w sposób co najmniej podejrzany, niewielu drowów ośmielało się wymawiać imię Vhaerauna i marzyć o życiu wolnym od ograniczeń Menzoberranzan. Tych właśnie mrocznych elfów dyskretnie poszukiwał Nisstyre. Niektórzy z nich byli tacy jak ten torturowany elf, którego nienawiść do matriarchalnej władzy była tak wielka, że z chęcią służyć będzie każdemu, kto doprowadzi do jej zakończenia. Większość drowów chciała jednak czegoś więcej: czegoś, co mogło zlikwidować przykre wspomnienia i dać możliwość osiągnięcia większej potęgi i statusu niż te, którymi cieszyli się teraz.
Kiedyś, przysięgał sobie Nisstyre, odnajdzie to, co jest potrzebne, aby przekonać elfy z Menzoberranzan do swojej sprawy. W końcu Smoczy Skarb słynął z tego, że potrafi sprowadzić wszystko, bez względu na koszty.
***
Menzoberranzan nie było jedyną krainą targaną konfliktami i wojną. Daleko stamtąd, w surowej, pokrytej wzgórzami i lasami ziemi na wschodnich rubieżach Faerunu, ludzie z Rashemenu wiedzieli, że nadszedł ich czas zamętu. Magia, siła rządząca nimi i chroniąca ich ziemię, stała się ostatnio kapryśna i podstępna. Po ziemi kroczyli dawni bogowie i zmarli przed laty bohaterowie, a naród śpiących dręczony dziwnymi koszmarami, które rodziły szaleństwo. Najgorsze jednak było to, że mistyczne osłony stworzone przez magię rządzących Czarownic zaczęły zawodzić, a oczy wielu wrogów znów zwróciły się przeciwko Rashemenowi.
Chyba żaden z rashemeńskich wojowników nie odczuwał tych zakłóceń tak bardzo, jak Fyodor. Był on młodym sympatycznym osobnikiem, który wykazał się pewną ręką w kuźni kowala i mocnymi nerwami w walce. Pracował ciężko lecz był niezłym śniącym, nawet jak na rashemeńskie standardy. Pod względem pieśni lub opowieści Fyodor dorównywał każdemu wędrownemu bardowi, a jego głęboki, dźwięczny bas towarzyszył mu, gdy pracował nad wykuwaniem młota. Podobnie jak większość jego ludu, doceniał drobne przyjemności dawane przez życie, a jego ciężary znosił z potulnym spokojem. Przyjazna natura i stale obecny na twarzy uśmiech wydawały się nie pasować do jego groźnej reputacji – Rashemem znany był z potęgi i szału swoich wojowników berserkerów, a Fyodor był mistrzem wśród nich.
Słynni rashemeńscy wojownicy używali mało znanej rytualnej magii, aby wprawiać się w szał bojowy. Dziwnym zrządzeniem losu, jakaś zbłąkana część tej mocy uwolniła się i zagnieździła w młodym Fyodorze. Stał się naturalnym berserkerem, zdolnym do wejścia w dowolnym momencie w niewiarygodny szał bitewny. Z początku ta nowa umiejętność została ogłoszona darem bogów, a gdy horda Tuiganów nadeszła ze wschodnich stepów, Fyodor stał u boku swoich braci berserkerów i walczył z dzikością, której nie sposób było dorównać.
Wszystko byłoby dobrze, lecz z powodu utrzymujących się wspomnień o czasach spaczonej magii, Fyodor jako śniący był nawiedzany przez koszmary, będące w tych Trudnych Czasach plagą tak wielu Rashemitów. Nie powiedział o tym nikomu, ponieważ spora część jego ludu, głównie zwykłych wieśniaków, wierzyła głęboko w przesądy na temat snów i w każdej wzbudzonej przez piwo nocnej wizji widziała jakieś niosące zagładę znaczenie. Fyodor sądził, że wiedział, czym były te sny, a czym nie.
Dzisiaj nie był jednak taki pewny. Obudził się z koszmaru i stwierdził, że siedzi wyprostowany na swoim sienniku, jego serce bije jak szalone, a ciało spływa zimnym potem. Bezskutecznie próbował powrócić do snu, ponieważ wiedział, że jutro znów będzie musiał stawić czoła Tuiganom i będzie potrzebował całej swojej siły. Walczył dzisiaj i robił to dobrze, a przynajmniej tak mu mówiono. Towarzysze trącali się z nim butelkami i wyolbrzymiali liczbę barbarzyńców, którzy padli pod jego czarnym mieczem. Fyodor nie pamiętał wiele z bitwy. Po każdej kolejnej walce pamiętał coraz mniej, i to go niepokoiło. Być m...
uniwers1_u1