Forgotten Realms 51 - Cykl Awatarów 02 - Tantras.doc

(1647 KB) Pobierz

              - Czemu do mnie przychodzisz, złodzieju? – zapytał poważnie Czarny Lord. – Powinieneś zdawać sobie sprawę, że powolna, bolesna śmierć to szczyt tego, czego możesz spodziewać się z moich rąk. W końcu jesteś sprzymierzony z siłami, które pragną mojego zniszczenia i upadku mojego imperium.

              - Już nie, lordzie Bane – stwierdził stanowczo Cyric. – Wkroczyłem do Doliny Blizny na czele dwustuosobowego oddziału Zhentilarów, całkowicie posłusznych moim rozkazom.              - Och, rozumiem – roześmiał się szyderczo bóg. – Chcesz przywłaszczyć sobie moją władzę. Czy już mam ustąpić, lordzie Cyricu?

              Złodziej pozostał w absolutnym bezruchu – ramiona przy bokach, dłonie otwarte, zwrócone do Mrocznego Lorda wewnętrzną stroną. Czarnoksiężniczka zbliżyła się do niego, przyglądając się jego twarzy zmrużonymi oczyma. Potem okrążyła go, parząc na niego z każdej strony.

              - Wyzywanie cię nie jest moim zamiarem – odrzekł Cyric, nie zwracając uwagi na chichoczącą, szaloną kobietę, która nadal chodziła wokół niego. – Chciałby ci zaproponować moje usługi.

              Z warg Bane’a wydobył się krótki śmiech. Jednakże wewnątrz jego umysłu Fzoul Chembryl, człowiek, którego ciało bóg zasiedlił, krzyczał z całych sił.

              Nie możesz mu ufać! – wołał do niego rudowłosy kapłan. On nad zdradzi! Złodziej zniszczy nas obu!

 

Rodzinie i przyjaciołom, którzy są dla mnie ważni.

 

Szczególnie podziękowania dla:

 

Anny, Franka, Billa, Martina, Michele, Patricii,

Grega, Marie, Millie, Christine, Joego, Mary i Jima.

 

PROLOG

 

              Forester spędził w Cienistej Dolinie całe swoje życie. Niedługi czas temu wykazał się odwagą w walce z siłami twierdzy Zhentil, broniąc na zachodnim skraju miasta mostu na rzece Ashaba. Teraz trudził się ramię w ramię ze swymi znajomymi i sąsiadami, dźwigając ciała na wozy, próbując rozpoznać martwych ludzi dolin. Krzepki wojownik wypowiadał imiona poległych, a kleryk Lathandera, potrafiący pisać niemal tak dobrze jak Lhaeo, skryba świętej pamięci Elminstera, notował je.

              - Oto Meltan Elventree, syn Neldocka – rzekł pozbawionym emocji głosem Forester, chwytając martwego chłopaka pod ramiona. Wojownika opuściło głębokie przygnębienie po tym, jak przeniósł tuzin trupów. Teraz, po załadowaniu na wozy ponad pięćdziesięciu ciał, w tym bliskich znajomych, a nawet krewnych, zwracał już uwagę tylko na to, czy ktoś jest szczególnie lekki lub ciężki.

              - Biedne chłopię – westchnął kleryk. Zbliżył twarz do woskowej tabliczki i wyrył na niej imię syna farmera. – Neldockowi pęknie serce.

              - Ma jeszcze jednego syna – odrzekł chłodno Forester, unosząc ciało na stojący obok wóz z surowych desek. – Wiesz, Rhaymonie, sądziłem, że będziesz sobie z tym lepiej radził. Lathandera jest bogiem odnowy, prawda? Powinieneś się cieszyć, że wszyscy ci ludzie zaczynają od zera.

              Kapłan zignorował sarkazm Forestera i przeczytał raz jeszcze listę imion na swojej tabliczce.

              - Tylu młodych – powiedział cicho – tyle zmarnowanych możliwości.

              Olbrzymi wojownik umieścił martwego Meltana Elventree na wozie, zatrzymał się na chwilę i odgarnął swe pozlepiane w strąki, długie, czarne włosy z oczu. Jak wszystkich przydzielonych do uprzątania trupów, pokrywały go pot i krew, a przenikał zapach dymu i śmierci. Otarł chropowate dłonie o swą brudnobrązową tunikę i rozejrzał się po otaczającym go, wypalonym terenie.

              Nad lasem za niewielkim miastem w Cienistej Dolinie wisiała niebieskoszara mgła. Pożary, które od płonących strzał i naiwnie uwolnionej magii rozniecone zostały przez oddziały lorda Bane’a, zdusiła nieziemska ulewa, lecz w powietrzu wciąż unosił się dym. Forester nawet nie próbował zastanawiać się nad gigantycznym okiem, które nagle pojawiło się ponad doliną i uroniło łzę, ocalając z pożogi miasto i las. W końcu bogowie przemierzali teraz Krainy i takie cuda były niema na porządku dziennym. Łza z niebios nie budziła ani mniejszego, ani większego respektu ludzi dolin niż sam najazd na miasto, chociaż to bóg niezgody we własnej osobie poprowadził wrogą armię pod ich progi.

              Ogólnie rzecz biorąc, mieszkańcy Cienistej Doliny, tak jak większość mężczyzn i kobiet zasiedlających kontynent zwany Faerunem, byli jak odrętwiali, niemal nieświadomi otaczającego ich od chwili Przybycia chaosu. Tamtego dnia wszyscy bogowie zostali strąceni z Planów i musieli wcielić się w ludzkich gospodarzy – awatarów – w różnych miejscach, wszędzie na przestrzeni Krain. Od tamtej pory wszystko, co ludzie uważali za niezmienne, okazało się być zawodne.

              Słońce miało nieprzewidywalny bieg. Niekiedy nie wznosiło się wcale ponad widnokrąg, podczas gdy innymi dniami pojawiały się i unosiły w przestrzeń jak fajerwerki cztery słońca. W jednej chwili padał śnieg, by za moment zaczęło lać jak z cebra. Całkowicie nieprzewidywalne były rośliny, zwierzęta – nawet ludzie – czasami zmieniając się w przepiękne, magiczne istoty, a czasami w przerażające monstra.

              Co najgorsze z tego wszystkiego, zupełnie nie można było polegać na pradawnej sztuce magii, do tego stopnia, że stała się ona niebezpieczne dla tych, którzy próbowali jej używać. Magowie, którzy powinni naprawiać tajemniczy chaos w Krainach, stali się miast tego jego złowrogimi zapowiedziami. Większość czarodziejów po prostu skryła się, by medytować nad całą sprawą, lecz ci, którzy byli na tyle lekkomyślni, by podejmować próby rzucania zaklęć – nawet najprostszych – odkryli, że ich sztuka była jeszcze bardziej nieprzewidywalna niż słońce. Krążyły nawet plotki, że Mystra bogini magii, zginęła, i że nigdy już sztuka w Faerunie nie będzie stabilna.

              Ofiarą chaosu padł nawet sam wielki Elminster, najpotężniejszy mag w całych Krainach. Mędrzec zginął, zabity przypuszczalnie przez dwójkę przybyłych do doliny obcych, których wysłano wraz z nim do obrony świątyni Lathandera. Ciała ludność miasteczka domagała się by przybyszów ukarano za morderstwo i by Elminster został pomszczony. W przeciwieństwie do panoszącego się w otaczającym ich świecie chaosu zbrodnia ta była czymś, z czym ludność Cienistej Doliny mogła coś zrobić.

              Dla większości ludzi zamęt stał się akceptowaną częścią życia. Kobiety i mężczyźni z Faerunu potrzebowali jedynie kilku dni, by zdać sobie sprawę, że nie są w stanie kontrolować swego otoczenia, najlepiej więc będzie, jeżeli zaczną pilnować własnego nosa. Farmerzy powrócili do uprawy roli, rzemieślnicy do swych fachów – mimo tego, że rośliny potrafiły się teraz do nich czasami odzywać albo ich narzędzia w mgnieniu oka zamieniały się w szkło i roztrzaskiwały w drobny mak.

W Cienistej Dolinie mieszkańcy dowiedzieli się o zbliżającym się ataku oddziałów twierdzy Zhentil, ich odwiecznych przeciwników z północy, i stoczyli z siłami zła bitwę jak wiele innych w przeszłości. Poległo wielu dzielnych mężów, a gdyby nie Rycerze Myth Drannor i Jeźdźcy Z Doliny Mgieł, dolina mogłaby wpaść w ręce wroga. Obrońcom udało się jednak niemal cudem odeprzeć atakujących. W tej chwili, tak jak po każdej bitwie, ci, co ocaleli, zostali na polu boju, by pogrzebać zmarłych i naprawić szkody.

              Prowadzący na północy wschód z Cienistej Doliny trakt handlowy, a właściwie niewiele więcej niż dobrze udeptana ścieżka przez pole, wypełniony był po brzegi ludnością miasteczka i żołnierzami. Wszyscy oni w ponurych nastrojach zagłębiali się w las, by gromadzić trupy i rozbrajać zastawione na Zhentilczyków pułapki. Droga wiła się poprzez najdotkliwiej wypalony obszar lasu, który przez większą część dnia był areną walki pomiędzy ludźmi dolin a armią twierdzy Zhentil. Tu właśnie zogniskowały się największe zniszczenia.

              W czasie gdy część obrońców doliny zaprzęgała po kilka par powołanych wcześniej do walki koni, by przewrócić ustawione barykady, innym, tak jak Foresterowi, przypadło nieprzyjemne zadanie zebrania ciał poległych towarzyszy i załadowania ich na wozy. Większość rannych przeniesiono już z pola bitwy do prowizorycznego szpitala w centrum miasta, niemniej od czasu do czasu zdarzało się, że uprzątając stos ciał, znajdowano pod stertą trupów kogoś żywego.

              Forester złapał się na tym, że wpatruje się w taki właśnie stos. Wstrząsnął głową, jakby chciał wypędzić niechciane myśli. Potarł swój oblepiony brudem, spocony kark i ruszył w kierunku następnych zwłok.

              - Rhaymonie! Musisz mi pomóc przy tym! – zawołał do swego towarzysza. – Jest dla mnie za ciężki, nie mogę go podnieść!

              - Któż to? – zapytał cicho kapłan Lathandera. Jego twarz z kwadratową szczęką i falujące blond włosy pokrywało pot i kurz.

              - Myślę, że to Ulman Ulphor. Nie, czekaj… To Bertil, nie Ulman – burknął wojownik, wyjmując z dłoni trupa miecz i chwytając ciało mocnym uściskiem. – Nie sądziłem, że umiał radzić sobie z bronią.

              - Bo nie umiał – westchnął Rhaymon – ale uzbrojeni byli wszyscy, którzy nie opuścili miasta, nim zaczęła się bitwa.

              Kleryk ostrożnie ułożył na wozie płaską deseczkę, na której umocowana była jego woskowa tabliczka, a obok niej rylec. Tabliczka zawierała wykaz rozpoznanych poległych, sporządzony przez Rhaymon na brudno i w skrócie. Później kleryk miał zamiar przenieść listę na pergamin. W zwykłej sytuacji zrobiłby to w swych pomieszczeniach w świątyni Lathandera, lecz została ona zniszczona w bitwie. Mężczyzna zmarszczył brwi na myśl o zburzonym sanktuarium.

              - Bierzmy się do tego – rzucił Forester. – Nie mam tu zamiary być, kiedy zapadnie zmrok.

              Rhaymon złapał pulchne ciało za nogi i pomógł wojownikowi wrzucić je na wóz. Gdy brał do rąk tabliczkę i rylec, po lesie przetoczyło się echem wycie. Kleryk nerwowo rozejrzał się wokół, ale Forester tylko cicho zachichotał i otarł dłoń o tunikę.

              - To jakiś padlinożerca… duży kot albo wilk, którego przywiódł tu zapach krwi. – Wojownik wzruszył ramionami i poszedł w stronę kolejnych zwłok. Zaklął, kiedy zobaczył młodego żołnierza w czarnej zbroi elitarnych oddziałów Bane’a, Zhentilarów. Odciągnął ciało w stronę drogi, gdzie miało spoczywać, dopóki nie zjawią się po nie ludzie zbierający trupy wrogów. Lecz kiedy Forester odwracał się twarzą do kleryka, Zhentilczyk cicho jęknął.

              - Do diaska! – syknął wojownik. – On jeszcze żyje.

              Podszedł do nieprzytomnego żołnierza, wyciągnął sztylet i poderżnął mu gardło.

              - No, temu też nie ujdzie płazem.

              Rhaymon skinął głową na potwierdzenie i dał znak jednemu z ludzi, by podszedł i przetoczył wóz nieco dalej. Forester wskoczył na tył pojazdu, który szarpnął i ruszył naprzód, a kleryk szedł za nim znużonym krokiem, w tę i z powrotem przeglądając sporządzony przez siebie wykaz. Jednak zanim zdążyli pokonać parę metrów, z uprzątniętego przed chwilą obszaru dobiegł pisk. Rhaymon odwrócił wzrok i ujrzał, jak ponad zwłokami dobitego przez Forestera zhentilskiego żołnierza unosi się jego widmowy wizerunek.

              - Zapłacicie za to, coście zrobili! – zawołał duch, złowieszczo wpatrując się w człowieka, który go zamordował. – Wszystkie Doliny zapłacą!

              Forester stracił równowagę na wozie i stoczył się na trakt. Kleryk pomógł mu się podnieść, lecz zanim którykolwiek z nich zdążył ruszyć do ucieczki, zjawa podpłynęła blisko. Olbrzymi wojownik spojrzał w wyblakłe, wściekłe oczy martwego żołnierza i wymamrotał cichą modlitwę.

              Rhaymon, dla odmiany, wcale nie zamierzał milczeć.

              - Pójdź precz! – wrzasnął, wyjmując swój święty symbol, drewniany dysk koloru różanego, i wyciągając go w stronę nieumarłego stworzenia. – Lordzie Lathanderze, panie poranka, boże wiosny i odnowy, pomóż mi odesłać tę nieumarłą istotę do Królestwa Umarłych!

              Duch tylko się roześmiał, a Foresterowi zakręciło się w głowie, gdy zdał sobie sprawę, że przenika wzrokiem ciało martwego żołnierza, patrząc na zwęgloną w pobliżu traktu ziemię i spalone drzewa. Przyszło mu do głowy, by wyciągnąć sztylet, ale domyślił się, że nie przyda mu się przeciw istocie niematerialnej.

              Na twarzy ducha zagościł szeroki uśmiech.

              - Dajże spokój, sługo Lathandera. Bogowie są tu, w Faerunie, a nie w Planach. Lord Myrkul nie zamieszkuje teraz Królestwa Umarłych, nie oczekuj więc ode mnie, że popędzę do pustego piekła. Poza tym, skoro nie widzę twego bóstwa w pobliżem, czemu sądzisz, że twoje modły zostaną wysłuchane?

              Wokół Forestera, Rhaymon i ducha zgromadziła się spora grupa ludzi. Niektórzy z nich wyciągnęli broń, lecz większość po prostu stała, przyglądając się całemu zdarzeniu jak widowisku na jarmarku. Jeden z obecnych, szczupły złodziej z jastrzębim nosem i w ciemnym płaszczu, przecisnął się przez tłum i stanął przy Foresterze.

              - No więc co zamierzasz nam zrobić? – spytał ducha Cyric, rozkładając szeroko ramiona. – Nikt tutaj nie boi się żywego Zhentilczyka. Martwy jest jeszcze mniejszym powodem do obaw.

              Forester spojrzał na Cyrica. Ciemnowłosy złodziej był jego dowódcą podczas o Cienistą Dolinę. Dowódcą wyśmienitym, który poprowadził ludzi dolin przeciwko ogromnemu oddziałowi zhentilskiej kawalerii, na czele której stał potężny czarnoksiężnik Fzoul Chembryl. Chociaż Forester uważał Cyrica za wielkiego człowieka i bohatera, wielu jej mieszkańców żywiło w stosunku do niego podejrzenia z powodu jego przyjaźni z klerykiem i czarodziejką, oskarżonymi o zamordowanie Elminstera.

              Rhaymon, wciąż trzymający przed sobą święty symbol, i Forester, który bezceremonialnie rozsiadł się na ziemi z dłonią wciąż w pobliży sztyletu, poczuli strumień chłodnego powietrza, kiedy duch przemieszczał się w kierunku Cyrica. Oczy złodzieja zwęziły się w wąskie szparki, a kurze łapki wokół nich pogłębiły się i jakby zwiększyły liczność. Duch rozwarł szeroko ramiona, by objąć nimi Cyrica, i ruszył w jego stronę.

              Złodziej roześmiał się, gdy zjawa przeszła przez jego ciało.

              - Nie jesteś prawdziwie nieumarłą istotą – powiedział ze złym uśmieszkiem na twarzy Cyric – jesteś tylko kolejnym objawem chaosu w Krainach.

              A potem odwrócił się i zaczął oddalać się spacerkiem.

              Zhentilski żołnierz wydał z siebie jeszcze jeden krzyk, głośniejszy i dłuższy niż wtedy, gdy wynurzył się ze swych zwłok, lecz tym razem nikt nie zwrócił na niego uwagi. Większość mieszkańców doliny powróciła do swych zajęć. Niewielka grupa skierowała się ku miastu. Rhaymon pomógł Foresterowi wstać, a olbrzymi wojownik, jak tylko stanął na nogach, rzucił się traktem za Cyriciem. Wizerunek Zhentilczyka po prostu zniknął z widoku, skomląc przy tym i jęcząc.

              - Skąd… skąd wiedziałeś?! – sapnął Forester w przerwie między dyszącymi tchnieniami.

              Cyric zatrzymał się na chwilę i obrócił w jego stronę.

              - Czy widziałeś, żeby ktoś uciekał? Czy czujesz się teraz starszy?

              Przez twarz Forestera przebiegł wyraz całkowitego zmieszania.

              - Starszy? Jasne, że nie. Czy wyglądam na starszego?

              - Nie. Stąd właśnie wiedziałem, że to nie był prawdziwy duch. Taki prawdziwy, którzy przychodzi do życia, kiedy umrze naprawdę zły człowiek, jest tak przerażający, że ci, którzy na niego spoglądają, starzeją się w jednej chwili o dziesięć lat. Od duchów zieje też trwoga.

              Cyric pokręcił głową, widząc, że do wojownika nadal nic nie dociera.

              - Ponieważ nie wyglądałeś na ani odrobinę starszego, niż kiedy broniliśmy mostu, i ponieważ żaden z ludzi nie uciekał w popłochu, domyśliłem się, że nie może być prawdziwy.

              Forester nadal wyglądał na zmieszanego, ale pokiwał głową, jakby wszystko zrozumiał. Cyric zachmurzył się. Ci ludzie dolin to głupcy, pomyślał.

              - Słuchaj no – powiedział w końcu – nie mam teraz czasu, żeby wygłosić ci traktat o nieumarłych. Muszę znaleźć Kelemvora. Powiedziano mi, że przeszedł tędy ze dwie godziny temu.

              - To prawda, był tu – odrzekł Forester – ale zniknął w lesie jakiś czas temu. Od tamtej pory go nie widziałem.

              Cyric przeklął z cicha i skierował się ku drzewom.

              - Bądź ostrożny! – zawołał wojownik, gdy złodziej wchodził w dymiący gąszcz. – Całkiem niedawno słyszeliśmy tam jakieś dzikie zwierzę.

              Najprawdopodobniej panterę, pomyślał Cyric. To oznacza przynajmniej, że Kelemvor jest gdzieś niedaleko. Złodziej wyciągnął miecz i ostrożnie wszedł do lasu.

              Dym unosił się w powietrzu daleko w głąb puszczy, sprawiając, że Cyric miał chwilami trudności z oddychaniem. Brązowe oczy poczerwieniały mu od parzących łez, które strumyczkami płynęły w dół, znacząc ścieżki na jego pociągłej, oblepionej brudem bitwy, twarzy. Mężczyzna zmrużył oczy i uparcie przeciskał się przez otaczające go dębowe gaje i kłęby splątanych winorośli.

              Po godzinnym marszu w kierunku wschodnim odczuł, że powietrze staje się czystsze i że łatwiej mu oddychać. W pewnej chwili zauważył wiszącą na dużym, ciernistym krzaku kępkę czarnego futra. Przyglądał się jej bliżej, kiedy usłyszał trzask gałęzi od południa – najpierw jeden, potem następny. Prędko zanurkował za pień i mocniej chwycił miecz.

              Minęły niecałe dwie minuty i obok kryjówki Cyrica przebiegł zachlapany krwią Zhentilski łucznik. Żołnierz oddychał z trudem, a jego kończyny poruszały się bezładnie w gorączkowym tempie. Po każdych dwóch czy trzech krokach rzucał przez ramię zatrwożone spojrzenie za siebie. Na odgłos jego ruchów z zarośli hałaśliwie wystrzeliły w niebo ptaki różnych kształtów i kolorów.

              Cyric zaczął wdrapywać się na drzewo, mając nadzieję uniknąć tego, co ścigało młodego łucznika – cokolwiek to mogło być. W połowie drogi na górę naszło go wspomnienie Pajęczego Siedliska, gdzie wspinając się po drzewach, próbował umknąć atakującym gigantycznym pająkom. Może robię błąd, pomyślał.

              Zanim jednak złodziej zdążył zeskoczyć na ziemię, z gęstwiny wyskoczyła duża czarna pantera i skierowała się na północ w ślad za zhentilskim łucznikiem. Jej przepiękne, zielone oczy migotały od złowrogiej radości. Stworzenie puściło się biegiem i Zniknęło z oczy Cyrica.

              - Kel – wymamrotał po cichu złodziej i począł schodzić z drzewa. Z północy dobiegł go krótki, wysoki skrzek, po którym usłyszał ryk rozszarpującej swą ofiarę pantery.

              Oczy Cyrica w jednej chwili zaszły mgłą, kiedy pomyślał o Kelemvorze Lyonsbanie. Wezbrała w nim litość dla tego potężnego, doskonale wyszkolonego wojownika, który był jego towarzyszem od niemal roku. Jakiś czas temu wyruszyli z Kelemvorem na wyprawę, by ratować boginię magii, a razem z nimi Adon, kapłan Sune, i Midnight, odważna czarodziejka o kruczoczarnych włosach. Teraz Adon i Midnight przebywali uwięzieni w lochach pod Zakręconą Wieżą, gdzie oczekiwali na proces za zamordowanie Elminstera. Kelemvor natomiast błąkał się po lesie w postaci pantery. Wojownik nie potrafił kontrolować przemiany w zwierzę.

              Ród Lyonsbane’ów był obłożony klątwą.

              Dawno temu jeden z przodków Kelemvora opuścił podczas bitwy potężną czarodziejkę, wybierając pogoń za skarbem na własną rękę. Klątwą umierającej czarodziejki uniemożliwiała Lyonsbane’om robienie czegoś, co nie wypływałoby z altruistycznych pobudek. Jednakże po pewnym czasie przekleństwo odwróciło się. Od tamtej pory do teraz żaden z rodu nie było zdolny robić niczego z wyjątkiem czynienia zadość swym własnym interesom. Chcąc pomóc komu innemu, musiał otrzymać nagrodę. Kelemvor nie miał innego wyboru, jak tylko zachowywać się niczym bezwzględny najemnik – albo zamienić się w potwora, którym zostawał, dopóki kogoś nie uśmiercił.

              Ciekawe co tym razem sprowadziło klątwę? – pomyślał Cyric, skradając się o podszyciu.

              Kiedy złodziej wszedł na niewielką polanę, pantera leżała na ziemi i zlizywała krew z pazurów. Przed nią spoczywało rozciągnięte, rozprute ciało zhentilskiego łucznika. Kiedy zwierzę dostrzegło Cyrica, naprężyło się, zaczęło się podnosić i obnażyło swe imponujące, białe zęby w ostrym warknięciu. Złodziej zasłonił się mieczem w obronnym geście i ostrożnie postąpił krok w tył.

              - To ja, Cyric. Kel! Nie ruszaj się! Nie zmuszaj mnie, żebym zrobił ci krzywdę!

              Pantera wydała gardłowe warknięcie i przysiadła na łapach, jak gdyby zamierzała się rzucić na mężczyznę. Złodziej nie przestawał się powoli cofać, dopóki nie poczuł za plecami sporego dębu. Ponuro przygotował się, by przeszyć zwierzę, gdyby na niego skoczyło. Bestia wyglądała na gotową do ataku w każdej chwili, lecz zamiast tego w pewnym momencie nagle zamarła, a potem odrzuciła łeb do tyłu i wydała z siebie wysoki, przeszywający skowyt.

              Cyric przyglądał się, jak futro pantery napięło się gwałtownie. Zwierzę rozwarło szeroko paszczę, dużo szerzej niż powinno to być możliwe. Z jej wnętrza wysunęły się dwie unurzane w posoce ręce, chwyciły szczęki bestii i rozepchnęły je jeszcze bardziej. Słychać było przyprawiający o mdłości odgłos rozdzierania. Nagle ciało pantery, poczynając od paszczy, rozpadło się na pół. Resztki zwierzęcia upadły na podłoże i od razu zaczęły się gwałtownie rozkładać.

              W miejscu gdzie jeszcze przed sekundami zbierała się do skoku pantera, obok sterty gnijącego zwierzęcego mięsa, na ziemię zwaliła się drżąca, naga, przypominająca człowieka istota. Cyric zastygł oszołomiony. Choć był już raz, w Tilverton, świadkiem przemiany Kelemvora, widok ten jednocześnie fascynował go i napawał odrazą. Zdał sobie sprawę, że nie jest w stanie odwrócić wzroku. Po paru chwilach leżący kształt przybrał wszelkie znamiona człowieczeństwa.

              - Kto… Kogo zabiłem tym razem? – zapytał cicho Kelemvor. Próbował się podnieść z ziemi, ale nie miał na to siły.

              - Zhentilskiego żołnierza. Ludzie dolin ci za to później podziękują. – Cyric zdjął płaszcz i zarzucił go Kelemvorowi na ramiona. – Co wywołało przemianę, Kel?

              - Elminster – odrzekł wojownik, nieznacznie kręcąc głową. – Obiecał zdjąć ze mnie klątwę, jeżeli stanę do bitwy po stronie Cienistej Doliny. Lecz teraz, kiedy mędrzec nie żyje, nie mogę otrzymać mej zapłaty.

              Kelemvor zerknął na zwłoki zhentilskiego łucznika i zadrżał.

              - Dobrze chociaż, że to nie jeden z obrońców doliny.

              - Czemu? Oni niczym się nie różnią od Zhentilczyków – powiedział Cyric, krzywiąc się na wojownika. – Wiesz, co przed chwilą widziałem? Widziałem jak Forester, ten wielki prostak, który walczył pod moimi rozkazami na moście, podrzyna gardło bezbronnego, rannego Zhentilczyka, zamiast wziąć go do niewoli.

              - Mamy wojnę, Cyricu. Pamiętaj o tym – odparł Kelemvor, napinając mięśnie rąk. Czując, że wróciły mu siły, podparł się i wstał z ziemi. – Nie możesz oczekiwać od ludzi dolin, by angażowali swe oddziały, doglądając rannych wrogów. Poza tym to Zhentilczycy to zaczęli. Należy im się.

              - A czy należy się Midnight i Adonowi, by byli zamknięci w Zakręconej Wieży za zamordowanie Elminstera, czekając, aż mieszkańcy Cienistej Doliny orzekną ich winę? – rzucił Cyric. – Ty wiesz i ja też wiem, że oni nie zabili tego starca. To pewnie awatara Bane’a albo nieudany czar. Ale ci wieśniacy muszą kogoś obwinić, więc bez wątpienia stwierdzą, że to nasi przyjaciele.

              - Nieprawda! Książę Mourngrym zapewni im uczciwy proces. Sprawiedliwości stanie się zadość!

              Cyric stał przez chwilę zszokowany, nie odzywając się. Kiedy w końcu przemówił, jego głos był niski, prawie jakby warczał.

              - Mourngrym zapewni ludziom dolin dokładnie to, czego oni oczekują. Sprawiedliwość, którą się tu wymierzy, będzie taka sama jak podczas egzekucji w świątyni Bane’a w twierdzy Zhentil.

              Kelemvor odwrócił się do niego plecami i poszedł w stronę zarośli.

              - Muszę znaleźć moje odzienie i zbroję. Idziesz czy nie?

              Gdy wojownik zniknął w gęstwinie, Cyric cicho zaklął. Jasne było, że Kelemvora zwiodła fasada prawa i prawdy, jaką wznieśli dla siebie ludzie dolin.

              - Będę się musiał sam z tym uporać – przyrzekł sobie złodziej, ruszając w ślad za wojownikiem.

 

1

 

PROCES

 

              W ciemności otaczającej Midnight kłębiły się otchłanie, w które bała się zagłębiać. Pomieszczenie całkowicie tonęło w czerni. Kiedyś mogło służyć jako magazyn, być może jako spora garderoba. Krótki rzut oka na malutką cele, gdy ją zamykano, odsłonił niewiele. Światło trzymanej przez strażnika więziennego pochodni nie potrafiło wtedy rozświetlić pomieszczenia, a Midnight zastanawiała się teraz, czy sufit, ściany i posadzka zostały pomalowane na czarno, by ją zdezorientować.

              Związano ją i zakneblowano, żeby powstrzymać ją przed rzucaniem czarów, lecz obrońcy doliny nie zadali sobie trudu, by zasłonić jej oczy. W nieprzejrzystym niczym smoła pomieszczeniu czuła się kompletnie opuszczona. O tym, że nie była w celi sama, przypomniał jej tylko odgłos oddechu Adona.

              Sieć sznurów, którymi została opleciona, utrzymywała jej ręce za plecami, a nogi ciasno złączone razem. Nadgarstki i kostki u nóg również jej związano. Palce dłoni czarodziejki niezdarnie dotykały pięt. Leżenie z twarzą przyciśniętą do podłogi było jedyna pozycją, która dawała choć cień wygody, a przynajmniej pozwalała od czasu do czasu na godzinną drzemkę. Ale nawet wtedy bez ustanku przeszywał ją ból.

              Po pierwszych kilku godzinach spędzonych w czarnym pomieszczeniu początkową panika czarodziejki zaczęła zanikać, ale na jej miejsce pojawił się jedynie otępiający strach. Czy było możliwe, że zapomniano o niej i pozostawiono na śmierć? Bez przerwy starała się krzyczeć, lecz jej stłumione wrzaski nie spotkały się z żadnym odzewem. Od czasu do czasu słyszała tylko w ciemności, jak Adon zmienia pozycję. Midnight zastanawiała się, czy kleryk jest przytomny. Nie odezwał się ani słowem od chwili, kiedy zostali pojmani w zburzonej świątyni Lathandera. Czarodziejka wiedziała, że jego nie zakneblowano. To, że nie mówił, oznaczało, że jest nieprzytomny albo w szoku.

              Przypominając sobie wszystko, co przydarzyło się jej i jej przyjaciołom, od kiedy wyruszyli z Arabel niecały miesiąc wcześniej, pomyślała, że i ona powinna być w szoku. Najpierw Mystra, bogini magii, powierzyła jej okruch własnej mocy w postaci wisiorka. Potem bogowie zostali strąceni z Planów z powody kradzieży dwóch Tablic Przeznaczenia – pradawnych artefaktów, na których znajdowały się imiona wszystkich bóstw i sfery ich oddziaływania. Następnie Midnight wyruszyła wraz z Kelemvorem, Cyriciem, Adonem i przyszłym awatarem Mystry, by ocalić boginię z rak Bane’a, boga niezgody.

              Kiedy próba ratunku się powiodła, Mystra odebrała czarodziejce przechowywaną przezeń moc i spróbowała wkroczyć do Planów, korzystając z Niebiańskich Schodów. Schody te, jak wiele innych rozrzuconych po całych Krainach, były po prostu ścieżką, która do nich prowadziła, łącząc świat bezpośrednio z domami bóstw. Zanim jednak Mystra zdołała wspiąć się po nich i dotrzeć do swego domu w Nirwanie, powstrzymał ją lord Helm, bóg strażników.

              Choć upadła bogini próbowała go pokonać, Helm nie chciał jej pozwolić wejść do Planów bez Tablic Przeznaczenia. A ponieważ posiadał sporą część swej boskiej mocy, pokrzyżowanie szyków Mystry przyszło mu z łatwością. Ostatecznie bogini została zabita, lecz zanim odeszła, zdążyła jeszcze zwrócić Midnight wisiorek wraz z poleceniem, by czarodziejka odszukała w Cienistej Dolinie Elminstera i odzyskała zaginione tablice, zanim panujący w Krainach rozkład posunie się jeszcze dalej.

              Podróżując poprzez targane chaosem obszary Faerunu, Midnight i jej towarzysze zaprzyjaźnili się ze sobą. Czarodziejka zakochała się w Kelemvorze, a Cyric i Adon stali jej się bardzo bliscy. Do tej pory miała dużo szczęścia. Choć czuła, że nie jest nikim więcej jak tylko pionkiem w konflikcie bogów, nic nie straciła. W przeciwieństwie do Adona.

              Kryzys, jaki po nocy Przybycia nastąpił na ziemiach Faerunu, był szczególnym wyzwaniem zwłaszcza dla kleryków. Kapłani odkryli, że mogę rzucać zaklęcia tylko pod warunkiem, że znajdują się w obrębie kilometra od swego bóstwa. Co gorsza, przyglądali się, jak bogowie, by utrzymywać się przy życiu, zachowują się jak ludzie z krwi i kości. Dotyczyły ich wszelkie ograniczenia śmiertelnej powłoki. Dla Adona nie stanowiło to jednak problemu. Przyjmował to jako wolę bogów.

              Aż do dnia, kiedy śmiałkowie opuszczali Tilverton.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin