Heyer Georgette - Maskarada.pdf

(1215 KB) Pobierz
Dama w opałach
Padało od godziny: bura mżawka siąpiła z ołowianego
nieba. Jadący wierzchem obok kolasy młodzieniec spojrzał
pogodnie na chmury.
- Doprawdy, cudowny klimat - rzucił w powietrze.
Niezadowolony sługa, który jechał parę kroków za powo­
zem, ostrogą popędził konia i dogonił pana.
- Chyba musimy popasać na noc, panie - mruknął nie­
chętnie. - Jakąś milę, dwie stąd jest oberża.
Okno kolasy opuściło się z trzaskiem i pojawiła się w nim
kobieca główka.
- Dziecino, zmokniesz. - Podróżniczka zwróciła się do
swego towarzysza: - Daleko jeszcze do Norman Cross?
Sługa podjechał do powozu.
- Jeszcze godzina jazdy, panienko. Właśniem mówił, że
powinniśmy zatrzymać się na noc.
- Chciałbym jak najszybciej znaleźć się w Norman Cross
- stwierdził szlachcic - bo ta wilgoć jest nie do zniesienia.
- O ile dobrze pamiętam, gdzieś w pobliżu jest gospoda
- uparcie powtarzał sługa, zwracając się do damy.
- A więc, en avant. Proszę szybko do gospody - podjęła
decyzję dama. - Zasmakuj rozkoszy swej ukochanej Anglii,
Peterze, moje drogie maleństwo.
Mężczyzna roześmiał się.
- Och, to ogromnie pocieszające, Kate.
7
953469834.001.png
GEORGETTE HEYER
Wkrótce wyrosła przed nimi gospoda: kwadratowy, bia­
ły budynek rysujący się wyraźnie na tle szarego nieba.
W oknach paliły się światła, przed wejściem stała kareta
pocztowa.
Szlachcic zgrabnie zeskoczył z wierzchowca. Wzrostu był
średniego, ładnie się trzymał. Szczupłe nogi były odziane
w eleganckie buty do konnej jazdy, delikatną dłoń osłaniała
haftowana rękawica.
W zajeździe natychmiast zrobił się ruch. Z budynku wy­
padł stajenny, na ganku zjawił się gospodarz, kłaniając się
w pas, a służący podbiegł pomóc przy spuszczaniu stopni
powozu.
- Dwie sypialnie dla mnie i mojej siostry - zażądał
szlachcic. - I posiłek w osobnej jadalni.
Na twarzy właściciela gospody pojawiła się konsternacja.
- Sypialnie, panie. Oczywiście, w jednej chwili! Polly,
dwa najlepsze pokoje i rozpalić w kominku!
Służąca pomknęła spełnić rozkaz pana.
- Osobna jadalnia, panie... - Gospodarz skłonił się i ze
smutkiem rozłożył ręce. - Niestety, właśnie w tej chwili
zajęli ją pewna dama i dżentelmen podróżujący na północ. -
Zerknął chytrze i spuścił oczy. - Ale oni zostają tylko na
kolację, panie, i może pański honor oraz towarzyszka ła-
skawie się zgodzą na ustępstwo i chwilowo zadowolą współ-
ną jadalnią. Nie masz tam żywego ducha, a dziś na pewno
nikt więcej już się nie zjawi, tak że nikt państwu nie prze­
szkodzi.
Zaszeleściła spódnica. Z powozu wysiadła dama, podpie­
rając się na ramieniu swego sługi.
- Wszystko jedno, jaka jadalnia, byłem nie musiała dłużej
moknąć na tym okropnym deszczu! - zawołała i schroniła
się w budynku. Kawaler podążył za nią.
Weszli wprost do dużego, wygodnego pomieszczenia ze
stołami, krzesłami i ogniem trzaskającym w kominku. Jedne
drzwi wiodły do korytarza, gdzie w górę pięły się strome
schody, drugie zaś prowadziły do szynku. Schludna dziew­
czyna w czepku przyniosła więcej świec i nisko skłoniła się
przed damą.
8
MASKARADA
- Pozwoli pani, bym zdjęła jej pelerynę? A może pani
pokojówka...
- Niestety, nie masz jej tutaj - wyraziła swój smutek
pani. - Zanieś pelerynę na górę do mej sypialni, dziecino.
Trzymaj!
Zrzuciła z głowy kaptur, rozwiązała tasiemki pod szyją.
Okrycie opadło na ręce służącej. Szlachcianka wstała, szero­
ka spódnica z błękitnej tafty z szelestem rozpostarła się na
podłodze. Dziewczyna miała jasne, nie pudrowane włosy,
uczesane swobodnie w stylu demi toilette : spod błękitnej
wstążki wysuwało się kilka luźnych loków i opadało na
ramiona. Pokojówka uznała, że ma do czynienia z wyjątkowo
elegancką damą, więc zanim zniknęła z peleryną, dygnęła
jeszcze raz.
Brat eleganckiej damy powierzył swój trójgraniasty kape­
lusz opiece służącego i zdejmował teraz płaszcz. Wzrostu był
Vego samego co siostra, może nieco wyższy, istniało między
nimi rodzinne podobieństwo, choć związane wstążką na
karku włosy mężczyzny były ciemniejsze, a w blasku świec
jego oczy wydawały się bardziej szare niż niebieskie. Wyglą­
dał dość młodo - świadczył o tym zwłaszcza gładziutki
policzek bez śladu zarostu - i trzymał się prosto, a ładna linia
szczęki, mimo pozornej miękkości, świadczyła o zdecydowa­
nym charakterze. Gospodarz wprowadzał ich do pomieszcze­
nia nie przestając sumitować się i przepraszać, rozpoznał
bowiem, że jego goście to osoby z towarzystwa. Suknia
damy została uszyta z delikatnego jedwabiu, a pan Merriot
miał na sobie surdut z materii o doskonałej jakości, ozdobio­
ny złotym szamerunkiem, kołnierz zaś i mankiety były wy­
kończone przednią flamandzką koronką. Oboje stanowili
ładną parę; prezentowali też ogładę typową dla osób z wyż­
szych sfer. W ich oczach migotał ten sam psotny błysk, który
jeszcze bardziej ich do siebie upodabniał. Gospodarz zaczął
przebąkiwać coś o kapłonach i swoim najlepszym burgun­
dzie, toteż po chwili został wysłany po jedno i drugie.
Panna Merriot usiadła przy kominku, wyciągając do ognia
stopę w pantofelku. But miał czerwony obcas, jedwabne zaś
pończochy były cudownie wykończone.
9
GEORGETTE HEYER
- A więc? - odezwała się do brata. - Jak samopoczucie,
drogi Peterze?
- Nie jestem z cukru, żeby się roztopić od paru kropli
wody - stwierdził Peter i przysiadł na brzegu stołu, kołysząc
jedną nogą.
- To prawda, dziecino, za dużyś na to.
Rozległ się przyjemny, głęboki śmiech pana Merriota.
- Prawdę mówiąc, jestem w sam raz.
Z jednej z ogromnych kieszeni surduta wyciągnął inkru­
stowaną emalią złotą tabakierę i uszczknął odrobinę tabaki,
delikatnie strzepując koronki przy mankietach. Na jednym
z jego długich palców lśnił pierścień z rubinem, na drugiej
dłoni nosił duży, złoty sygnet z herbem. Oczy młodzieńca
błyszczały wesoło, a jego usta wydawały się nader skore do
uśmiechu.
- Dużo bym dał, żeby się dowiedzieć, gdzie jest starszy
pan - stwierdził.
- Na pewno w bezpiecznym miejscu, w to nie wątpię -
odparła dama i parsknęła śmiechem. - Przecież jest z niego
diabeł wcielony i pokaże się w Londynie, żeby dać pstryczka
w nos tym wszystkim ludziom króla Jerzego.
- Fe, Kate: mój biedny, szacowny papa!
Pan Merriot nie wyglądał na zaszokowanego. Zamknął
tabakierę i odłożył ją na bok. Między brwiami pojawiła mu
się lekka zmarszczka.
- Po tym wszystkim, co wygadywał na Londyn - dopraw­
dy, ten jego brak umiaru w słowach! - jest szansa, że
wyruszył do Francji.
- Staram się nie robić sobie zbytnich nadziei - stwierdziła
panna Merriot, której uśmiech stał się w jednej chwili roz­
marzony i odrobinę figlarny. - Będzie tutaj i wciągnie nas do
jednego ze swych szaleńczych tańców. Jeśli nie... sądzę, że
powinniśmy sami spróbować szczęścia.
- Przyznam, że myślę o starszym panu z pewną czułością
- mówił w zadumie pan Merriot. - Jego tańce zawsze do
czegoś prowadzą.
- Do przegranych spraw. - W głosie Kate zabrzmiała nuta
goryczy.
10
MASKARADA
Pan Merriot spojrzał na siostrę.
- Wzięłaś to sobie do serca.
- Nie ja. - Kate wzruszyła ramieniem, jakby chciała coś
z niego strząsnąć. - Robiliśmy to... Właśnie, czemuśmy to
w ogóle robili?
- Spytaj staruszka - odparł pan Merriot, a na jego war­
gach znowu pojawił się uśmieszek. - Może ten żar, ta
lojalność.
Kąciki ust Kate opadły.
- Przyjemny konterfekt. Chciał z tego zrobić beau geste,
tak sądzę. A my? Cóż, wygląda na to, że wpadliśmy prosto
w sieci.
- Nie żałuję. Starszy pan naplątał w sprawach Save'a, ale
wydostaliśmy się z tej matni.
- Na tym polega przygoda. To... - Kate umilkła. - Ba,
nienawidzę przegranych spraw. To było coś innego.
- Dla ciebie? - Pan Merriot uniósł brwi. - Chciałaś
księcia, dziecino?
- Walczyliśmy dla niego, póki było trzeba. Miał prawo do
tronu. Ale teraz wszystko się skończyło, Cumberland urządził
na północy jatkę, wielu skazano i zabito, podczas gdy my...
my próbujemy szczęścia, a staruszek plecie dla nas kolejną
sieć. Lękam się, że porzucę awanturnicze życie.
- Niestety, zostaliśmy stworzeni na statecznych obywate­
li! - dodał pan Merriot.
W tej samej chwili wkroczył gospodarz i służąca z kola­
cją. Nakryto do stołu, otworzono butelkę. Panna Merriot
z bratem zasiedli do tłustych kapłonów i hojnej porcji paszte­
tu. Pozostawiono ich przy deserach i winie. Służąca z reszt­
kami kapłonów zniknęła w drzwiach wiodących na korytarz;
zostawiła za sobą szparę, co umożliwiło zerknięcie na inne
drzwi po drugiej stronie przejścia. Rozległ się zza nich głos
damy - był to okrzyk protestu.
- Nie zgadzam się, powiadam! - wołała. - O, nie!
Po nim nastąpił szmer niższego głosu, na wpół uspokaja­
jącego, na wpół grożącego; potem dama znów krzyknęła, tym
razem w jej wołaniu zabrzmiała nutka paniki.
- Nie pojadę z panem! Nie powiedziesz mnie pan przed
11
Zgłoś jeśli naruszono regulamin