Scott_Walter_-_Waverley_tom_2.rtf

(1017 KB) Pobierz

Walter Scott

 

Waverley

 

czyli sześćdziesiąt lat temu

 

Przekład Teresa Świderska


Pod jakim królem?

Mów, nędzny, lub umrzyj!

W. Szekspir

Henryk IV część II

 


Rozdział XXX

Jak strata podkowy może stać się poważną nieprzyjemnością

 

 

Zachowanie się i wygląd Waverleya, a przede wszystkim beztroska, z jaką traktował błyszczącą zawartość swej sakiewki, onieśmielały nieco jego towarzysza, powstrzymując go od prób nawiązania gawędy. W własnych rozmyślaniach niepokoiły go przy tym różne przypuszczenia i widoki osobistych korzyści z tym związanych. Toteż podróżni w milczeniu posuwali się naprzód, aż wreszcie ciszę przerwało oświadczenie przewodnika, „że szkapa jego zgubiła jedną z przednich podków, wobec czego jego dostojność niewątpliwie uzna za swój obowiązek przybić nową”.

Było to obliczone na zbadanie, o ile Waverley jest skłonny dać się wyzyskać w drobiazgach.

- Chcecie więc, żebym opłacił kowala? Ale gdzież my go znajdziemy?

Rad, że nie natrafił na opór ze strony chwilowego swego pana, pan Cruickshanks zapewnił go, że Cairnvreckan[1], wieś, do której właśnie podjeżdżali, ma szczęście posiadać znakomitego kowala; „ponieważ jednak jest to wyznawca[2], dla nikogo nie przybiłby gwoździa w sabat, czyli kościelne święto, chyba że w wypadku nieodzownej konieczności, za co zawsze liczy sześć pensów od podkowy”. Najważniejsza, zdaniem mówiącego, część tej wiadomości wywarła bardzo słabe wrażenie na słuchaczu, który zadawał sobie tylko w głębi ducha pytanie, do jakiego świątobliwego zgromadzenia ten mistrz weterynarii mógł należeć; nie wiedział bowiem, że wyrazu tego używano tu dla określenia osoby przypisującej sobie niezwykłą pobożność w wierze i obyczajach.

Wjechawszy do wioski Cairnvreckan dostrzegli od razu dom kowala, ponieważ dom ten służył równocześnie za gospodę, miał dwa piętra i dumnie wznosił swój dach kryty szarą łupkową dachówką ponad otaczające go chaty poszyte strzechą. Przylegająca doń kuźnia wcale nie wykazywała tej świątecznej ciszy i spoczynku, jakie zapowiadał Ebenezer znając świątobliwość przyjaciela. Przeciwnie - walił tam młot, jęczało kowadło, stękały miechy i cały warsztat Wulkana[3] zdawał się być w pełnym ruchu. Rodzaj pracy nie miał też charakteru wiejskiego ani pokojowego. Sam majster, John Mucklewrath[4], jak to głosił jego szyld, mozolił się pracowicie wraz z dwoma pomocnikami nad składaniem, naprawianiem i dopasowywaniem starych muszkietów, pistoletów i szabel rozrzuconych w wojennym zamieszaniu dokoła jego warsztatu. Otwarta szopa, zawierająca kuźnię, roiła się od osób przychodzących i wychodzących, które zdawały się przekazywać sobie wzajemnie ważne nowiny; jeden rzut oka na ludzi, przechodzących pośpiesznie przez ulicę albo też stojących gromadkami z oczyma zwróconymi ku górze i podniesionymi rękami, świadczył, że jakaś nadzwyczajna wieść porusza umysły wiejskiej społeczności Cairnvreckan.

- Nadeszły jakieś wiadomości - rzekł karczmarz spod Świecznika, pchając swą gębę jak latarnia i chude gnaty swej kobyły w sam środek tłumu - muszą być wiadomości; a z pomocą bożą dowiem się zaraz, o co chodzi.

Waverley, lepiej opanowujący ciekawość niż jego towarzysz, zsiadł z konia i oddał go chłopakowi stojącemu bezczynnie w pobliżu. Podczas gdy się rozglądał chcąc wybrać osobę, z którą by najłatwiej mógł się rozmówić, gwar dokoła niego oszczędził mu kłopotu wywiadów. Imiona Lochiel, Clanronald, Glengarry i innych wybitnych naczelników góralskich, wśród których wymieniano też kilkakrotnie Vich Ian Vohra, tak często krążyły z ust do ust, jak gdyby to były nazwy sprzętów codziennego użytku; sądząc zaś po ogólnie wyrażanym strachu, Edward zrozumiał z łatwością, że ich zejście w Niziny na czele zbrojnych klanów albo już nastąpiło, albo groziło lada chwila.

Zanim Waverley zdążył zapytać o szczegóły, przez tłum przebiła się silna, szerokokoścista niewiasta o twardych rysach, z wyglądu może czterdziestoletnia; ubrana była tak, jak gdyby widłami narzucono na nią suknię, a rumieniec oblewał jej twarz wszędzie tam, gdzie nie pokrywał jej kopeć i sadza; podnosząc wysoko w górę dwuletniego dzieciaka, którego huśtała w rękach, nie zważając na jego przerażenie i krzyki - zaśpiewała pełną piersią:

 

Karol jest mój miły, mój miły, mój miły,

Karol jest mój miły,

Kawaler młody!

 

- Czy wy wiecie, na co wam teraz przyszło - mówiła dalej herod-baba - wy, skomlące, durne wigi? Czy słyszycie, co to nadchodzi, by pognębić waszą butę?

 

Nie wiecie, co idzie,

Nie wiecie, co idzie,

Wszystkie dzikie Macrawy nadchodzą.

 

Wulkan z Cairnvreckan, którego Wenerą[5] była ta radośnie tryumfująca bachantka[6], spojrzał na nią z ponurą i groźnie zagniewaną twarzą, podczas gdy kilku przedstawicieli wiejskiej starszyzny pospieszyło zażegnać całe zajście.

- Cicho, kumo! Czy to czas, czy to dzień po temu, żeby wykrzykiwać wasze głupie, hałaśliwe śpiewki? Czas, gdy wino gniewu nalane jest bez przymieszki do pucharu oburzenia, dzień, w którym kraj powinien dać świadectwo przeciw papiestwu i prałactwu, i kwakierstwu[7], niezawisłości, i supremacji[8], i erastenizmowi[9], i antynomianizmowi[10], i wszelakim błędom Kościoła?

- A oto macie całe wasze wigostwo - odparła jakobicka heroina - oto całe wasze wigoctwo i wasz prezbiterianizm, wy, stękające durnie z obciętymi uszami! Cóż to? Czy wy myślicie, że ci chłopcy w spódniczkach będą dbali o wasze synody i wasze prezbiteria, o wasze grzywny za rozpustę i wasze pokutne krzesło[11]? Na pohybel temu całemu paskudztwu! Niejedną uczciwszą niewiastę posadzono na nim niż te, które legają obok wszystkich wigów w tym kraju. Ja sama...

Tu John Mucklewrath w obawie, ażeby nie wdała się w szczegóły czerpane z osobistego doświadczenia, wystąpił w roli mężowskiej zwierzchności.

- Idź do domu i niech cię licho... że tak powiem, a nie zapomnij nastawić kaszy na wieczerzę!

A ty, ty głupi niedołęgo - odpowiedziała mu miła połowica, której wściekłość, dotychczas rozlewająca się szeroko na całe zgromadzenie, teraz nagle a gwałtownie wpędzona została w swoje właściwe koryto - stoisz tu i wykuwasz rusznice dla głupców, którzy z nich nigdy nie wypalą do górala - zamiast pracować na chleb dla rodziny i podkuć konia temu zgrabnemu młodemu panu, co właśnie przyjechał z północy! Ten z pewnością nie zalicza się do waszej skomlącej psiarni króla Jerzego, ale wart co najmniej dzielnego Gordona.

Oczy zebranych zwróciły się teraz na Waverleya, który, korzystając ze sposobności, poprosił kowala, by podkuł konia jego przewodnika co prędzej, gdyż pragnął puścić się zaraz w dalszą drogę; usłyszał już bowiem dosyć, żeby zrozumieć, że niebezpiecznie byłoby pozostawać długo w tej miejscowości. Oczy kowala spoczęły na nim niechętnie i podejrzliwie, tym więcej że żona jego popierała żądanie Waverleya.

- A jak się pan nazywa? - zapytał Mucklewrath.

- Nic to was nie obchodzi, przyjacielu, bylebym wam zapłacił za robotę.

- Ale może to obchodzić państwo - odpowiedział jakiś stary wieśniak, od którego zalatywało silnie wódką i torfowym dymem. - Myślę właśnie, że należałoby odłożyć pańską podróż, aż się pan zobaczy z lairdem.

- Z pewnością - odpowiedział Waverley wyniośle - przekonacie się, że trudno i niebezpiecznie jest zatrzymywać mnie bez powołania się na zarządzenie właściwej władzy.

Nastała chwila milczenia, a w tłumie zaczęto szeptać: „Sekretarz Murray[12], „Lord Lewis Gordon[13]”, „Może sam Kawaler!” Takie przypuszczenia krążyły między nimi i widocznie rosła skłonność do oparcia się odjazdowi Waverleya. Edward starał się pomówić z nimi łagodnie, ale słowa jego zagłuszyła dobrowolna aliantka, pani Mucklewrath, biorąc go w obronę z natarczywą gwałtownością, której skutki poszkodowani złożyli na karb Edwarda.

- Chcecie zatrzymywać każdego pana, który jest przyjacielem księcia? - i ona bowiem, choć w innym nastroju, podzielała ogólne przekonanie co do Waverleya. - Jeno mi się ważcie dotknąć go! - tu wyciągnęła swe długie i silne palce, zdobne w pazury, których sęp by jej pozazdrościł. - Moich dziesięcioro przykazań wpakuję w twarz pierwszemu drabowi, który palcem go dotknie!

- Idźcie do domu, gospodyni - odezwał się wspomniany już wieśniak. - Lepiej wam przystoi niańczyć dzieci gospodarza niż tu nas zagłuszać.

- Jego dzieci? - odparła amazonka patrząc na męża z uśmiechem niewypowiedzianej pogardy. - Jego dzieci!

 

O, chciałabym, byś umarł, gospodarzu,

By darń zielona głowę ci nakryła!

Bo wtedy ja bym tym moim wdowieństwem

Dziarskiego, hej! górala obdarzyła.

 

Ta piosenka, budząc tłumnie śmiechy wśród młodszych słuchaczy, wyczerpała do reszty cierpliwość podrażnionego mistrza kowadła.

- Choćby mnie diabli mieli wziąć, wpakuję jej tę stal gorącą do gardła! - krzyknął w najwyższym gniewie, chwytając sztabę z kuźni; byłby też pewnie wykonał swoją pogróżkę, gdyby go nie powstrzymała część gromady, podczas gdy reszta starała się usunąć sekutnicę sprzed jego oblicza.

Waverley byłby ulotnił się wśród tego zamętu, ale nigdzie nie mógł dojrzeć swego konia. Nareszcie zauważył w pewnej odległości wiernego swego towarzysza Ebenezera, który spostrzegłszy, jaki obrót sprawy gotowe przyjąć, usunął oba konie ze ścisku i siedząc na jednym, a trzymając za uzdę drugiego, odpowiedział na głośne i powtarzane nawoływania Waverleya:

- Nie! Nie! Jeżeli pan jest wrogiem Kościoła i króla i będzie jako taki zatrzymany, musi pan odpowiadać wobec uczciwych ludzi za niedotrzymanie umowy, a ja będę mógł zatrzymać konia i walizę na pokrycie szkód i wydatków, gdyż mój koń i ja sam stracimy zarobek jutrzejszy nie licząc poobiedniego kazania.

Zniecierpliwiony już Edward, ściskany ze wszystkich stron, popychany przez tłum i każdej chwili spodziewający się aktów gwałtu, postanowił zastraszyć otoczenie i w końcu wyciągnął pistolet grożąc, że zastrzeli każdego, kto by go śmiał zatrzymać, a równocześnie obiecując to samo Ebenezerowi, jeżeli na krok ruszy się z końmi. Tak więc masowy opór w Cairnvreckan byłby zapewne został złamany, Ebenezer zaś, którego przyrodzona bladość przeszła w odcień trupi, nie byłby śmiał sprzeciwić się popartym tak przekonywająco rozkazom, gdyby w sprawę nie wdał się wioskowy Wulkan; nieszczęśnik ten spragniony wyładowania na kimś godniejszym furii wznieconej przez jego połowicę i z radością widząc w Waverleyu taką właśnie osobę, rzucił się na niego z rozżarzonym do czerwoności, żelaznym prętem tak energicznie, że wystrzał z pistoletu okazał się koniecznym aktem samoobrony. Gdy napastnik upadł, Edward pod wrażeniem grozy tego wypadku nie miał dość przytomności umysłu, by dobyć z pochwy szablę lub wyciągnąć drugi pistolet; toteż pospólstwo opadło go, rozbroiło i byłoby go gwałtownie poturbowało, gdyby pojawienie się czcigodnego duchownego, pastora tej parafii, nie pohamowało ich wściekłości.

Zacny ten człowiek (nie żaden Goukthrapple ani Rentowel) utrzymał wpływ swój na prosty lud, chociaż obok abstrakcyjnych zasad Chrystusowej wiary głosił również praktyczne jej zastosowanie. Udało mu się to, być może właśnie dzięki temu, że w nauce swej łączył praktykę z doktryną, toteż pamięć o nim utworzyła rodzaj epoki w rocznikach Cairnvreckan, tak iż ludzie z tej parafii, chcąc oznaczyć zdarzenia sprzed „sześćdziesięciu lat”, dotąd jeszcze mówią, że „było to za czasów dobrego pastora Mortona”.

Pastora zaalarmował wystrzał z pistoletu i rosnący hałas dokoła kuźni. Nakazawszy stojącym w pobliżu zatrzymać Waverleya bez czynienia mu krzywdy, zwrócił przede wszystkim uwagę na ciało Maucklewratha, nad którym żona jego pod wpływem powrotnej fali uczuć wyła i targała swe zmierzwione włosy, odchodząc prawie od zmysłów. Podniósłszy kowala, przekonano się przede wszystkim, że żyje; następnie zaś, że prawdopodobnie żyć będzie tak długo, jak gdyby nigdy w życiu nie słyszał strzału z pistoletu. Śmierć jednak minęła go z bliska, gdyż kula drasnęła mu głowę, przyprawiając o chwilową utratę przytomności, którą przedłużyło trochę przerażenie i zamącenie umysłu. Powstał teraz i domagał się zemsty na osobie Waverleya, z trudem godząc się na propozycję pastora Mortona, by Waverleya zaprowadzono przed miejscowego dziedzica jako sędziego pokoju[14] i oddano mu go do dyspozycji. Reszta obecnych jednogłośnie przystała na takie załatwienie sprawy, nie wyłączając pani Mucklewrath, która zaczęła już odzyskiwać równowagę po doznanym nerwowym wstrząsie.

Ponieważ wszelki spór w ten sposób ustał, Waverley musiał udać się pod eskortą wszystkich nie złożonych niemocą mieszkańców wsi do dworu Cairnvreckan odległego o jakieś pół mili.


Rozdział XXXI

Badanie

 

 

Major Melville z Cairnvreckan, starszy pan, który młodość spędził w służbie wojskowej, przyjął pastora Mortona bardzo serdecznie, a naszego bohatera z grzecznością, wobec dwuznaczności sytuacji Edwarda nieco skrępowaną i chłodną.

Rozpytano o istotę zranienia kowala, a gdy się okazało, że rana jest nieszkodliwa, a warunki, w jakich ją kowal odniósł, czyniły zadanie jej przez Edwarda aktem naturalnej samoobrony, major osądził, że może tę sprawę uważać za załatwioną, byle Edward złożył małą sumkę na jego ręce na rzecz poszkodowanego.

- Rad bym - mówił dalej major - by mój obowiązek kończył się na tym; musimy jednak zbadać jeszcze powody pańskich wędrówek po kraju w tych niefortunnych i niespokojnych czasach.

Tu wystąpił pan Ebenezer Cruickshanks i wyśpiewał sędziemu wszystko, co wiedział lub podejrzewał wnioskując z rezerwy Waverleya i wykrętów Calluma Beg. Twierdził więc, że koń, na którym Edward jechał, należał do Vich Ian Vohra - choć nie odważył się powiedzieć tego poprzedniemu towarzyszowi Edwarda z obawy, by mu której nocy ta bezbożna banda Mac-Ivorów nie spaliła dachu nad głową i stajni. Zakończył przesadnym przedstawieniem własnych zasług względem Kościoła i państwa, dzięki którym stał się z pomocą bożą (jak się skromnie wyraził) narzędziem przechwytania tego podejrzanego i groźnego delikwenta[15]. Wyraził nadzieję nagrody w przyszłości i natychmiastowego odszkodowania za stratę czasu, a także za uszczerbek na opinii poniesiony przez to, że podróżował w interesie państwa w dzień świąteczny.

Na to major Melville odpowiedział bardzo spokojnie, że zamiast chwalić się zasługą w tej sprawie, pan Cruickshanks winien by wypraszać się od bardzo ciężkiej grzywny, gdyż zaniedbał, wbrew przepisom świeżej proklamacji, zameldować w najbliższym urzędzie obcego, który przybył do jego gospody; że wobec owych tak wysławianych zasług pana Cruickshanksa dla Kościoła i państwa major nie chce go obciążyć winą i woli przypuścić, że gorliwość jego dała się uśpić sposobnością pobrania od obcego podwójnej opłaty za wynajęcie konia; że jednak, nie czując się powołanym do samodzielnego rozstrzygania o postępowaniu tak wielce ważnej osobistości, woli tę sprawę oddać pod rozwagę przyszłych kwartalnych roków sądowych[16]. Wobec tego opowiadanie nasze nie ma na razie nic więcej do dodania na temat męża spod Świecznika, który jak niepyszny powrócił do domu.

Następnie major Melville rozkazał wieśniakom rozejść się z wyjątkiem dwóch, którzy pełnili rolę strażników i którym kazał zaczekać na dole. Tym sposobem pokój został opróżniony z wszystkich, prócz pana Mortona, którego major prosił o pozostanie, jakiegoś pośrednika, który służył za pisarza, i samego Waverleya. Nastała przykra i kłopotliwa pauza; wreszcie major Melville, patrząc na Waverleya z wielkim współczuciem i często zaglądając do jakiegoś memorandum[17] trzymanego w ręku, poprosił go o podanie nazwiska.

- Edward Waverley.

- Tak przypuszczałem; do niedawna w...pułku dragonów, bratanek sir Everarda Waverleya z Waverley-Honour?

- Tak jest.

- Młodzieńcze, niezmiernie mi przykro, że ten niemiły obowiązek mnie właśnie przypadł w udziale.

Tu podał Waverleyowi wydany przez Najwyższy Sąd Kryminalny Szkocji formalny rozkaz ujęcia i aresztowania Edwarda Waverleya, szlachcica, podejrzanego o zdradzieckie knowania i inne wielkie zbrodnie i przestępstwa.

Zdziwienie, jakie Waverley objawił na tę wiadomość, major Melville przypisał świadomości winy; natomiast pastor Morton był raczej skłonny widzieć w tym zaskoczenie niesłusznie posądzonej niewinności. W obu przypuszczeniach tkwiło coś niecoś prawdy, bo chociaż w sumieniu swym Edward czuł się wolnym od zarzuconej mu zbrodni, szybki myślowy przegląd własnego postępowania wzbudził w nim przekonanie, że oczyszczenie się z zarzutów w sposób zadowalający dla osób postronnych może mu nasunąć wiele trudności.

- Najprzykrzejszą stroną tej niemiłej sprawy - podjął major Melville po chwili milczenia - jest to, że wobec tak poważnego zarzutu muszę żądać okazania papierów, jakie pan ma przy sobie.

- Służę nimi, oto one - rzekł Edward rzucając na stół portfel swój i wszelkie zapiski. - Co do jednego tylko pisma pragnąłbym by pan mógł się bez niego obejść.

- Niestety, panie Waverley, nie mogę panu pozwolić na żadne wyjątki.

- A więc pokażę i to, panie majorze; że jednak nie ma ono żadnego znaczenia w tej sprawie, poproszę o jego zwrot.

Wydobył złożone na piersiach wiersze, które otrzymał tegoż dnia rano, i podał je wraz z kopertą. Major przejrzał je w milczeniu i polecił pisarzowi zrobić z nich odpis, po czym kopię włożył do koperty i położył przed sobą na stole, sam oryginał zaś z wyrazem smutnej powagi oddał Waverleyowi.

Dawszy teraz więźniowi - bo za takiego musimy już uznać naszego bohatera - trochę czasu do namysłu, major Melville powrócił do jego przesłuchiwania. Ciągnął więc dalej badania, dyktując pisarzowi pytania i odpowiedzi.

- Czy panu znany jest niejaki Humphry Houghton, podoficer dragonów Gardinera?

- Oczywiście, był on sierżantem w moim szwadronie, jest to syn dzierżawcy mego stryja.

- A czy po opuszczeniu pułku utrzymywał pan jakąkolwiek korespondencję, wprost lub pośrednio, z sierżantem Houghtonem?

- Ja?! Ja miałbym korespondować z człowiekiem jego sfery i stanowiska!... Jak to i w jakim celu?

- To właśnie ma pan wytłumaczyć; czy na przykład nie posyłał pan do niego po jakieś książki?

- Przypomina mi pan o jednym małym poleceniu - odpowiedział Waverley - które dałem sierżantowi Hougtonowi, ponieważ ordynans mój nie umiał czytać. Pamiętam, że prosiłem go listownie o wybranie kilku książek, których spis mu dostarczyłem, i przysłanie mi ich do Tully-Veolan.

- A jakiego rodzaju były to książki?

- Prawie wyłącznie odnosiły się one do literatury pięknej; przeznaczone były jako lektura dla pewnej damy.

- A czy nie było wśród nich, panie Waverley, traktatów i pamfletów[18] o treści noszącej jakieś znamiona zdrady państwa?

- Były tam pewne traktaty polityczne, na które ledwie okiem rzuciłem. Przysłał mi je usłużny, zacny przyjaciel, którego serce należy wyżej cenić niż roztropność lub trzeźwość polityczną; prace te wydały mi się bardzo nudne.

- Tym przyjacielem - ciągnął dalej wytrwały inkwizytor - był niejaki pan Pembroke, niezaprzysiężony duchowny, autor dwóch zdradzieckich dzieł, których rękopisy znaleziono wśród pańskich bagaży?

- Ale z których, daję panu na to moje szlacheckie słowo - odpowiedział Waverley - nie przeczytałem nawet sześciu stronic.

- Ja nie jestem pańskim sędzią, panie Waverley; protokół z pańskiego przesłuchania przedłożony będzie gdzie indziej. A teraz pójdziemy dalej. Czy zna pan osobę znaną pod nazwiskiem Chytry Will albo Will Ruthven?

- Nigdy do tej chwili nie słyszałem podobnego nazwiska.

- Czy nigdy pan nie porozumiewał się przez tę osobę, albo przez jakąkolwiek inną, z sierżantem Humphry’m Houghtonem, namawiając go, by popełnił dezercję, nakłonił do niej jak największą ilość towarzyszy i połączył się z góralami i innymi buntownikami, którzy chwycili dziś za broń pod dowództwem młodego Pretendenta?

Mogę pana zapewnić, że nie tylko nie jestem zupełnie winny spisku, jaki mi pan zarzuca, ale jest mi on wstrętny z głębi duszy i nigdy bym nie popełnił takiej zdrady w celu pozyskania tronu czy to dla siebie, czy dla kogokolwiek innego w świecie.

- A jednak, gdy patrzę na tę kopertę, adresowaną ręką jednego z tych zbłąkanych panów, którzy dziś z bronią w ręku powstają przeciw ojczyźnie, i czytam wiersze, które ona zawiera, nie mogę nie dopatrzyć się podobieństwa pomiędzy przedsięwzięciem, o jakim wspomniałem, a postępkiem Wogana, który piszący zdaje się stawiać panu za wzór.

Waverleya uderzył ten zbieg okoliczności, lecz zaprzeczył stanowczo, jakoby intencje piszącego stanowić mogły dowód winy, skądinąd urojonej.

- Jednakowoż, jeżeli mnie dobrze poinformowano, podczas nieobecności swej w pułku bawił pan kolejno u tego góralskiego naczelnika oraz w domu pana Bradwardine z Bradwardine, który również z bronią w ręku występuje w tej nieszczęsnej sprawie.

- Nie myślę tego ukrywać, ale twierdzę z całą stanowczością, że nie byłem wtajemniczony w jakiekolwiek ich zamysły przeciwko rządowi.

- Chyba jednak nie może pan zaprzeczyć, iż towarzyszył pan gospodarzowi swojemu, panu Glennaquoich, na zjazd, w którym pod pozorem wspólnych łowów uczestniczyła większość spiskowców celem omówienia przygotowań do zbrojnego ruchu?

- Przyznaję, że byłem na takim zebraniu - powiedział Waverley - ale nie widziałem i nie słyszałem nic takiego, co by mu nadawało przypisywany przez pana charakter spisku.

- Stamtąd udał się pan - mówił dalej sędzia - z Glennaquoichem i częścią jego klanu na spotkanie z armią młodego Pretendenta; po złożeniu mu hołdu powrócił pan, by wyćwiczywszy i uzbroiwszy resztę, przyłączyć ją do jego band zdążających ku południowi?

- Nie chodziłem wcale z Glennaquoichem na tego rodzaju wyprawę. Nigdy nawet nie słyszałem, że osoba, o której pan wspomina, jest obecna w kraju.

Tu opowiedział przebieg wypadku, jaki go spotkał na polowaniu, po czym dodał, że w powrotnej drodze dowiedział się nagle o odebraniu mu szarży; nie przeczył też, że wtedy dopiero po raz pierwszy zauważył oznaki wskazujące gotowość górali do chwycenia za broń; dodał jednak, że nie będąc skłonnym przyłączyć się do ich sprawy i nie mając powodu dłużej pozostawać w Szkocji, powracał teraz w ojczyste strony, dokąd wzywali go ci, którzy mieli prawo kierować jego postępowaniem, jak się o tym major Melville może przekonać z listów leżących na stole.

Wobec tego major Melville odczytał listy Ryszarda Waverleya, sir Everarda i ciotki Racheli; wnioski jednak, jakie z nich wyciągnął, nie odpowiedziały oczekiwaniu Edwarda. Brzmiała w nich nuta niezadowolenia z rządu, zawierały wcale niedwuznaczne napomknienia o zemście, a list biednej ciotki Racheli, wyraźnie mówiący o słuszności sprawy Stuartów, został zrozumiany jako otwarte ujawnienie tego, co w pozostałych listach wyrażone było tylko w półsłówkach.

- Pozwól, że zadam ci jeszcze jedno pytanie, panie Waverley - rzekł major Melville. - Czy nie otrzymywałeś kilkakrotnie listów od swego komendanta przestrzegających pana i nakazujących powrót na stanowisko oraz uwiadamiających o nadużywaniu pańskiego imienia dla siania niezadowolenia wśród twych żołnierzy?...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin