Beverley Jo - Malloren 01 - Występna dama.pdf

(2071 KB) Pobierz
419975761 UNPDF
O gromny powóz, ozdobiony herbem, chybotał
się na Shaftesbury, podskakując na grudach
ziemi, które ostry listopadowy mróz zmienił w twarde
lodowe kamienie. W środku, oparłszy lśniące buty
o siedzenie na wprost, na wpół leżał młody mężczyzna,
rzucając leniwe spojrzenia; odziany był
na granatowo, ze srebrnym szamerunkiem. Twarz
miał gładką, opaloną i dość urodziwą, nie odznaczał
się również nadmiernym zamiłowaniem do ozdób.
Srebrne wykończenie płaszcza prezentowało się dyskretnie
i elegancko, a co do klejnotów, to nosił tylko
szafir na prawej dłoni oraz szpilkę do krawata z brylantem
i perłą. Nieupudrowane rudawe włosy niesfornie
układały się w fale, mimo iż zebrano je czarnymi
wstążkami w schludną kitkę. Fryzura była dziełem
lokaja, mężczyzny w średnim wieku, który siedział
wyprostowany obok swego pana, z małą szkatułką
na kolanach. Służyła do przechowywania klejnotów.
Gdy powóz po raz kolejny z jękiem się zachybotał,
lord Cynric Malloren westchnął i solennie sobie postanowił,
że na następnym przystanku wynajmie konia.
Musiał się jakoś wyzwolić ze swoich przeklętych
ograniczeń.
5 Przyczyną całego zła stało się słabe zdrowie. Zaczynało
mu to doskwierać. W końcu udało się mu
przekonać swego troskliwego brata, markiza Rothgara,
że przetrwa podróż, lecz była to właściwie tylko
dwudniowa wycieczka do Dorset, gdzie wybrał się
w odwiedziny do starszej siostry i jej nowo narodzonego
dziecka. A podróżować mógł tylko w tym
upiornym pojeździe wyposażonym w futrzane okrycia
na nogi oraz rozgrzane cegły pod stopy. A teraz
wracał do domu, niczym krucha staruszka, pod braterską
kuratelę i ciepłą flanelkę.
Niespodziewaną, głośną komendę przyjął w pierwszej
chwili jako miły przerywnik tej nudy. Minęło kilka
sekund, zanim Cyn zdał sobie sprawę, że zostali
napadnięci. Jego lokaj zbladł i przeżegnał się,
po czym zaczął odmawiać francuskie modlitwy. Oczy
Cyna zatraciły leniwy wyraz. Wyprostował się i rzucił
szybkie spojrzenie na rapier tkwiący w pochwie leżącej
na siedzeniu; szybko jednak tego poniechał. Nie
bardzo wierzył w historyjki o zbójcach, którzy pojedynkują
się ze swoimi ofiarami o złoto. Z kabury
przytroczonej do siedzenia wydobył więc dwulufowy
pistolet, szybko sprawdził czy jest czysty i załadował
naboje do obu luf. Pistolet uznawał za broń znacznie
bardziej prymitywną niż ostrze szpady, lecz w tej sytuacji
wydawała się zdecydowanie skuteczniejsza.
Powóz zatrzymał się w poprzek drogi. Cyn wyjrzał
przez okno. Krótki jesienny dzień dobiegał końca,
a w purpurze zachodzącego słońca majaczyły głębokie
cienie pobliskich sosen, lecz mimo to rozbójników
widział bardzo wyraźnie. Jeden schronił się
wśród drzew pod osłoną muszkietu, drugi był znacznie
bliżej, uzbrojony w dwa eleganckie, zdobione
srebrem pistolety do pojedynków. Plon poprzednich
napadów? Czy może mieli do czynienia z prawdzi-
6 wym rozbójnikiem-dżentelmenem? Zziajany rumak
napastnika byt koniem niewątpliwie rasowym.
Cyn postanowił, że na razie nie będzie strzelał. Nie
chciał, by ta niespodziewana, odświeżająca przygoda
skończyła się zbyt szybko. Poza tym rozbójnik za
drzewami,
w tak słabym wieczornym świetle, stanowił bardzo
trudny cel nawet dla wytrawnego strzelca.
Obaj rozbójnicy mieli na sobie rozłożyste, czarne
peleryny, trójgraniaste kapelusze, a dolną część twarzy
zasłaniały im białe szale. Gdyby uciekli, podanie
ich rysopisów okazałoby się zadaniem nad wyrazem
trudnym. Jednak Cyn kochał hazard, choć nigdy nie
uprawiał go dla pieniędzy. Dlatego też nie zatrzymał
kości toczących się właśnie po blacie.
- Wysiadać - zażądał twardo mężczyzna stojący
bliżej.
Stangret i stajenny posłusznie zeskoczyli na ziemię
i na dany znak położyli się twarzą do dołu na
zamarzniętym,
trawiastym poboczu. Drugi rozbójnik
podszedł bliżej, by mieć ich na oku.
Pozostawione samopas konie szarpnęły powozem.
Jerome wydał ostrzegawczy okrzyk, Cyn wyciągnął rękę,
by zachować równowagę i uchronić się przed upadkiem,
nie spuszczając przy tym oka z dwóch rozbójników.
Nie sądził, by konie poniosły - były na to zbyt
zmęczone. Miał rację - powóz wrócił do równowagi.
- A teraz wy tam, w środku - warknął rzezimieszek
stojący bliżej, przytknąwszy lufy obu pistoletów
do zdobionych drzwi. - No już! I bez żadnych sztuczek.
Cyn zastanawiał się, czy nie strzelić - z takiej odległości
trafiłby napastnika z pewnością w prawe oko,
lecz zrezygnował z tego zamiaru. Mógł w ten sposób
sprowadzić niebezpieczeństwo na innych, a ani jego
życie, ani kosztowności nie były warte czyjejś
bezsensownej
śmierci.
7 Położył więc pistolet obok szpady, otworzył drzwi
powozu i wyszedł na zewnątrz. Odwrócił się następnie,
aby pomóc lokajowi, który ze strachu ledwo trzymał
się na nogach, po czym otworzył zdobione puzderko
w stylu grisaille, odwinął koronkowy mankiet
i zażył solidną porcję tabaki. Dopiero gdy zatrzasnął
starannie wieczko, skierował wzrok na pistolety rozbójnika.
- Czym mogę panu służyć, sir? - spytał uprzejmie.
Napastnik wydawał się mocno zaskoczony tym pytaniem,
lecz szybko odzyskał równowagę.
- Najpierw poproszę o tabakierkę.
Cyn z trudem nie zdradził zdziwienia. Być może
wskutek szoku wywołanego dokonaniem tego zuchwałego
napadu bandyta nie panował nad brzmieniem
głosu. Słuchając go, można było pomyśleć, iż
jest młodym, dobrze urodzonym młodzieńcem. Niemalże
chłopcem. Pragnienie, by ujrzeć go na stryczku,
ustąpiło wzbierającej ciekawości.
Cyn uchylił wieczko i podsunął puzderko rozbójnikowi.
- Chce pan spróbować mojego tytoniu? Całkiem
znośna mieszanka...
Choć nie zamierzał sypnąć mu tytoniem w twarz,
bandyta nie był głupi i cofnął konia.
- Nie zbliżaj się. Zatrzymam tabakierkę razem z tą
całkiem znośną mieszanką, twoimi pieniędzmi, klejnotami
i innymi kosztownościami.
- Oczywiście - odparł Cyn, wzruszając niedbale
ramionami. Z zaciśniętych dłoni Jerome'a wyjął
szkatułkę zawierającą szpilki do krawatów, łańcuszki
do zegarków i inne ozdoby, po czym opróżnił kieszenie
i wsypał do niej ich zawartość - monety i trochę
banknotów. Z niejakim żalem zsunął z palca pierścień
z szafirem, a z krawata odpiął perłowo-brylan-
8 tową szpilkę; darzył te kosztowności pewnym
sentymentem.
- Najwyraźniej potrzebujesz tych rzeczy bardziej
niż ja, dobry człowieku. Mam postawić szkatułkę
przy drodze? Możesz ją zabrać, kiedy odjedziemy.
Jego słowom odpowiedziała najpierw pełna zdziwienia
cisza, a następnie słowa:
- Połóż się, do diabła, na ziemi, obok swoich służących.
Cyn uniósł brwi i strzepnął z rękawa płaszcza niewidoczny
pyłek.
- Raczej nie. Wolałbym się nie ubrudzić. - Popatrzył
spokojnie bandycie prosto w twarz. - Czy zamierzasz
mnie z tego powodu zabić?
Przez moment miał wrażenie, że napastnik zaciska
palec na spuście, ale trwało to zaledwie chwilę.
Po pełnej napięcia ciszy młody rzezimieszek podjął
kolejną decyzję.
- Włóż kosztowności do powozu i wsiadaj. Zabieram
powóz, a ty będziesz moim stangretem, potężny
jaśnie panie.
- Oryginalne - mruknął Cyn, unosząc brwi. - Czy
nie sądzisz jednak, sir, że trudno jest ukryć skradziony
powóz?
- Zamknij usta, bo inaczej sam ci je zamknę.
Cyn miał niejasne przeczucie, że bandyta traci
cierpliwość, a była to reakcja, którą przez całe życie
z łatwością prowokował u wielu rozmówców.
- Rób, co każę - warknął bandyta. - I powiedz
swoim ludziom, żeby nie spieszyli się zbytnio z
wzywaniem
pomocy. Jeśli nas złapią, ty dostaniesz pierwszą
kulkę.
Cyn posłusznie zwrócił się do służących.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin