Liriel Baenre i jej towarzyszy, Fyodor z Rashemenu, znów muszą wyruszyć w podróż po rozległym kontynencie Faerunu. Tym razem ich celem jest ojczyzna Fyodora, do której muszą zwrócić amulet Torujący Drogi, od dawna zaliczamy do skarbów Czarownic z Rashemenu.
Każdy ich krok śledzony jest przez wrogów – na pięty następują im wyznawcy drowich bóstw: Vhaerauna i Lolth. Nawet jeśli zdołają dotrzeć do swego celu, nie będą bezpieczni, bowiem pośród Czarownic z Rashemenu drowie rysy Liriel będą ją zdradzać jako śmiertelnego przeciwnika. Jest tylko jedna możliwość: Liriel musi się przebrać i żyć jako jedna z Czarownic z Rashemenu.
Każdy błąd będzie fatalny w skutkach.
Wyra szacunku dla Todda Lockwooda, wyjątkowego
wizualnego bajarza. Dziękuję ci za to, że spróbowałeś ujrzeć
Liriel tak, jak ja ją widzę, i że sukces przerósł wszelkie
oczekiwania. Nigdy już nie będę w stanie spoglądać
na okładkę Splątanych Sieci bez chwilowego szoku!
Dzięki dla Boba Salvatore, którego życzliwych duch
i wspaniałomyślne wsparcie sprawiły, iż zapuszczenie się
na terytorium mrocznych elfów okazało się mniej przerażające.
Na koniec, podziękowania dla czytelników, którzy przez
ostatnich kilka lat pisali do mnie prosząc o dokończenie
opowieści o Liriel.
Opowieść ta jest dedykowana pamięci mojej babci,
Franciszki Ćwitowskiej*, czytającej ze snów i śpiewającej stare
opowieści, pokrewnej duszy zarówno wtedy, jak i wciąż teraz.
W Rashemenie czułaby się jak w domu.
Dziękuję, babciu.**
Preludium
TĘPY MIECZ
Bitwa o Dolinę Immil, Rashemenu, 1360 RD
Ruiny pradawnego drzewa strzegły zachodniego skraju Doliny Immil. Jego masywny pień, osmalony dawnymi płomieniami, obwodem był równy twierdzy czarodzieja, a powykręcane przez burze konary, nagie powodu zimy i ostre niczym włócznie, otaczały je zdecydowaną obręczą, przypominającą górskie łosie, stojące poroże w poroże przeciwko nacierającym wilkom.
Ciepłe tumany mgły wirowały wokół podstawy drzewa i wysoko ponad nim, delikatne światło sączyło się ze zwieńczonego łukiem portalu, na wpół ukrytego pośród poszarpanych iglic potrzaskanego drewna. W owym przejściu stały trzy odziane w czarne szaty sylwetki: czarownice z Rashemenu, strażniczki oblężonej krainy.
Spoglądały na miejsce o wyjątkowej urodzie, głęboką wąską dolinę biegnącą wzdłuż północnego skraju łańcucha górskiego znanego jako Płynące Skały. Rashemeńskie zimy były długie i niewzruszone, lecz w tym miejscu władała wieczna wiosna. Gorące źródła bulgotały i parowały w małych skalnych zagłębieniach. Trawa była gęsta i miękka, a aromat łąkowych kwiatów osładzał ciepłe powietrze. Wartko płynące strumienie gawędziły ze sobą z ożywieniem, przekazując chełpliwe opowiastki o podróżach poprzez poszarpane górskie zbocza. Czarownice trzymają pieczę nad tą wieżą zwykle zajmowały się swymi sprawami przy akompaniamencie ptasich treli. Dziś nie latał żaden ptak i nie rozbrzmiewała żadna pieśń. Nawet spienione strumienie wydawały się dziwnie przygaszone. Podobnie jak czarownice, dolina w milczeniu oczekiwała na Śmierć.
W środku trójki stała Zofia, pucołowata starzejąca się kobieta, która w jakiejś innej krainie mogłaby zostać wzięta za radosną wioskową staruchę. Tutaj, w Rashemenie, Othlor – starszyzna pośród czarownic – czerpały magię z samej ziemi. Wiosna niosła za sobą obietnicę potęgi, lecz żaden Rashemita nie odmówiłby także mocy lub piękna zimie. Zofia nosiła się jak królowa, którą właściwie była, podobnie jak dwie towarzyszące jej hathran: doświadczone czarownice dobiegające w swych żywotach późnego lata. We trzy tworzyły potężne siostrzeństwo, gotowe połączyć ich magię w pojedynczą siłę. Inne, podobne grupy stały w gotowości na górskich graniach, ich szaty wyglądały jak ciemne plamy na tle śniegu.
Zofia przyjrzała się bystrymi, jasnoniebieskimi oczyma stojącej pod nią, gotowej do walki kompanii. Grupy wojenne przybyły z wielu wiosek, a każdy kieł zebrał się pod swym własnym jaskrawym sztandarem. Wojownicy berserkerzy stanęli na przedzie, jak to było w zwyczaju, lecz dziś wszyscy zasiadali na kudłatych, krępych rashemeńskich kucach. Dzika, pędząca szarża wrzeszczących wojowników berserkerów, tak skutecznie osłabiająca odwagę i upór wroga, miała ograniczone działanie przeciwko tuigańskim jeźdźcom. Dziś wojownicy Rashemenu wyjadą kawalerią na spotkanie kawalerii.
Sam huhrong dowodził wojskami. Wzrok Zofii przeszedł na niego i zauważyła z ukłuciem bólu, że Żelazny Pan osiwiał, a jego niegdyś masywne barki pochyliły się wraz z wiekiem. Przywołała w myślach jego szeroką, ogorzałą twarz, naznaczoną mijającym czasem oraz bliznami po stoczonych i zwyciężonych bitwach.
Kierując się impulsem wsunęła dłoń do woreczka przymocowanego przy pasie. Wymacała palcami pradawne, pokryte runami kości, bardzo pragnąc się dowiedzieć, czy stary wojownik ma przed sobą jeszcze jedno zwycięstwo.
Nie. Choć Hyarmon Hussilthar mógł dowodzić wojownikami, to ona była tu Othlor. W ostatecznym rozrachunku to do niej będzie należało zwycięstwo bądź klęska, a każda czarownica, która pragnęła poznać własny los przyciągała nieszczęście.
Zofia szybko wyciągnęła dłoń z woreczka i splunęła lekko w palce, po czym gwałtownie zwinęła je w pięść i strzepnęła nimi trzykrotnie. Pozostałe czarownice nie okazały żadnej reakcji na ten mały rytuał. Dla Rashemitów takie rzeczy były równie powszechnie jak dziecięcy śmiech czy kaszel w zimie.
Odżegnanie się od uroku nie wygnało z Zofii wszystkich nienazwanych obaw. Jej spojrzenie przemknęło do miejsca, w którym zgromadzili się berserkerzy z loży czarnego Niedźwiedzia, siedząc na krzepkich, czarnych niczym węgiel kucach. Na czele znajdował się Mahryon, fyrra wioski Dernovia, mężczyzna o posturze niedźwiedzia, równie ciemny, potargany i zaciekły jak jego na wpół okiełznany kuc bojowy.
Stara czarownica poczuła w sercu przypływ dumy. Choć była Othlor pośród rashemeńskich czarownic, za każdym razem, gdy zastanawiała się nad własnymi przyczynkami dla krainy, jej myśli szły ku jej jedynemu synowi. Jakże szybko obracało się koło, jakże szybko chłopcy stali się wojownikami! Jej dziecko było posiwiałym weteranem, a u jego jechał jego własny syn. Chłopiec – Fyodor – nie dobiegł jeszcze dwudziestki, lecz już od czterech zim wliczany był do berserkerów Rashemenu.
Utrzymujący się niepokój Zofii pogłębił się. Ostatnio często słyszała o Fiodorze. Pierwsze opowieści mówiące o wyczynach młodego berserkera wypowiadane były z zapałem, który szybko został doprawiony zachwytem. Ostatnia garstka opowieści, jakie dotarły do uszu Zofii miały w sobie jedna nutę obawy, uczucia, które Rashemici bardzo wolno sobie uświadamiali, a jeszcze wolniej się do niego przyznawali.
Jej spojrzenie trzymało się jej wnuka, gdy zaczął narastać daleki hałas, niczym stłumiony rytm bębnów wojennych. Berserkerzy rozpoczęli własną pieśń, muzyczne zaproszenie szału bitewnego. Gdy pieśń nabrała mocy, podobnie stało się ze śpiewającymi ją mężczyznami. Ich oblicza zapłonęły krwawą czerwienią, a ciemne włosy zaczęły się wić wokół tych zaciekłych twarzy, jakby poruszył nimi nagły wiatr. Iluzja zapewniona przez magiczny szał bitewny przeniosła się nawet na kuce, użyczając im onieśmielających rozmiarów oraz wytrzymałości opancerzonych rumaków rycerskich.
Huhrong uniósł wysoko jedną dłoń, wstrzymując narastającą falę. Zofia znała jego strategię: gdy tylko rozpocznie się szarża, bierze czarownic smagną napierającego wroga z tyłu, odcinając drogę ucieczki, wysadzając wielu przeciwników z siodeł i zmuszając ich do walki ze stopami stojącymi na glebie Rashemenu.
Wargi Zofii wykrzywiły się w ponurym uśmiechu. Ci najeźdźcy wkrótce dowiedzą się, że Ziemia była Swoim najlepszym obrońcą.
Wróg pojawił się w polu widzenia i uśmiech czarownicy przygasł. Duży batalion piechoty toczył się daleko przed konnymi tuigańskimi wojownikami.
Dziwne, że tak wielu wojowników było pieszo. Tuiganie i ich konie byli niemal tak samo nierozłączni, jak dwie części centaura. Choć zrodzonym w tundrze koniom brakowało zaciekłości rashemeńskich kuców, okazywały się inteligentnymi, lojalnymi zwierzętami, pozostającymi wraz ze swymi jeźdźcami aż do śmierci.
Zofia uświadomiła sobie nagle prawdę.
- Diernerszkits – powiedziała cicho, zerkając na czarownice po swych obydwu stronach. – Tuiganie prowadzą na nas bezdusznych.
Obydwie kobiety zbladły. W tej krainie rzadko spotykało się zombich i wielce się ich obawiano. Szybko podjęły śpiewne wywoływanie. Zofia dołączyła do nich w błaganiach do duchów zamieszkujących w strumieniach, drzewach oraz skałach tej zaklętej doliny. Jednym głosem czarownice przekazały duchom, aby opuściły na krótka chwilę swe domy, ab weszły w ciała zabitych wrogów i wprowadziły ich pod kontrolę czarownic. Ich magia sięgnęła w dolinę, splotła się ze snującymi się mgłami, zmierzwiła wiosenne łąki.
Jednakże duchy, które od ponad dwóch lat stawały się coraz bardziej kapryśne, w ogóle nie odpowiedziały.
Nieumarła horda miarowo lazła naprzód. Jeźdźcy zatrzymali się, pozostając w obrębie wielkiego kręgu zbrązowiałej z powodu zimy trawy, która szpeciła ziemię niczym zanikająca blizna.
Zofii jako pierwszej zamarł głos.
- Jak to możliwe? – wymamrotała. Położenie miejsc martwej magii było pilnie strzeżonym sekretem. Tuiganie byli podobno wyszkoleni w torturowaniu, lecz wydawało jej się niemożliwe, by któryś Rashemita mógł zdradzić tę informację w jakichkolwiek okolicznościach.
Fraeni, najmłodsza z trójki, wykonała przed sobą w półokręgu gest rozrzucania soli, odpędzając złą magię.
- Trudne Czasy – wyrecytowała – gdy Trójca zachowywała milczenie, a dawno zmarli bohaterowie przemierzali krainę. Od tamtych chwil nasza magia nie jest już taka sama.
Othlor gwałtownym ruchem reki odrzuciła tę oczywistość.
- Ale reszta doliny nie została tknięta magiczną śmiercią – rzekła. – Duchy miejsc, telthory, są tutaj. Czuję je. Nie mogę ich tylko dosięgnąć.
- To tak jakbyśmy próbowały śpiewać w zgodzie z naszymi Siostrami na Gawronim Wierchu – powiedziała trzecia czarownica, wskazując głową najdalej wysunięty posterunek. – Widzimy je, ale nie możemy ich słyszeć, ani one nas.
- Właśnie tak – zgodziła się ponuro Zofia. – Bierzmy się za to. Prowadźcie bicze!
Dziesiątki broni – wielogłowych hydr złożonych z magii oraz czarnej skóry – wyłoniło się znikąd. Szerokie, usiane metalowymi kłami końce uniosły się, wygięły w tył i świsnęły naprzód. Ostre trzaski, niczym połączenie grzmotów i błyskawic, rozbrzmiały po dolinie, odbijając się gasnącym echem od szczytu do szczytu. Każdy z biczów wyrył głębokie, bezkrwawe bruzdy w zbliżających się przeciwnikach.
Zombie szli dalej.
Czarownice złączyły dłonie i wykrzyczały pojedyncze dźwięczne słowo. Para wybuchła z ziemi w zabójczych gejzerach. Powietrze wypełniło się smrodem gnijącego mięsa, lecz zbliżający się zombie nie zatrzymali się.
Ciemne skrzydła wypełniły powietrze, gdy kruki odpowiedziały na wezwanie czarownic. Opadły na nieumarłą padlinę, ich pazury szarpały, a dzioby wbijały się głęboko w niewidzące oczy. Pióra latały, gdy zombie odtrącali ptaki na bok. W końcu kruki porzuciły bezskuteczną walkę, wznosząc się w powietrze, by zataczać koła i szydzić.
Jednakże nieumarli wojownicy szli dalej.
Jedna z czarownic na pobliskiej grani wypuściła w stronę nieumarłych wrogów strumień magicznego ognia. Broń nawet nie dotarła do celu. Ze strumieniu wyłonił się gęsty tuman mgły, o kształcie smoka z rozwartą szeroko paszczą. Rzucił się na płomień, pochłaniając go w całości. Kłęby dymu unosiły mu się z nozdrzy, gdy zapadał się z powrotem w wodę.
Głupia – mruknęła Zofia. – Nie można bronić ziemi atakując ją. Czy jesteśmy czarodziejami, tworzącymi to, czego chcemy, niszcząc to, czego potrzebujemy?
- Te potwory nie należą ani do świata natury, ani do świata duchów – spierała się Fraeni. – Jak mamy z nimi walczyć?
Stara czarownica skinęła głową w stronę niecierpliwiących się berserkerów.
- Teraz bitwa należy do nich.
W tym momencie Żelazny Pan machnięciem dłonią posłał swych ludzi do walki. Kilka kłów popędziło swe wierzchowce do szarży w galopie. Zombie padli pod miażdżącymi kopytami i siedzącymi mieczami.
Nie umierali jak ludzie. Pociągali konie za sobą, a kościste palce trzymały się, ryjąc i rozrywając, nawet gdy kończyny zostały oddzielone od ciał. Wielu wojowników podnosiło swe konie i popędzało je naprzód, nieświadomi że kilka dłoni wspina się niczym pająki w kierunku jeźdźca.
Na oczach Zofii zamach miecza huhrogna trafił jednego z zombich pod klatką piersiową i przeciął go na pół. Górna część ciała spadła, ręce miotały się dziko w poszukiwaniu czegoś, czego mogłyby się schwycić. W końcu złapała za długą grzywę, po czym zdołała się podciągnąć i opleść kończynami szyję kuca. Zęby zombi zaczęły żuć, a głowa wstrząsała się dziko, gdy rozrywał gardło zwierzęcia. W międzyczasie dolna połowa ciała oraz nogi dalej parły naprzód, ciągnąć za sobą szare wnętrzności i kierując się prosto na główną część szarży. Jeden z czarnych kuców wpadł na półstworzenie i potknął się. Jego jeździec spadł i szybko zniknął pod rojącymi się nieumarłym.
Wszędzie, gdzie Zofia by nie spojrzała, scena ta powtarzała się w nieskończonych, ponurych wariacjach. Osłoniła oczy i przyjrzała się odległemu krańcowi bitwy. Jeźdźcy stali tam gdzie wcześniej, na niedostępnej dla magii połaci ziemi, gdzie nie mógł się zapuścić żaden bicz, gdzie nie mógł ich dosięgnąć żaden czar. Przewidywała, że coś takiego może się zdarzyć – raczej przypadkowo, niż wiedząc o tym zawczasu – lecz uznała to za nieistotną kwestię. W końcu duchy mogły się udać tam, dokąd zechciały.
Dlaczego więc wszystkie milczały?
Poczuła, jak koń Mahryona się potyka, poczuła, jak jej syn upada, zanim jej oczy odnalazły miejsce, na które spadła jego przelana krew. Jego miecz unosił się raz za razem, błyskając pośród wijących się, żarłocznych kończyn pozbawionych dusz potworów, które go powaliły. Nie mogła dostrzec samego mężczyzny, lecz jego płomień gorzał jasno w jej sercu i duszy.
I nagle, niczym zdmuchnięta przez watr świeca, zniknął.
Z sędziwej czarownicy wydostał się sięgający duszy skowyt cierpienia, żałoby lamet nad Mahryonem – nad jej pierworodnym, jej dzieckiem, dziełem jej serca! Młodsze kobiety złapały ją w pasie, podtrzymując, gdy dołączały do jej płaczu i przeradzały go w moc.
Nagły podmuch uniósł około dwudziestu nieumarłych stworów i posłał gwałtownie w tył. Otoczeni przez nie berserkerzy podnieśli się i zaszarżowali naprzód, nieświadomi swych ran.
Zofia zwalczyła falę żalu i wyszukała wzrokiem Fyodora. Nie został jeszcze wysadzony z siodła, a jego krzyk wściekłości oraz furii niósł się na wietrze, tak podobny do jej, jakby był odbitym przez góry echem. Jego kuc obracał się, kopał i gryzł, gdy Fyodor odtrącał gromadę zombich. Koń i jeździec galopem przedarli się do pokonanego wojownika. Chłopak zeskoczył ze swego wierzchowca, zanim zdążył mu się załamać krok, i w biegu wylądował na ziemi. Kuc pomknął dalej, a Fyodor pochylił się i podniósł miecz swego ojca.
Uniósłszy go wysoko, wydał z siebie pełen zaciekłości ryk i rzucił się do natarcia. Pobiegł naprzód, przedzierając się przez nieumarłych wojowników, niczym rolnik koszący żyto. Ku oszołomieniu Zofii, wyłonił się ze śmiercionośnego potrzasku i biegł ku czekającym jeźdźcom.
- To dopiero odwaga! – zakrzyknęła Fraeni. – Ale co może zdziałać jeden miecz?
Zupełnie jakby usłyszał czarownicę, Fyodor wsunął miecz do pochwy na plecach i biegł dalej. Chwycił z powietrza jeden z nieskutecznych biczów czarownic i przyciągnąć do siebie.
Wszystkie trzy czarownice wstrzymały oddech. Ich zdumienie odbijało się w całej dolinie, gdy czarownice i wojownicy przyglądali się temu, co niepojęte. Na chwilę czas się zatrzymał…
Wiele pasm czarnej skóry błysnęło naprzód zlewając się w szarą mgłę.
Pierwsze uderzenie Fyodora trafiło w tuigańskiego jeźdźca, owijając się wokół jego ciała z miażdżącą kości siłą. Gdy pociągnął broń z powrotem, wlokła za sobą długie kawałki ciała. Koń spłoszył się przed grzmiącym trzaskiem i nagła fontanną krwi, posyłając ciało swego właściciela na następnego wojownika.
Fraeni wykrzyczała przekleństwo i wykonała dłonią gwałtowny, przecinający powietrze gest, zarezerwowany dla tych Rashemitów, którzy łamali kardynalne prawa krainy. Gdy przyciągnęła tym niedowierzające spojrzenie Zofii, powiedziała na swą obronę:
- Ten chłopak jest szalony! Śmiercią jest dzierżyć bicz czarownicy!
- Owszem, jest szalony – zgodziła się Zofia. – I owszem, to jest śmiercią. I chwalmy za to Trójcę!
Do tego czasu przedarli się również inni berserkerzy, przedostając się obok tuigańskich mieczy oraz panicznie uciekających koni. Fyodor parł dalej swą samobójczą ścieżką, smagając najeźdźców, ściągając ich z siodeł i zmuszając konie do gwałtownej ucieczki.
Wyrzuceni z siodeł najeźdźcy nie mogli wiele zrobić opętanym szałem bojowym rashemeńskim obrońcom. Kły Rashemenu wypierały ich z kręgu martwej magii, w głąb doliny. Tam czekały na nich bicze czarownic. Dołączyły w śmiercionośnej pieśni do bicza Fyodora, spychając Tuiganów w stronę Imiltur oraz oczekującej tam armii.
Gdy wszystko się skończyło, Zofia zwolniła czarownice, aby udały się między rannych i spróbowały odnaleźć i pomóc tym, których można było jeszcze uratować. Była to ponura i niebezpieczna praca, oddzielanie rannych od umarłych oraz umarłych od nieumarłych. Nie miały też pracować same: niebo było już czarne od kruków, a z coraz ciemniejszych cieni Puszczy Aspen dobiegały wygłodniałe okrzyki wilków.
Zofia szybko weszła w trans, wsuwając się do szarego nadświata, łączącego się ze sferami żyjących oraz duchów. Sięgnęła do Sióstr strzegących Wież Strażniczych Achane. Muszą wiedzieć, co nadciąga w ich stronę.
Szybko dotknęła umysłu pierwszej Strażniczki, czarownicy stojącej przy portalu do nadświata, i bez użycia słów przekazała to, co musiało zostać powiedziane. Gdy wieża została ostrzeżona, przeszła do następnej, a potem do kolejnej. W trzeciej wieży żadna pogrążona w transie czarownica nie strzegła portalu. Zamiast tego Zofia natknęła się na chaos wypartych ze swych miejsc duchów…
Oraz podmuch mocy, który cisnął ją przez pomieszczenie.
Szary świat wybuchł w białym błysku bólu, a potem był już tylko mrok.
Zofia nie słyszała podchodzących wojowników, nie mogła powiedzieć, który miał tyle tupetu, by wlać jej do gardła łyk jhuildu. Wróciła do przytomności, krztusząc się i plując, a jej pierwszymi słowami było kilka wyjątkowych fraz, jakie poznała w czasach, które spędziła w loży wojowników.
Wąska, lecz mimo to silna dłoń złapała ją za rękę i podniosła na nogi.
- Zostaw to dla Tuiganów, Zofio.
Skupiła się na twarzy podstarzałego huhronga, po czym zerknęła na pobladłego młodzieńca, który stał krok z boku i dwa kroki z tyłu. Jej spojrzenie wróciło na twarz huhronga.
- Wygraliśmy kolejną bitwę, Hyarmonie Hussiltharze. Być może wszyscy powinniśmy się napić.
- Nie nadszedł jeszcze czas świętowania – huhrong powiedziało chłodno. – Młody Fyodor przełamał szeregi i powinno się z nim odpowiednio postąpić.
Zofia zaśmiała się drwiąco.
- Przełamał szeregi? Czy twój wzrok tak się pogorszył, Hyarmonie, że mulisz naszych berserkerów z cormyrskimi Purpurowymi Smokami? Mężczyźni Rashemenu nie maszerują do bitwy niczym mrówki.
Twarz starca pokryła się cętkami.
- Wilki atakują z większą dyscypliną i porządkiem!
- I z mniejszą zajadłością – zripostowała. Skinęła głową w stronę Fyodora. – Ten młody wojownik odwrócił bieg bitwy. Wiesz o tym.
- Ten młody wojownik jest niebezpieczny i wiesz o tym. Nie jest panem samego siebie. Jakiż kontrolujący swe zmysły człowiek położyłby dłonie na biczu czarownic?
Żelazny Pan sięgnął przez ramię i zza wiszącego tam pasa wyciągnął długą, ciemną broń. Następnie rzucił ją na ziemię. Wylądowała na kamiennej podłodze z donośnym brzękiem, niczym basowe dzwony bijące przy śmierci wojownika.
- Nie zaprzeczam, że młody Fyodor wykonał swój obowiązek – huhrong powiedział spokojniejszym tonem. – Teraz ja muszę wykonać mój, a ty twój.
Takie było prawo krainy, zrodzone ze stanowczej konieczności, a Zofia nie miała argumentów przeciwko jego żądaniom. Wykonała lekkie skinienie, wyrażając zarówno zgodę, jak i pozwolenie na odejście. Żelazny Pan pochylił głowę i opuścił pomieszczenie.
Schyliła się, by podnieść broń. Chwyciwszy ją w obie dłoni, trzymała klingę na długość rąk, przyglądając się jej. Była prosta i wyważona, wykonana równie dobrze jak każda rashemeńska broń. Była także ciężka – nawet za młodu nie byłaby w stanie utrzymać jej dłużej niż przez chwilę. Niemal niemożliwe było posługiwać się nią w walce, jeśli nie znajdowało się w objęciach berserkerskiej furii. Była to broń obuchowa, nie tnąca. Berserker nie panujący nad sobą stanowił równie duże zagrożenie, dla siebie, jak i dla innych, i największą hańbą było dla Rashemita zginąć z własnej ręki, z własnego miecza.
Obróciła się do młodzieńca i ujrzała w jego oczach ponurą akcentację. Zanim zdołała się odezwać, na przeciwległym krańcu pomieszczenia w wieży zalśniła ciemna chmura magii, po czym przybrała milczącą, stała formę. Ciała trzech rashemeńskich czarownic – kobiet, który śmierć niemal oznaczała również zgon Zofii – powróciły do najbliższej fortecy.
Zofia upuściła czarny miecz i podbiegła do poległych sióstr. Jej umysł odmówił zarejestrowania wszystkich odniesionych przez nie ran, doszło do niej jedynie to, że zostały zabite w straszliwy sposób. Dwie z nich wciąż miały czarne maski, przywdziewane przez czarownice podczas podróży, a czasem także przy rzucaniu czarów. Trzecia czarowni a miała maskę przypiętą do pasa. Jej twarz nie została dotknięta przez gwałtowną śmierć i wyglądała młodo, pięknie oraz bardzo znajomo. Była to twarz, jaką Zofia widywała, gdy jako młoda dziewczyna spoglądała do czystej sadzawki lub na srebrzone szkło.
Z rozdartym sercem upadła na kolana i odwiązała maskę. Oblicze kobiety zmieniło się w postarzałą twarz Zhanny, jej bliźniaczej siostry. Lekko odsunęła pasmo siwych włosów i wyszeptała modlitwę, by przyspieszyć duszę siostry na jej drodze.
Poczucie obowiązku odsunęło na bok ten nowy ból. Spokojnymi palcami Zofia przypięła maskę do własnego pasa. Później wezwie do siebie Fraeni, da jej maskę i pośle ją, by utrzymała Wieżę Strażniczą. Zhanna należała do najpotężniejszych czarownic w krainie i była strażniczką wielu skarbów. Oprócz Maski Danigar, powierzono jej również kościaną laskę życzeń oraz zadanie odkrycia mocy ukrytej w amulecie zwanym Torującym Drogi.
Zofię wypełniło głębokie złe przeczucie i wsunęła dłoń za wysoki kołnierz szaty siostry, szukając palcami łańcuszka. Zniknął, zabrany przez czarodziejów, którzy ją zabili.
Zniknęło także marzenie Zhanny. Zgodnie ze starymi opowieściami, w Torującym Drogi leżała moc wiązania i łamania, leczenia i niszczenia. Zhanna była pewna, że miał on do odegrania rolę w przywróceniu magii Rashemenu.
Brzemię żalu stało się nagle zbyt ciężki dla barków Zofii. Pomieszczenie w wieży zaczęło wirować i zamazywać się, a jej własna dusza sięgnęła kresu swej wytrzymałości, pragnąć podążyć za swą bliźniaczą tożsamością.
- Babko?
To niepewne pytanie, wypowiedziane głębokim, dźwięcznym basem, przywróciło Zofię z powrotem do rzeczywistości. Wstała jednym płynnym ruchem, przybrała na twarz maskę spokojnego majestatu i obróciła się do Fyodora.
Młody wojownik był blady i wyczerpany, chwiał się na nogach. Było cudem, że w ogóle mógł stać. Słabość ogarniająca rashemeńskich wojowników po szale berserkerskim mogła być na swój sposób równie druzgocąca, jak zabójcza furia.
Duma zmieszała się żalem w sercu starej czarownicy, gdy po raz ostatni spojrzała na swego wnuka. Fyodor był synem swego ojca – silny mężczyzna, świetny wojownik. Choć był młody, mówiło się, że można by go uczynić wodzem własnego kła. Z ciężkim sercem podniosła tępy czarny miecz, trzymając go tak, że leżał płasko na jej dłoniach.
- Dałeś honor Rashemenowi – czarownica powiedziała cicho. Zdumiała się, że głos nie łamał jej się, gdy wypowiedziała rytualne słowa. Mimo to musiała przełknąć ślinę, zanim zdołała wyrzec ostatnie wyrazy: – Z honorem pójdź do swej ostatniej bitwy.
Wziął od niej broń, bez wahania przyjmując wyrok śmierci. Owszem, honorowej śmierci, lecz mimo wszystko śmierci. Zofia uniosła dłoń, aby wykonać błogosławieństwo dawane umarłym oraz umierającym, lecz choć starała się usilnie, nie mogła uformować rytualnego gestu.
Przez długą chwilę stara czarownica i młody wojownik stali niczym zastygła żywa rzeźba, po czym dłoń Zofii opadła ciężko do boku.
Spotkało ją zbyt wiele śmierci.
Sakiewka mieszcząca jej wróżebne kamienie drgnęła, jakby pradawne kości poruszyły się z własnej woli. Sięgnęła do środka, wyciągnęła garść rzeźbionych kamieni i rzuciła je na podłogę.
Wylądowały w idealnym kole wokół młodzieńca. Natychmiast otoczyły go przejrzyste, gwałtowne zmieniające się obrazy, zbyt liczne i zbyt ulotne, by Zofia mogła się im wszystkim przyjrzeć. Tym, co przykuło jej uwagę był kruk o złotych oczach, noszący na szyi pradawny amulet, pokryty runami sztylet ze zmatowiałego, zniszczonego złota.
- Torujące Drogi – powiedziała na głos i usłyszała moc wypełniającą jej słowa, niczym silne wichry przemykające między zimowymi drzewami, moc Wzroku. – Odnajdziesz Torującego Drogi. Ona zwiąże i złamie, uleczy i zniszczy. Sprowadzisz ją do Rashemenu, a ona sprowadzi cię do domu.
...
uniwers1_u1