Vicki Baum - Ludzie W Hotelu.rtf

(653 KB) Pobierz
Vicki Baum

Vicki Baum

 

 

 

Ludzie w hotelu

Przekład Zofii Petersowej.

 


Portier był nieco blady, gdy wyszedł z kabiny numer 7; odszukał czapkę, którą położył był na kaloryferze w centrali telefonicznej.

- Cóż to było? - zapytał telefonista, siedzący przy swojej tablicy ze słuchawkami na uszach i czerwonymi i zielonymi wtyczkami w rękach.

- Ano, właśnie, żonę moją zawieziono nagle do kliniki. Nie wiem, co to ma znaczyć. Ona sądzi, że to się już zaczyna. Ale, Boże drogi, przecież to jeszcze nie czas! - powiedział portier.

Telefonista słuchał tylko półuchem.

- No, tylko spokojnie, panie Senf - odrzekł, łącząc rozmowę - w rezultacie będzie pan miał jutro chłopaka.

- Dziękuję panu bardzo, że mnie pan wezwał tu do telefonu. Tam na froncie, w portierni, nie mogę przecież rozgłaszać moich prywatnych historii. Służba - to służba.

- No, właśnie. A jak dziecko już będzie, to zadzwonię do pana! - odparł telefonista z roztargnieniem, łącząc dalej. Portier zabrał swoją czapkę i wyszedł na palcach. Zrobił to bezwiednie, bo przecież żona jego leżała i miała mieć dziecko. Przechodząc przez korytarz, przy którym mieściły się ciche, z na pół przygaszonymi lampami pokoje do pisania i czytania, westchnął głęboko i przeczesał rękami włosy. Poczuł, że dłonie zrobiły się od tego wilgotne, nie miał jednak czasu, by je umyć. Nie można przecież wymagać, aby ruch hotelowy został zahamowany, bo portierowi Senfowi rodziło się dziecko...

Muzyka z tea-roomu w nowej przybudówce synkopami skakała w górę wzdłuż ciemnych luster. Maślany zapach pieczystego snuł się dyskretnie, przypominając o porze obiadowej, ale za drzwiami wielkiej sali jadalnej pusto jeszcze było i cicho. W małym białym salonie garde-manger Mattoni ustawiał swój bufet z zakąskami. Portier poczuł dziwną słabość w kolanach, postał chwilę w drzwiach i zapatrzył się, oszołomiony, w barwne żarówki igrające światłem za blokami lodu. W korytarzu na podłodze klęczał monter, naprawiając coś w linii elektrycznej. Od czasu, gdy na frontonie od ulicy umieszczono wielkie reklamy świetlne, stale psuła się przeciążona instalacja. Portier nakazał posłuszeństwo swym chwiejnym nogom i skierował się na swoje miejsce. Pozostawił portiernię pod opieką praktykanta, małego Georgiego, którego ojciec był właścicielem dużego koncernu hotelowego i chciał swego spadkobiercę nauczyć pracy od podstaw.

Senf szedł spiesznie, nieco skrępowany przez pełny i ruchliwy hall. Łączyła się tu muzyka jazzbandu z tea-roomu z zawodzeniem skrzypiec w Ogrodzie Zimowym, a iluminowana fontanna sączyła się cienkim strumykiem do weneckiego basenu. Na stoliczkach brzęczały szklanki, trzcinowe fotele trzeszczały, a delikatny szelest futer i jedwabi, w które otulone były kobiety, zestrajał się z ogólną harmonią tonów. Gdy boy w drzwiach wejściowych wpuszczał lub wypuszczał gości, wpadał przez kołowrót drzwi obrotowych krótkimi falami chłód marcowy.

- All right - rzekł mały Georgi, gdy portier, unosząc się nieco, zajął miejsce przy swym kantorku, jakby przybił wreszcie do ojczystego portu. - Oto jest poczta wieczorna. Numer 68 awanturował się, bo nie można było od razu znaleźć szofera. To histeryczka, prawda?

- Sześćdziesiąt osiem to Gruzińska - powiedział portier, sortując już prawą ręką pocztę. - To ta tancerka, znamy ją już od osiemnastu lat. Co wieczór przed występem denerwuje się i robi awanturę.

W hallu podniósł się z klubowego fotela jakiś długi pan, z nogami jakby bez stawów, i szedł z opuszczoną głową w stronę portierni. Przez chwilę wałęsał się po hallu, zanim się zbliżył do wejścia, podkreślając swym zachowaniem, że na nic nie czeka i że się nudzi; obejrzał wydawnictwa przy kiosku z gazetami, zapalił papierosa, wreszcie zatrzymał się przy portierze i zapytał z roztargnieniem:

- Czy jest dla mnie poczta?

Portier ze swej strony również zagrał małą komedię: zanim odpowiedział, zajrzał do przedziałki numer 218:

- Nic tym razem, panie doktorze - odrzekł.

Wysoki pan pomału zawrócił, podszedł do swego fotela i, usiadłszy w nim sztywno, zapatrzył się tępo przed siebie. Twarz jego składała się z jednej tylko połowy, ostry profil, jezuicko uduchowiony, kończył się pod szpakowatą skronią wyjątkowo pięknym uchem. Druga połowa twarzy nie istniała. Była to jakaś krzywa, pozszywana i połatana gmatwanina, w której patrzało sztuczne oko spomiędzy szwów i szram. Doktor Otternschlag, mówiąc do siebie, zwykle nazywał tę swoją twarz “pamiątką z Flandrii”. Gdy posiedział tak czas jakiś i nagapił się na pozłacane gipsowe kapitele marmurowych filarów, które znał już aż do obrzydzenia, gdy się napatrzył do syta swymi niewidzącymi oczyma na hall, opróżniający się teraz dość szybko przed rozpoczęciem teatru, podniósł się znowu i podszedł jak na szczudłach swym krokiem marionetki do pana Senfa, który, zapomniawszy już o swym życiu prywatnym, urzędował gorliwie za kantorkiem.

- Pytał kto o mnie? - zagadnął pan doktor Otternschlag, patrząc na pokryty szkłem marmurowy blat, na którym portier układał zwykle wszelkie kartki i notatki.

- Nie, panie doktorze.

- Może jest depesza? - zapytał znów po chwili doktor Otternschlag.

Pan Senf był tak uprzejmy, że sprawdził przegródkę numer 218, choć wiedział, że nic w niej nie leżało.

- Dzisiaj nie nadeszła - odparł. - A może pan doktor chciałby pójść do teatru! - dodał współczująco - mam jeszcze jedną lożę na Gruzińską w Teatrze Zachodnim.

- Na Gruzińską? Niee! - przeciągnął Otternschlag, postał chwilę i powędrował wokoło całego hallu z powrotem na swoje miejsce. “Teraz nawet na Gruzińską nie ma kompletu - pomyślał. - No, naturalnie, przecież i ja nie chcę jej już oglądać. “ - I skłopotany zapadł w swój fotel.

- Ten człowiek jest wzruszający - mówił tymczasem portier do małego Georgiego - wiecznie pyta o tę pocztę! Od dziesięciu lat mieszka u nas corocznie przez kilka miesięcy, a nigdy jeszcze nie przyszedł do niego żaden list ani pies z kulawą nogą o niego nie zapytał. I siedzi sobie taki i czeka!

- Kto czeka? - zapytał obok szef recepcji, Rohna, wysuwając swą rudą głowę ponad niską szklaną ściankę. Ale portier nie odpowiedział natychmiast; właśnie miał wrażenie, jakby słyszał krzyk swej żony - i wsłuchał się w siebie samego. Ale zaraz potem prywatne jego życie gdzieś się zapadło, gdyż trzeba było pomóc małemu Georgiemu w wyjaśnieniu po hiszpańsku Meksykaninowi z numeru 117 jakiegoś zawiłego połączenia kolejowego. Z windy nadbiegł boy numer 24 o czerwonych policzkach i przylizanych na mokro włosach i radośnie podniecony zawołał głośno, za głośno jak na tak dystyngowany hall:

- Zamówić szofera pana barona Gaigerna!

Rohna niby dyrygent podniósł strofująco i uciszająco rękę; portier telefonicznie posłał rozkaz dalej. W chłopięcych oczach Georgiego malowało się oczekiwanie. Zapachniało lawendą i dobrymi papierosami. Tuż za tym zapachem szedł przez hall mężczyzna, za którym wiele osób się obejrzało. Fotele klubowe, stojące wzdłuż jego drogi, ożywiły się, uśmiechnęła się panna w kiosku z gazetami. Młody człowiek uśmiechał się również bez istotnego powodu, po prostu był zadowolony z samego siebie.

Był on niezwykle wysoki, niezwykle dobrze ubrany, szedł sprężyście niby kot lub mistrz tenisowy. Miał na sobie do smokinga granatowe nieprzemakalne palto zamiast wieczorowego okrycia, co było wprawdzie niestosowne, lecz całej jego postaci nadawało wygląd wytwornej niedbałości.

Boya numer 24 poklepał po przylizanej fryzurze, nie patrząc na portiera, wyciągnął dłoń poprzez stół, wziął garść listów, które wepchnął sobie wprost do kieszeni, wyjąwszy z niej uprzednio zamszowe stebnowane rękawiczki. Prawą ręką skinął szefowi recepcji. Po czym nałożył miękki ciemny kapelusz, wyjął z papierośnicy papierosa i włożył go, nie zapalając, między zęby. Zaraz potem zdjął znów kapelusz i, usunąwszy się, przepuścił do drzwi obrotowych dwie panie. Była to Gruzińska - drobna i szczupła, zawinięta po nos w futro, za nią podążała jak szary zamazany cień istota niosąca walizki.

Gdy portier podjazdowy zapakował je do auta, sympatyczny pan w granatowym płaszczu zapalił papierosa, wetknął jakąś monetę boyowi numer 11 obsługującemu wejście, i znikł za obracającymi się lustrzanymi szybami z uszczęśliwioną miną małego chłopaka, któremu pozwolono pojeździć na karuzeli. Gdy człowiek ten, ten pan, ten piękny baron Gaigern, opuścił hall, zrobiło się w nim od razu cicho i słychać było, jak oświetlona fontanna padała z chłodnym i delikatnym szmerem do weneckiego basenu. Stało się to dlatego, że było tu teraz pusto; jazzband w tea-roomie ucichł, a muzyka w sali jadalnej jeszcze się nie zaczęła, salonowe zaś trio wiedeńskie w Ogrodzie Zimowym miało pauzę. W tę niespodziewaną ciszę wpadały teraz ożywione a bezustanne sygnały aut; przed wejściem do hotelu miasto pędziło swój wieczorny żywot. Wewnątrz, w hallu nagła cisza sprawiła takie wrażenie, jakby to baron zabrał ze sobą muzykę, hałas i ludzki gwar.

- Ten jest dobry! Naprawdę wspaniały! - mały Georgi wskazał na kołowrót w drzwiach. Portier z miną znawcy ludzi wzruszył ramionami.

- Czy dobry, to jeszcze pytanie. On jest taki jakiś... nie wiem! Moim zdaniem to lekkoduch. To zachowanie się, te wysokie napiwki... coś, jak w kinie. Któż dzisiaj prócz szantażysty podróżuje z takim zbytkiem? Na miejscu Pilzheimera dawałbym nań pilne baczenie!

Szef recepcji, Rohna, który wszystko wszędzie widział i słyszał, wysunął znów głowę ponad szklaną przegródkę; skóra na jego głowie świeciła błękitnawo pomiędzy rudawymi włosami.

- Daj pan spokój, Senf - odrzekł - Gaigernowi można wierzyć, znam go. Wychowywał się w Feldkirchen z moim bratem. Z jego powodu możemy nie trudzić Pilzheimera. (Pilzheimer był detektywem Grand Hotelu. )

Senf skłonił się i zamilkł z uszanowaniem. Rohna znał się na tych sprawach - Rohna był sam hrabią z linii śląskiej, niegdyś oficerem, a w ogóle był dzielnym człowiekiem. Senf skłonił się raz jeszcze, a Rohna schował swą chudą charcią postać i zamajaczył jak cień za mleczną szklaną ścianą.

Doktor Otternschlag uniósł się nieco w swym kącie, gdy baron był w hallu, teraz znów się zapadł w fotelu, smutniejszy niż poprzednio. Łokciem przewrócił kieliszek do połowy napełniony koniakiem, lecz nawet nie spojrzał w tę stronę. Jego chude ręce, żółte od dymu tytoniowego, zwisały między kolanami i tak były ciężkie, jakby miały na sobie ołowiane rękawice. Między długimi lakierkami widział dywan, który pokrywał nie tylko hall, ale i wszystkie schody, przejścia i korytarze w Grand Hotelu; dość już miał tego rysunku, na którym widniały na malinowym tle girlandy kwiatów z żółtawo-zielonymi ananasami pomiędzy brunatnymi liśćmi. Wszystko było tak martwe! Godzina była martwa i hall także. Ludzie odeszli do swoich spraw, przyjemności i grzechów, pozostawiając go tu samego. W pustym przedsionku widać było garderobianą, która, stojąc za próżnymi wieszakami, przyczesywała czarnym grzebykiem rzadkie włosy na swej starczej głowie. Portier opuścił kantor i na ukos przez hall podążył do centrali telefonicznej z nieprzystojną mu wprost szybkością. Widać było po nim, że coś przeżywa. Doktor Otternschlag szukał swego koniaku, ale go już nie znalazł. “Czy pójść teraz do pokoju położyć się?” - zapytał siebie samego. Lekki rumieniec zjawił się na jego policzkach i znikł znów, jakby pan doktor sam przed sobą zdradzał jakąś tajemnicę. “Tak jest... “ - odpowiedział sobie, ale nie wstał, nawet i to mu było obojętne. Wyciągnął swój żółty palec, a Rohna daleko, na drugim końcu hallu już to zauważył i nieznacznym skinieniem przywołał boya przed oblicze doktora.

- Papierosy, gazety! - rozkazał ten zachrypniętym głosem.

Boy pobiegł w kierunku kiosku z gazetami do panienki o kataleptycznym wyglądzie. Rohna popatrzył karcąco na tę młodzieńczą żywość - a potem Otternschlag wziął gazety i papierosy wybrane przez chłopaka. Zapłacił, kładąc pieniądze na stoliczek, a nie do ręki chłopca; zawsze stwarzał pewien dystans między sobą i innymi, sam nawet o tym nie wiedząc.

I coś niby uśmiech zjawiło się na nienaruszonej połowie jego twarzy, gdy otworzywszy gazety, zaczął w nich czytać: doktor czekał na coś, co nie nadchodziło, tak jak nie nadchodził żaden list do niego, żadna depesza ani ktoś, kto by pytał o niego. Był w jakiś okropny sposób osamotniony, pusty i odcięty od życia. Niekiedy zdawał sobie z tego głośno sprawę.

- Okropność! - mówił czasem do siebie wpatrując się w malinowy dywan i sam sobą przerażony. - To okropne. Żadnego życia. Zupełnie żadnego. Ale gdzież ono jest? Nic się nie dzieje. Nic się nie przydarza. Nuda. Starość. Śmierć. Okropność.

Wszystkie rzeczy wokół niego wydawały mu się nierealne. Cokolwiek brał do ręki, rozsypywało się w pył. Cały świat był tak kruchy, złudny, że nic nie dawało się ująć i utrzymać. Wpadało się z jednej pustki w drugą, a nosiło się w sobie wór pełen ciemności. Doktor Otternschlag żył w najgłębszym osamotnieniu, choć na ziemi pełno było istot podobnych do niego...

W gazetach nie znalazł nic, co by go zaspokoiło. Jakiś tajfun, trzęsienie ziemi, niewielka wojna między białymi i czarnymi, pożary, morderstwa, polityczne walki. Nic więcej - tak mało. Skandale, popłochy na giełdach, straty olbrzymich majątków. Co go to wszystko mogło obchodzić?

Loty transoceaniczne, rekordy szybkości, sensacyjne tytuły, każdy wielkości cala. Jedno pismo przekrzykiwało drugie, aż wreszcie nie słyszało się żadnego, człowiek stawał się ślepy, głuchy i nieczuły wobec głośnego rozmachu stulecia. Fotografie nagich kobiet, uda, piersi, zęby, wszystko to na sprzedaż. Dawniej miewał też i doktor kobiety, przypominał to sobie bez wrażenia, jedynie z lekkim rozchodzącym się chłodem w krzyżu. Gazety te były mu tak obojętne i nudne, że wypuścił je wprost z zżółkłej ręki na dywan z ananasami.

- Nie, naprawdę, nic a nic się nie dzieje... - skonstatował półgłosem.

Miał on kiedyś małą perską kotkę, którą nazwał Gurb~a, ale od czasu gdy poszła od niego za pospolitym kocurem, zmuszony był swoje dialogi prowadzić sam ze sobą.

Właśnie gdy skręcał w stronę portierni po klucz do pokoju, kołowrót w drzwiach wepchnął do przedsionka jakąś dziwaczną postać.

- O, mój Boże, ten znowu tu jest! - rzekł portier do małego Georgiego i popatrzał wzrokiem surowego sierżanta na zbliżającego się człowieka. Rzeczywiście postać ta nie harmonizowała zupełnie z eleganckim hallem Grand Hotelu. Na głowie miał tani nowy okrągły kapelusz filcowy, nieco za duży dla niego i powstrzymywany przez odstające uszy od opadnięcia głębiej na twarz. Oblicze miał żółte, cienki nos, jakby nieśmiały, za to wąsy były zawadiackie, takie, jakie lubią nosić przewodniczący związków. Ubrany był w wąskie szaro-zielone stare palto, okropnie niemodne, czarne wyszczotkowane buty były jakby za duże dla jego drobnej postaci, a cholewki wyłaziły spod czarnych, zbyt krótkich spodni.

W rękach, odzianych w stare niciane rękawiczki, ściskał kurczowo ucho walizy. Wydawała się ona o wiele za ciężka dla niego, lecz przyciskał ją w jakiś dziwny sposób obydwiema pięściami do siebie, a pod pachą przytrzymywał jeszcze paczkę w zatłuszczonym brązowym papierze. Całość robiła wrażenie śmieszności, ubóstwa i ogromnego zmęczenia.

Boy numer 24 chciał mu wprawdzie odebrać walizkę, ale człowieczek nie oddał swego pakunku, a przy tym uprzejmość chłopca wprowadziła go w ponowne zakłopotanie. Dopiero przed kantorkiem Senfa odstawił swój bagaż z imitacji skóry. Przez chwilę łapał oddech, następnie złożył coś w rodzaju ukłonu i rzekł wysokim, przyjemnym głosem:

- Nazywam się Kringelein. Byłem tu już dwa razy. Chciałem się raz jeszcze dowiedzieć.

- Proszę się pofatygować obok, nie sądzę jednak, by się coś już zmieniło - rzekł portier i poprawnym ruchem ręki wskazał Rohnę. - Ten pan czeka od dwóch dni na wolny pokój u nas! - dodał objaśniająco poprzez szklaną ściankę. Rohna, który nie patrząc, obejrzał tę postać, udał przez grzeczność, że szuka w kartach swej księgi.

- Na razie wszystko zajęte. Bardzo żałuję! - odpowiedział.

- A więc wciąż jeszcze zajęte? No, a gdzież ja mam mieszkać? - spytał osobnik.

- Może by pan się rozejrzał w pobliżu dworca Friedrichstrasse? Tam jest mnóstwo hoteli.

- Nie, dziękuję - odparł jegomość i wyjąwszy z kieszeni palta chusteczkę przesunął nią po spoconym czole. - Zatrzymałem się właśnie w takim hotelu, ale mi się tam nie podobało. Chcę mieszkać wytwornie. - Wyciągnął spod lewego ramienia wilgotny parasol, przy czym spod prawego wysunęła mu się zatłuszczona paczka z kawałkami czerstwego chleba z masłem.

Hrabia Rohna powstrzymał uśmiech, praktykant Georgi odwrócił się w stronę tablicy z kluczami. Boy numer 17 pozbierał z niewzruszonym spokojem rozsypane kanapki, które tamten wpakował trzęsącymi się palcami do kieszeni. Zdjął kapelusz i położył go przed Rohną na stole. Czoło miał wysokie i pomarszczone z wpadniętymi sinymi skroniami. Bardzo jasne niebieskie oczy zezowały lekko zza binokli, które usiłowały zsunąć się z cienkiego nosa.

- Chciałbym mieszkać tutaj. Przecież kiedyś musi się tu coś zwolnić! Proszę przeznaczyć najbliższy wolny pokój dla mnie. Jestem już po raz trzeci, czy myśli pan, że to przyjemnie? Przecież wiecznie wszystko nie może być zajęte!

Rohna z pożałowaniem wzruszył ramionami. Przez chwilę milczeli wszyscy; słychać było muzykę z czerwonej sali jadalnej i jazzband grający w Żółtym Pawilonie. W hallu siedziało znowu parę osób i niektóre patrzały, na wpół rozbawione i na wpół zdziwione, na niezwykłego jegomościa.

- Czy pan zna naczelnego dyrektora Preysinga? Mieszka przecież stale u was, gdy przyjeżdża do Berlina? No, widzi pan. I ja chcę tu mieszkać. Mam coś ważnego do załatwienia... poważną konferencję z Preysingiem. Umówił się ze mną tutaj. Tak jest: wyraźnie polecił mi, abym tu zamieszkał. Mam się na niego powołać. Powołuję się zatem na naczelnego dyrektora, pana Preysinga. Bardzo więc proszę o odpowiedź, kiedy zwolni się jakiś pokój?

- Preysing? Naczelny dyrektor Preysing? - zwrócił się Rohna do Senfa przez przegrodę.

- Z Fredersdorfu, Towarzystwa Akcyjnego. Bawełna Saxonia. Ja również jestem z Fredersdorfu - rzekł jegomość.

- Owszem - przypomniał sobie portier - jakiś pan Preysing był tu już kilka razy.

- Zdaje mi się, że jest dla niego pokój zamówiony na jutro lub pojutrze - pośpieszył Georgi usłużnie.

- Może się pan jutro pofatyguje raz jeszcze, gdy pan Preysing przybędzie. Dziś w nocy ma przyjechać - rzekł Rohna, który po przejrzeniu swej księgi znalazł adnotację.

Wiadomość ta zdawała się dziwnym trafem przerażać człowieka.

- Przyjeżdża - rzekł z wysiłkiem, jakby w przestrachu, i teraz widać było wyraźnie, że zezuje. - Bardzo pięknie, a więc już dzisiaj? Dobrze... I on dostanie pokój? A więc są wolne? No więc, mój Boże, dlaczegóż pan dyrektor otrzyma pokój, a ja nie? Co to ma znaczyć? Na to ja się nie zgodzę! Że co? Że zapowiedział swój przyjazd? Ależ przepraszam, i ja się też zapowiedziałem! Przychodzę tu po raz trzeci, wlokę tu trzeci raz tę ciężką walizkę - proszę bardzo! Deszcz pada, wszystkie omnibusy są przepełnione, a nie jestem zupełnie zdrowy, więc ileż razy mam tu przychodzić? Co? Dlaczego? To nie jest sposób obsługiwania klienteli. Czy jest to najlepszy hotel w Berlinie? Co? Tak? Więc dobrze, chcę zamieszkać w najlepszym hotelu! Może to zabronione? - popatrzał kolejno na wszystkich. - Zmęczony jestem - dodał jeszcze - ogromnie zmęczony! - I widać było po nim to zmęczenie oraz zabawne usiłowania, by mówić wyszukanym stylem.

Do rozmowy wtrącił się nagle doktor Otternschlag, który przez cały czas stał obok, i trzymając w ręku klucz od pokoju, zaopatrzony w dużą drewnianą kulę, wsparł spiczaste łokcie na stole portierni.

- Jeżeli panu tak na tym zależy, to może pan zająć mój pokój - powiedział. - Mnie wszystko jedno, gdzie mieszkam. Niech zaniosą tam pańskie pakunki. Mogę się wyprowadzić. Moje walizki są spakowane, spakowane na zawsze. Proszę... Przecież widać, ten człowiek jest wyczerpany i cierpiący - dodał jeszcze, ucinając wszelkie sprzeciwy, które hrabia Rohna, wymownie gestykulując swymi rękami dyrygenta, chciał przedstawić.

- Ależ panie doktorze - rzekł Rohna szybko - mowy o tym być nie może, by pan miał swój pokój opuszczać! Spróbujemy, zobaczymy. Może pan zechce łaskawie wpisać swoje nazwisko... O, tak, dziękuję bardzo; a więc numer 216! - rzekł do portiera. Ten dał boyowi numer 11 klucz od pokoju 216, jegomość wziął podany mu ołówek atramentowy i wpisał do księgi meldunkowej swoje nazwisko pismem nadzwyczaj wyrobionym.

“Otto Kringelein, buchalter z Fredersdorfu, Saksonia, ur. w Fredersdorfie 14 VII 1882r. “

- No, nareszcie - rzekł odetchnąwszy, odwrócił się i zezującymi, szeroko rozwartymi oczami popatrzył w głąb hallu.

Stał więc oto w hallu Grand Hotelu buchalter Otto Kringelein, urodzony we Fredersdorfie, zamieszkały tamże, stał tu w swym starym okryciu i łykał wszystko wokoło przez wygłodniałe szkła swych binokli. Wyczerpany był jak biegacz, gdy pierwszy dotyka białej wstęgi (i zmęczenie to miało swoją szczególną przyczynę), ale widział wszystko: kolumny marmurowe z gipsowymi ornamentami, iluminowaną fontannę, fotele klubowe. Widział panów we frakach, w smokingach, eleganckich światowych panów. Widział panie z obnażonymi ramionami, w połyskujących sukniach, klejnotach, futrach, kobiety piękne jak dzieła sztuki. Słyszał oddaloną muzykę. Czuł zapach kawy, papierosów, perfum, zapach szparagów z sali jadalnej i kwiatów, przeznaczonych na sprzedaż, w wazonach na jednym ze stolików. Pod swymi butami wyczuwał gruby czerwony dywan, który przede wszystkim wywierał na nim największe wrażenie. Kringelein, szybko mrugając, przesunął ostrożnie podeszwą po tym dywanie.

W hallu było bardzo widno, przyjemnie, żółtawe światło sączyło się przez abażury, a prócz tego paliły się na ścianach jasnoczerwone ocienione lampki i promieniały zielone wodotryski, spadające do weneckiego basenu. Przebiegł kelner ze srebrną tacą, na której stały szerokie płaskie kieliszki, a w każdym było tylko troszkę złotawobrązowego koniaku i pływał lód - ale dlaczego w najlepszym hotelu Berlina nie nalewano kieliszków do pełna?!

Numerowy, niosący nieszczęsny kuferek, zbudził Kringeleina, który, zezując i łypiąc oczami, zapadł niby w sen na jawie. Boy numer 11 poprowadził go na górę, mijając windę, którą obsługiwał ponury jednoręki człowiek.

Pokoje 216 i 218 były najgorsze w całym hotelu. W numerze 218 mieszkał doktor Otternschlag, gdyż był gościem stałym i miał ograniczone środki utrzymania, a głównie dlatego, że było mu obojętne, w jakim pokoju mieszka. Numer 216 przylegał do poprzedniego pod kątem prostym, i obydwie klitki wciśnięte były w przestrzeń między windą służbową przy schodach kuchennych IV i łazienką trzeciego piętra. W ścianach bulgotała i przelewała się woda z kanalizacji.

Kringelein wszedł do pokoju, który mu otworzyła stara i nieładna pokojowa, rozczarowany i niechętny, gdyż idąc tu, w te coraz smutniejsze części hotelu, mijał po drodze piękne palmy dekorujące korytarz, świeczniki z brązu i trofea myśliwskie na ścianach.

- Numer 216! - rzekł boy, postawiwszy kuferek, czekając na napiwek. Widząc jednak, że go nie dostanie, wyszedł, pozostawiając gościa w zamyśleniu. Kringelein usiadł na brzegu łóżka i rozejrzał się po pokoju. Był on długi, wąski, jednookienny, pachniał wystygłym dymem z cygar i wilgocią świeżo wytartych na mokro szaf. Dywan był cienki i zniszczony; meble (Kringelein je obmacał) były z polerowanego orzecha. W Fredersdorfie można było dostać takie same. Nad łóżkiem wisiał portret Bismarcka. Kringelein potrząsnął głową: nie miał właściwie nic przeciwko Bismarckowi, ale wisiał on też i u niego w domu. Jakoś mglisto wyczuwał, że mógłby spodziewać się w Grand Hotelu innych obrazów nad łóżkami, kolorowych, bogatych, niezwykłych, takich, które dają przyjemność.

Podniósł się i wyjrzał przez okno. Na dole było zupełnie jasno, gdyż oświetlony szklany dach zimowej werandy rozciągał się przez całe podwórze. Naprzeciwko stał nagi i nieskończenie długi mur. Czuć było kuchnią, i w górę szły nieprzyjemne, ciepłe opary. Kringelein poczuł przy tym silne mdłości i pochylił się nad umywalnią, opierając się rękami o blat.

“No cóż, nie jestem przecież zupełnie zdrów” - pomyślał ze smutkiem i usiadł znowu na wypłowiałej kołdrze. Robiło mu się coraz przykrzej. “Nie, tutaj nie zostanę - pomyślał - w każdym razie nie w tym pokoju. Nie po to przyjechałem do Berlina. Nie opłaciłoby się to w ogóle... Nie powinienem też rozpoczynać mego pobytu w ten sposób i tracić drogocenny czas w podobnych pokojach. Przecież oszukują mnie na pewno, a bezsprzecznie mają zupełnie inne pokoje w takim hotelu. Preysing mieszka na pewno w innym: nigdy by się na taki nie zgodził! Oho! Zrobiłby taką awanturę, że zadziwilibyście się tu wszyscy! Śmieszna myśl, że Preysing mógłby dostać ten pokój! O, nie, za nic tu nie zostanę!” - zakończył swe myśli. Przez kilka chwil zbierał siły, potem zadzwonił, zrobił awanturę. Trzeba przyznać, że wypadła ona wcale nieźle, jeżeli wziąć pod uwagę, że była to pierwsza w jego życiu. Pokojowa w białym fartuchu zawołała, przestraszona, jakąś kobietę sprawującą wyższą funkcję bez fartucha, w oddali ukazał się numerowy, nawet kelner przystanął koło pokoju 216, nasłuchując i balansując tacą z zimnymi przekąskami. Telefonicznie porozumiano się z Rohną, który kazał poprosić Kringeleina do małego kantoru: trzeba też było zawiadomić jednego z czterech dyrektorów hotelu.

Kringelein, zażarty niby oszalały biegacz, powtarzał w kółko, że chce dostać pokój piękny, wytworny i drogi, co najmniej taki, jaki dostaje Preysing. Najwidoczniej uważał nazwisko to za magiczne słowo.

Stał z trzęsącymi się rękami w kieszeniach palta, ściskał w nich pokruszone stare bułki z Fredersdorfu i, zezując, żądał uporczywie drogiego pokoju. Był już zmęczony i tak mu się słabo robiło, że miał ochotę zapłakać. W ostatnich tygodniach łatwo mu się w ogóle na płacz zbierało, a przyczyną tego był zły stan jego zdrowia...

I nagle okazało się, że zwyciężył właśnie w chwili, gdy już chciał dać za wygraną. Otrzymał pokój numer 70, salon z alkową i łazienką za pięćdziesiąt marek dziennie. Usłyszawszy cenę, szybko zamrugał oczami, lecz odrzekł natychmiast:

- Z łazienką? To znaczy... czy mogę się tam kąpać, kiedy tylko będę miał ochotę?

Hrabia Rohna przytaknął z niewzruszonym wyrazem twarzy.

Kringeleina przeprowadzono zatem do nowego pokoju. Numer 70 wydał mu się pokojem właściwym. Stały w nim mahoniowe meble, lustra toaletowe, krzesła jedwabiem kryte i rzeźbione biurko oraz zwisały koronkowe firanki, a na ścianie wisiał obraz, na którym były namalowane bażanty; na łóżku leżała jedwabna puchowa kołdra; Kringelein pomacał ją trzy razy z rzędu, nie dowierzając jej ciepłu i gładkości. Na biurku stał imponujący brązowy przybór do pisania, przedstawiający orła, osłaniającego rozpiętymi skrzydłami dwa puste kałamarze.

Za oknem padał zimny deszcz marcowy, powietrze pełne było odoru benzyny i zgiełku samochodów, a naprzeciwko, na froncie domów biegła ruchoma reklama, znacząca się czerwonymi, niebieskimi i białymi literami: kończyła się i zaczynała na nowo, i Kringelein przyglądał się jej całe sześć minut.

Na dole pełno było czarnych parasoli, jasnych kobiecych nóg, żółtych autobusów i lamp łukowych. I drzewo było nawet, drzewo, wyciągające swe gałęzie tuż niedaleko od hotelu, inne jakieś gałęzie niż te na drzewach we Fredersdorfie. Pośrodku asfaltu miało to drzewo berlińskie wysepkę ziemi, a wokoło kratę, jakby się bronić musiało przed miastem. Kringelein, otoczony tyloma obcymi i przygniatającymi go rzeczami, uczuł coś jakby przyjaźń dla niego. Zakłopotany, stał chwilę bezradnie przed nie znanym mu mechanizmem wanny; jednak udało mu się czymś pokręcić właściwie, gorąca woda trysnęła mu nagle na ręce, i Kringelein zaczął się rozbierać. Trochę mu było nieswojo, gdy obnażył swe drobne i wymizerowane ciało w tej jasnej, wyłożonej kaflami łazience, lecz wszedłszy do wody, siedział w niej przeszło kwadrans i nie odczuwał żadnych bólów. Tak, opuściły go one nagle, a doznawał ich przecież od tygodni. Nie chciałby też cierpieć w najbliższym czasie...

Koło dziesiątej pięknie przyodziany w jaskółkę, w wysokim sztywnym kołnierzyku i czarnym krawacie błąkał się na dole po hallu. Zmęczenia już nie odczuwał, przeciwnie, ogarnęła go niecierpliwość i gorączkowe podniecenie. “Teraz się zacznie”, myślał ustawicznie, i chude jego ramiona drżały przy tym jak u nerwowego psa. Kupił sobie kwiat i włożył go do butonierki; z satysfakcją stąpał po malinowym dywanie i zareklamował u portiera, że nie ma u siebie atramentu. Jeden z chłopców wskazał mu pokój z przyborami do pisania. Znalazłszy się przed tyloma pustymi pulpitami w przyjemnym świetle zielonego abażuru, Kringelein stracił pewność siebie, wyjął rękę z kieszeni i jak gdyby zmalał od razu. Z przyzwyczajenia wsunął jednym ruchem ręki białe mankiety w rękawy, usiadł i dużymi zakrętasami swego pisma buchalteryjnego rozpoczął pisanie:

 

 

“Do Wydziału Personalnego

 

Tow. Akc. Bawełna Saxonia we Fredersdorfie.

Wielce Szanowni Panowie!

Niżej podpisany pozwala sobie niniejszym zawiadomić, że zgodnie z załączonym świadectwem lekarskim (załącznik A) niezdolny jest do pracy na razie na przeciąg tygodni czterech. Pensję, przypadającą za marzec, upraszam wypłacić na pierwszego zgodnie z upoważnieniem (załącznik B) pani Annie Kringelein, Bahnstrasse 4. Gdyby po upływie czterech tygodni niżej podpisany nie był w możności stawienia się do pracy, nastąpi dalsze zawiadomienie.

Z wysokim poważaniem, uniżony sługa

 

 

 

Otto Kringelein. “

“Do Pani Anny Kringelein.

 

 

Fredersdorf w Saksonii, Bahnstrasse 4. “

“Kochana Anno!” - pisał dalej, a litera A miała duży okrągły zakrętas. - “Kochana Anno! Zawiadamiam Cię, że wynik badania u pana profesora Salzmanna nie jest pomyślny. Wprost z Berlina mam być wysłany do zakładu leczniczego, koszta ma ponieść Kasa Chorych, i trzeba tylko jeszcze załatwić kilka formalności. Mieszkam tymczasem bardzo tanio z polecenia pana dyrektora naczelnego, Preysinga. W tych dniach napiszę szczegółowiej po nowym prześwietleniu, co ma nastąpić przed ostatecznym orzeczeniem.

Pozdrawiam Cię

 

 

 

Twój Otto. “

“Do Pana Rejenta Kampmanna,

Fredersdorf w Saksonii, Willa Rosenheim, Maurerstrasse. “

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin